poniedziałek, 16 lipca 2007

Rozdział 8

25

8. Od pierwszych minut w szkole
do ostatnich godzin na terenie
Kraju Rad

30
Moja szkoła. Moja pierwsza klasa. Wspomnienia dalekie, mgliste i niepełne. Czy można pamiętać o czymś, co działo się ponad pół wieku temu? Pomimo to bez trudu cofam się myślami do dawno minionej jesieni pierwszego września 1947 roku i do tamtego pochmurnego poranka. Tak dokładnych wspomnień nie mam ani z dni poprzednich, ani z późniejszych. Z bardziej lub mniej szczęśliwych chwil dalekiego dzieciństwa, utrwalił się w pamięci ten jeden szary poranek.

Zanim wyszedłem na podwórko i ujrzałem gęste chmury nieruchomo zawierzone nad wioską, znalazłem się obok mamy. Uśmiechnięta stała przed prostokątnym otworem wielkiego pieca oświetlona delikatnym światłem, które promieniowało z wnętrza. Tu, w ciepłych promieniach rozpoczynała swą codzienną, poranną krzątaninę. W głębi pieca wesoło płonął ogień. Czasami trzaskał wielkimi iskrami. Kołyszący się odblask padał na pustą ścianę, tworzył na niej wielki cień od drobnej sylwetki mamy. Szczegóły pozostałej części kuchni ginęły w lekkim półmroku. Do najdalszych zakamarków nie sięgała poświata odbita od wapiennej bieli. Nikłe światło z jedynego okna tam też nie docierało.

Radością świeciły się oczy mamy, uśmiechała się jej twarz. Pochylając się do mnie i przytulając do siebie, wzruszonym głosem uroczyście oświadczyła, że w dniu dzisiejszym rozpocznę naukę w prawdziwej szkole, bo jestem duży i inne dzieci w moim wieku również rozpoczną naukę. Coś mi się wydaje, że informacją tą zbytnio się nie przejąłem. Bardziej zainteresowałem się jedzeniem, które wkrótce znalazło się na stole.

Następnie do mieszkania wszedł ojciec i po upewnieniu się, że jestem po śniadaniu, kazał iść ze sobą. Szedłem więc piaszczystą drogą naszej wsi obok ojca, trzymając go za rękę, lecz chyba nadal nie bardzo wiedziałem dokąd ta droga prowadzi, jakie obowiązki mnie czekają. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że są to pierwsze kroki do szkoły, w której poznam białoruskie litery i słowa napisane w tym języku. Może ojciec, podobnie jak mama, przejęty swoją rolą, również nie potrafił wyjaśnić wszystkiego. Widocznie radość rodziców z powodu rozpoczęcia nauki przez starszego syna nie była tak wielka i mieszała się ze smutkiem, ponieważ nie była to szkoła polska. Może ojciec próbował przypomnieć swoje pierwsze kroki, do szkoły rosyjskiej. Zdarzenie to miało miejsce pięćdziesiąt lat temu.

Prawie na końcu wsi skręciliśmy na jakieś podwórko, a następnie znaleźliśmy się w ciemnej sieni jednej z wiejskich chat. Ojciec otworzył tam bardzo niskie drzwi i ujrzałem sporą izbę, pełną dzieci siedzących za gęsto ustawionymi, długimi stołami. Próbowałem gdzieś się dosiąść. Jakaś starsza pani pomogła znaleźć inne miejsce, a co było potem, tego na prawdę nie pamiętam.

W pamięci pozostał jedynie ostatni, krótki fragment drogi powrotnej do domu, po zakończonych lekcjach. Nie było żadnego wiatru i szare, nieruchome chmury nadal przesłaniały niebo. Szedłem samotny skrajem znajomej drogi. W ciemnej torbie przewieszonej przez ramię, dźwigałem jakieś książki. Dopiero później dowiedziałem się, że torbę uszyła mama z kawałka płótna. Znajdował się w niej białoruski bukwar1, książka do arytmetyki i na pewno co najmniej dwa zeszyty. Już wkrótce książki nosiłem w kupionej, ładnej teczce. Miała granatowe obwódki i małą, zewnętrzną kieszeń, w której nie mieściła się żadna książka. Może było to miejsce na dodatkowe śniadanie, lecz ta myśl wtedy nikomu nie wpadła do głowy.

Zanim zbliżyłem się do naszego podwórka, już z daleka przed bramką ujrzałem stojącą mamę. Uśmiechnięta i szczęśliwa czekała na mój powrót. Uradowany zacząłem biec i z rozpędu wpadłem w jej rozpostarte ramiona. Z mamy promieniowała radość i chyba duma. Usłyszałem ponownie, że jestem duży i teraz codziennie będę chodził do szkoły. Tej informacji chyba nie przyjąłem entuzjastycznie. Prawdopodobnie nadal nie wiedziałem, co się kryje za tym określeniem i jak poważne obowiązki czekają na mnie.

Do szkoły nie było daleko. Znajdowała się w domu pani Loni, której wiejscy chłopcy, kilka lat wcześniej, wciągali drewniany wóz na słomiany dach. Cała szkoła, to jedna izba, z dwoma oknami po lewej stronie, jak wymagają zasady dobrego oświetlenia. Obok drzwi wejściowych, ukosem w rogu umieszczono kwadratową, czarną tablicę. Równo na ścianie, ze względu na drzwi wejściowe, tablica się nie mieściła. Ustawiono ją na drewnianych pieńkach, służących za podstawki. Jakże często brakowało do niej białej kredy. Jeżeli już ją mieliśmy, to też nie bardzo nadawała się do pisania, ponieważ powstawała w wyniku połamania na mniejsze kawałki dużej, okrągłej gałki, podobnej do piłki. Podczas pisania odłamki te łatwo kruszyły się i rozpadały na jeszcze mniejsze.

Kredę w gałkach widziałem ponownie kilka lat później. Mama kupowała ją na rynku. Po rozpuszczeniu w wodzie, powstawał roztwór, którym malowano ściany mieszkania. Specjalną kredę do pisania na tablicy po raz pierwszy ujrzałem w piątej klasie, kiedy rozpocząłem naukę w Stołpcach.

W mojej pierwszej szkole uczniowie siedzieli na wspólnych, długich ławach przed tak samo długimi stołami wykonanymi z wyheblowanych, równych desek. Pomiędzy deskami potworzyły się szpary. Nie były jednak zbyt duże, ołówek przez nie na podłogę nie wypadał. Jednak rozpoczynając pisanie na pierwszej kartce, należało zeszyt układać tak, aby leżał na jednej desce. Jeśli znajdował się nad szparą i mocniej przycisnęło się ołówkiem, w zeszycie robiła się dziurka.

Naszą nauczycielką była starsza, siwiutka bardzo miła i zawsze zatroskana pani. Należało zwracać się do niej po imieniu i otczestwu. Mówiliśmy do niej Maria Nikiticzna. Z wymawianiem tego drugiego wyrazu, w pierwszym okresie, miałem pewne kłopoty. Pani Maria siedziała przy małym stoliku, ustawionym obok drzwi wejściowych. Dla niej było przeznaczone jedyne drewniane krzesło, znajdujące się w izbie.

Jedna izba, cztery rzędy ławek, staruszka nauczycielka i około dwudziestu uczniów. Wszyscy uczą się razem, rozpoczynają i kończą zajęcia w tym samym czasie. Zawsze razem wybiegają na przerwy. Słysząc dzwonek razem wracają. Ile klas wobec tego było w tamtej szkole?

Oczywiście tyle ile rzędów ławek. W mojej szkole były cztery klasy. Pierwszoklasiści zajmowali pierwszą ławkę. Druga klasa siedziała w drugim rzędzie, następnie trzecia, a na końcu, pod ścianą siedzieli najstarsi i najważniejsi z czwartej klasy. W następnym roku opuszczali szkołę w Okinczycach i przenosili się do Stołpiec. Przejście do następnej klasy było równoznaczne z zajęciem miejsca w następnym rzędzie ławek. Dzieci, które zostały na drugi rok, nadal siedziały na poprzednim miejscu. Takie przypadki zdarzały się również.

Czy możliwa jest nauka w jednej izbie szkolnej w tym samym czasie, ale w czterech różnych klasach? Bez wątpliwości jest to możliwe pod warunkiem, że nauczycielką jest siwiutka, starsza pani, traktująca uczniów jak własne dzieci. Nasza nauczycielka lubiła swoją pracę i kochała nas. Byliśmy dla niej najważniejsi. Z kolei, żadnemu uczniowi nawet do głowy nie przyszło, że można jej nie słuchać. Podczas zajęć nie było żadnych rozmów. W szkole - klasie panowała absolutna cisza. Ciche też były wypowiedzi naszej uczitielnicy, przekazującej polecenia lub zadającej pytania określonemu uczniowi. Pozostali, schyleni nad książkami cichutko czytali, pisali lub rozwiązywali zadania z matematyki. Zawsze trzy klasy miały jakieś samodzielne zajęcia, a czwarta odpowiadała na pytania. W ten sposób prawie codziennie każdy był odpytywany i nauczycielka wiedziała doskonale jaki jest poziom wiedzy każdego ucznia.

W naszej ciasnej szkolnej izbie było miło, przyjemnie i przytulnie. Znaliśmy się z zabaw podwórkowych. Lekcje prowadziła zatroskana starowinka. Była przyjaźnie nastawioną do wszystkich uczniów i chyba bardziej pasowała na wspólną babcię niż na nauczycielkę.

Miła atmosfera panowała zarówno do pewnej, nieoczekiwanie przerwanej lekcji, jak i po niej. Byłem wtedy prawdopodobnie w pierwszej klasie, ponieważ siedziałem na samym początku blisko drzwi wejściowych. Na tamtej lekcji, tak jak zwykle, panowała cisza i spokój. Nisko pochylony nad zeszytem coś pisałem lub liczyłem. W pewnym momencie przypadkowo uniosłem oczy do góry i ujrzałem, jak wolniutko, bezgłośnie uchylają się drzwi wejściowe, a w powstającą szparę z ciemnej sieni wsuwa się wysoka, okropna postać odziana w straszne, podarte łachmany. Tylko na moment ujrzałem oczy, a następnie wzrok utkwiłem na ogromnych, przerażająco sterczących zębach, o wilgotnej, nieskazitelnej bieli. Bestia wolno i bezszelestnie wsunęła się do wnętrza, a potem stanęła tuż za plecami nauczycielki, która obok tablicy spokojnie coś wyjaśniała jakiemuś uczniowi. Pozostałe dzieci pochylone nad zeszytami, straszydła nie widziały. Patrzyłem przerażony. Nie miałem siły na nic.

Wreszcie, niesamowitą ciszę przerwał głośny, pojedynczy okrzyk. W następnej chwili jak potężne echo rozległ się donośny wrzask całej klasy. Zdziwiona nauczycielka odwróciła się i jako ostatnia zauważyła, że tuż obok niej stoi wysoka, straszna zjawa z ogromnymi zębami. Po chwili straszydło bezszelestnie usunęło się z powrotem, w głęboką ciemność sieni. Izbę szkolną przepełniały nadal wrzaski wystraszonych dzieci. Jedynie ja siedziałem jak oniemiały. Widziałem zjawę najdłużej. Przeraziłem się do takiego stopnia, że nie mogłem wydobyć z siebie żadnego głosu. Wreszcie płacz wystraszonych dzieci stopniowo zaczął ucichać, natomiast ja odzyskałem wreszcie głos i zacząłem płakać.

Tamtego płaczu opisać nie sposób. Nikt mnie nie potrafił uspokoić. Nie pomagały żadne metody. Nasza staruszka brała mnie na ręce, przytula, coś tłumaczyła, wyjaśnia. Powtarzała wielokrotnie, że to był tylko żart pani Loni, że nie było żadnej czarownicy, że zęby zostały zrobione z surowego kartofla. Słyszałem wypowiadane słowa, lecz żadne wyjaśnienia płaczu powstrzymać nie mogły. Ktoś kolejny, chyba siostra pani Loni, wzięła mnie na ręce, wyniosła z klasy do kuchni. Ta próba również nie odniosła oczekiwanego efektu. Jeszcze w przeciągu wielu minut przerażona Maria Nikiticzna, przemawiała do mnie, wyjaśniała i tłumaczyła, a ja nadal płakałem. Uspokoiłem się chyba dopiero wtedy, gdy całkowicie opadłem z sił. Dalszego ciągu zajęć w tym dniu chyba nie było.

Naukę, tak jak i wszystkie pozostałe dzieci z naszej wsi bez względu na narodowość, rozpocząłem w szkole z białoruskim językiem wykładowym. Polskie szkoły nie istniały. Języka polskiego nie mieliśmy nawet w postaci dodatkowego przedmiotu, np. tak jak to było z niemieckim lub angielskim od klasy piątej w Stołpcach.

W Stołpcach znajdowała się szkoła średnia z językiem rosyjskim oraz siedmioklasowa, z językiem białoruskim. Odnosiło się wrażenie że władze traktują język białoruski jako drugorzędny, używany przez ludności mniej wykształconą i wiejską. Każdy, kto był bardziej wykształcony lub udawał takiego, rozmawiał po rosyjsku. Językiem rosyjskim posługiwano się we wszystkich urzędach. Był używany przez przedstawicieli władzy. Natomiast na budynkach instytucji państwowych zawsze wisiały szyldy w językach rosyjskim i białoruskim. O języku polskim nawet nikt nie wspominał. Po polsku rozmawiali wyłącznie Polacy we własnym gronie, z biegiem lat coraz rzadziej.

Do momentu rozpoczęcia nauki w szkole jedynym językiem, którego używałem w domu w rozmowie z rodzicami, był polski. Słyszałem przy tym, prawie codziennie, język rosyjski. Posługiwali się nim rodzice podczas rozmów z osobami obcymi, które jakże często z różnych powodów odwiedzały nas. Słyszałem również wyrazy białoruskie, które padały z ust niektórych najstarszych mieszkańców wsi. W ten sposób, bez żadnego wysiłku, nauczyłem się języka rosyjskiego i białoruskiego. Rozumiałem wszystko o czym rozmawiano, chociaż sam wypowiadałem się wyłącznie po polsku.

Pewnego razu, gdy w naszym mieszkaniu rodzice rozmawiali z kimś obcym po rosyjsku, wtrąciłem dwa grosze po polsku. Wywołało to ogromne zdziwienie gościa. Uważał, że skoro znam język rosyjski i mieszkam w Związku Radzieckim powinienem wypowiadać się w języku rosyjskim, a nie polskim. Ojciec odpowiedział, że język rosyjski rozumiem, ponieważ często go słyszę, a mówię po polsku, bo jestem Polakiem. Stwierdził przy tym, że sam nauczył się języka polskiego za carskich czasów, gdy było to zakazane. Dodał ponadto, że obecna władza zezwala na używanie języka polskiego i nikogo z tego powodu nie prześladuje. Nie byłoby dobrze, gdybym w tak sprzyjających warunkach nie znał swego ojczystego języka. Na ten argument, tylko częściowo prawdziwy, Rosjanin przyznał rację ojcu.

Po poznaniu liter, szybko nauczyłem się czytać. Widocznie małe dziecko może nauczyć się języka obcego bez żadnego wysiłku, gdy przebywa w odpowiednim otoczeniu. Zdobywanie umiejętności czytania w języku białoruskim zakłóciła tylko jedna strona bukwara. Doskonale pamiętam wieczór z zapaloną lampą, gdy z pomocą ojca próbowałem nauczyć się czytać kilku słów na jednej ze stron pierwszego, szkolnego podręcznika. Właśnie poznawaliśmy kolejną literkę i pod obrazkiem przedstawiającym wilka, na tle zimowego krajobrazu, znalazł się napis: „wouk - wilk”. Pod sąsiednim obrazkiem z trzema wyjącymi wilkami: „wauki - wilki”. Obrazki rozumiałem, lecz napisów w języku białoruskim nie mogłem zrozumieć, chociaż słyszałem wielokrotnie wyraz woouk i waukii, z krótką wymową litery „u” o brzmieniu zbliżonym do „ł” i akcentem, w pierwszym przypadku na literę „o”, a w drugim - na ostatnie długie „i”. Czytając wyrazy po sylabach , uparcie z płaczem powtarzałem nic nieznaczące słowa wo-uuu-k i wa-uuu-ki, mocno akcentując literę „u”. Widocznie na lekcji nie uważałem i dlatego nie wiedziałem, że znajdujący się, nad „u” apostrof skraca wymowę i przenosi akcent na inną głoskę. Ojciec prawdopodobnie tego szczegółu języka białoruskiego nie potrafił wytłumaczyć. Był to chyba najtrudniejszy wieczór nauki czytania.

Mniej problemów miałem z matematyką. Umiejętności dodawania i odejmowania dowolnych liczb w granicach do stu nauczyłem się przed rozpoczęciem nauki. Była w tym ogromna zasługa ojca. Wieczorami, już w łóżku przed snem, zadawał różne zadania do pamięciowego rozwiązywania, zwiększając systematycznie stopień trudności. Przed rozpoczęciem nauki szkolnej, bez problemów uzyskałem wiedzę znacznie przekraczającą program pierwszej klasy.

W szkole, tak jak pozostali pierwszoklasiści, musiałem najpierw uczyć się liczyć do dziesięciu, a następnie do dwudziestu, obowiązkowo przy pomocy drewnianych patyczków. Do takiej nauki nie był potrzebny żaden wysiłek umysłowy. Przez dłuższy okres nie poznawałem niczego nowego. W rezultacie, w pierwszej klasie nauczyłem się jedynie czytać.

Oczywiście, tak jak w każdej szkole, powstała konieczność odrabiania prac domowych. Miałem dobre przygotowanie wstępne, nie sprawiało więc to większych problemów. Ucieszyłem się, że zostanie dużo czasu na podwórkowe zabawy.

Niestety, moja radość trwała krótko. Pamiętam, jak szybko wykonałem obliczenia z arytmetyki w granicach do dziesięciu, nauczyłem się czytać kilku zdań na jednej stronie bukwara i zamierzałem wybiec na podwórko. Niestety, zostałem zatrzymany przez mamę, która położyła przede mną inną książkę i oświadczyła, że teraz rozpoczniemy naukę z tej czytanki. Był to przedwojenny, polski elementarz.

Ku rozpaczy mamy, nie przyjąłem dodatkowego obowiązku z entuzjazmem. Po wykonaniu zadań narzuconych przez szkołę, pragnąłem jak najszybciej uciec na podwórko, a nie ślęczeć nad następną książką, z innymi literami. Jeszcze gorsze było to, że niektóre litery w elementarzu polskim wyglądały identycznie jak w książce szkolnej, lecz należało je odczytywać inaczej. Pewnego dnia zdenerwowałem mamę, bo uparcie zniekształcałem wymowę słów z literkami ą i ę, których odpowiednika w szkolnym alfabecie nie było. Celem tych manipulacji była nieodparta chęć udowodnienia, że żądania w stosunku do mnie są wygórowane, że należy zwolnić mnie z nadmiernych obowiązków i jak najszybciej wypuścić na podwórko. Należy przy tym dodać, iż w gwarze osób z kresów wschodnich te dźwięki nie istniały. Byłem więc w pewnym stopniu zdziwiony koniecznością odmiennej wymowy znanych wyrazów.

Rodzice jednak nie ustąpili. Z mamą potrafiłem jeszcze coś zdziałać, coś wykombinować. Z ojcem dyskusji nie było. Jego groźne, stanowcze wypowiedzi brzmiały jednoznaczne. Nie miałem wątpliwości. W przypadku najmniejszego zlekceważenia stawianych żądań, w rękach ojca mógł znaleźć się mocny, wąski pasek, z którym lepiej było zapoznawać się jak najrzadziej. Tak więc od momentu rozpoczęcia nauki w szkole, równolegle musiałem w domu czytać i pisać po polsku.

Ojciec nie dyskutował. Przy każdej nadarzającej się okazji, podnieconym głosem stwierdzał, że jestem Polakiem, że w przyszłości język ojczysty będzie potrzebny i mam się go nauczyć. Kolejny raz powtarzał, że za cara, gdy państwo polskie nie istniało, a język był zakazany, ci co czuli się Polakami potrafili nauczyć się nie tylko rozmawiać, lecz również czytać i pisać po polsku. W warunkach obecnych, chociaż języka polskiego nie ma w szkole, to nie ma też prześladowań jakie były poprzednio. Zamiast zajmować się głupotami, mam się uczyć polskiego. Nie wiem, czy ojciec bardziej liczył na zmianę granic i powrót Kresów Wschodnich do Polski, czy na opuszczenie swych stron rodzinnych i przeniesienie się na tzw. Ziemie Odzyskane.

Pomimo tych wyjaśnień nie wykazałem nadmiernego zainteresowania ani dodatkową lekturą, ani obowiązkiem przepisywania wyznaczonych fragmentów książek do specjalnego zeszytu. Prócz niewątpliwego lenistwa, spowodowane to było brakiem odpowiednich książek. Po elementarzu, otrzymałem jakiś podręcznik do przyrody. Jego treścią zbytnio nie interesowałem się, a ponadto fachowe określenia i wywody dla znacznie starszych dzieci, napisane małymi literkami nie zachęcały do czytania.

Miałem do dyspozycji jeszcze świetny podręcznik geografii do wyższej klasy. Książkę napisano w sposób, z którym nigdy później nie zetknęłam się. Przedstawiono podróż koleją z Warszawy. Najpierw odbywała się po kraju. Potem przekraczało się granice kolejnych państw, wjeżdżało do różnych miast. Z opisu można było się dowiedzieć z czego miasta słyną, czym zajmują się ludzie, jaka jest przyroda i krajobrazy, bogactwa naturalne i fabryki.

Już w tamtych latach, kiedy głośno przeczytałem kolejny fragment opisu jakiegoś odcinak podróży po jednym z krajów Europy, słyszałem krótkie uwagi ojca, że tak było przed wojną i że nadal tak jest, ale poza granicami kraju w którym mieszkamy. Dużo na ten temat nie mówił, widocznie bał się, że mogę na ulicy wypowiedzi te komuś powtórzyć.

Ten podręcznik może i był ciekawy, lecz ileż razy można czytać o tym samym. Z przedstawionego „wykazu” książek wynika, iż do czytania w języku polskim zbyt dużej ilości literatury nie miałem.

W tym czasie z biblioteki szkolnej brałem ogromne ilości książek, dostosowanych do mojego wieku i zainteresowań. Były to książki w języku rosyjskim. Do wyboru najpierw miałem wspaniałe bajki różnych narodów. Trudno było oderwać się od nich. Do iluż lekcji z tego powodu nie przygotowałem się, ile zadań domowych nie odrobiłem. Godzinami siedziałem nad książkami podróżniczymi i wojennymi. Bohaterskie wyczyny żołnierzy armii radzieckiej były przedmiotem nie jednej rozmowy z rosyjskimi i białoruskimi rówieśnikami. Książka nie jeden raz stała się przyczyną złej oceny, wpisanej do dzienniczka, stawała się przyczyną nieodrobionych lekcji, a następnie zdenerwowania rodziców i ostrej zapowiedzi ojca, że następnym razem pas będzie w robocie. Nie były to jedynie groźnie brzmiące ostrzeżenia.

Ojciec, szczególnie w okresie zimowym, przeglądał prawie wszystkie książki, które przynosiłem z biblioteki. Niektóre czytał. Do znacznej ilości nie miał żadnych uwag, lecz czasami po przejrzeniu stwierdzał, że szkoda mojego czasu na czytanie takich bzdur. Przeważnie przy tym dodatkowo upewniał się, czy jest to literatura obowiązkowa, czy nie. Jeżeli okazywało się, że zakwestionowana książka nie znajdowała się w wykazie lektury szkolnej, ojciec nakazywał ją odłożyć i proponował zająć się lekcjami. Negatywne opinie słyszałem przeważnie w przypadku literatury tworzonej na zamówienie nowej władzy. Powtarzały się również narzekania na brak dostępu do twórczości polskich poetów i pisarzy.

Dziwne, lecz literatury obowiązkowej czytać nie lubiłem. Robiłem to z ogromnym przymusem. Miałem następnie problemy z pisaniem wypracowań. Ratowałem się, słuchając uważnie nauczycieli na lekcjach i dokładnie studiując opisy oraz streszczenia z podręczników. Trudno było w ten sposób zapracować na wyższą ocenę niż trójka.

Mego lenistwa oraz niechęci do odrabiania zadań domowych, szczególnie z matematyki, nie da się z niczym porównać. Głównym powodem tego był fakt, że na lekcji, podczas przedstawiania nowego tematu przez wykładowcę, potrafiłem zrozumieć prawie wszystko i uważałem, że ponowne uczenie się tego samego w domu jest marnowaniem czasu. Rozwiązywanie kolejnych podobnych zadań na podstawie znanych wzorów nie stanowiło żadnego problemu. Uważałem, że jeżeli nawet będę wywołany do tablicy, to bez kłopotów poradzę sobie. Niestety, czasami to się nie udawało.

Te problemy zaczęły się pojawiać, kiedy minęły cztery lata nauki w Okinczycach i znalazłem się w piątej klasie Rosyjskiej Średniej Szkoły w Stołpcach. Skończył się okres miłej, prawie rodzinnej atmosfery panującej w niedużej grupce uczniów kilku klas w jednej izbie, z miłą i troskliwą nauczycielką.

Znalazłem się w szkole murowanej, ogromnej. Podobnych gmachów na terenie miasta było zaledwie kilka. Budynek stanowił pamiątkę lat międzywojennego, po krótkim okresie władzy polskiej na naszych terenach. Łącznie z częścią na wpół podpiwniczoną miał trzy kondygnacje. Na każdym piętrze, po bokach długiego korytarza znajdowały się klasy lekcyjne. Mieliśmy również ładną, wysoką salę gimnastyczną, z zestawem przyrządów do ćwiczeń.

Obco i samotnie poczułem się w klasie piątej, gdy po raz pierwszy znalazłem się tam. Ogromna izba, z trzema rzędami ławek. Ogromna ponad czterdziestoosobowa grupa uczniów. Wszyscy obcy. Nikogo bliskiego. Pozostali nawzajem się znali, gdyż przeważnie mieszkali po sąsiedzku lub chodzili wcześniej do tej samej klasy. Jedynie nieliczni dołączyli z podstawówek, z sąsiednich wsi.

Poczułem się zagubiony. Trwało to kilka pierwszych miesięcy. Czasami śmiechem reagowano na odzywki w języku białoruskim. W szkole rozmawiano wyłącznie po rosyjsku. Białoruski mieliśmy tylko na jednej dodatkowej lekcji. Poza tą lekcją nikt go nie używał. Język ten był podobny do rosyjskiego, lecz jednocześnie zasadniczo się różnił. Piątki, które otrzymywałem w Okinczycach, momentalnie zmieniły się na trójki i tylko od przypadku do przypadku - czwórki.

W piątej klasie wszedł również język zachodni. Uczyłem się niemieckiego. W innych klasach wykładano angielski. Poza tym żadnych obcych języków w naszej szkole nie było. O nauczaniu polskiego nikt nie śmiał wspominać. Z większymi lub mniejszymi chęciami w dalszym ciągu uczyłem się go w domu. Był to efekt ciągłego przypominania ojca, że będąc Polakiem, mam obowiązek nauczyć się języka polskiego. Podobne żądania rodzice stawiali młodszemu rodzeństwu. Z tym dodatkowym obowiązkiem oni chyba mieli jeszcze większy problem, ponieważ od najwcześniejszego dzieciństwa słyszeli przeważnie język rosyjski.

Niemiecki wykładała nauczycielka, staruszka, wspaniała i miła. (Co za sentyment do staruszek?) Szanowali ją i poważali wszyscy uczniowie, nawet największe łobuzy. Bez wątpliwości była w wieku emerytalnym. Nie wiem, dlaczego jeszcze pracowała. Może chciała więcej zarobić, a może zaproponowano jej pracę, ponieważ innych nauczycieli nie było?

Aleksandra Iwanowna mieszkała tuż obok szkoły, na wzgórzu przed koszarami. Przed rozpoczęciem lekcji wolniuteńko schodziła z tamtego pagórka wąskim chodnikiem, ciągnącym się wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Często podbiegała do niej grupka chłopców i któryś zabierał ciężką teczkę z książkami i zeszytami. Z ogromną ulgą przyjmowała pomoc swoich uczni. W ręku zostawała jedynie drewniana laska, służąca za podpórkę. W takim dniu podczas lekcji traktowała nas z jeszcze większą sympatią. Nie wiem, czy potrafiliśmy za to odwdzięczyć się odpowiednimi ocenami.

Sylwetka tej nauczycielki pozostanie również w pamięci do końca życia jako wzór pedagoga i poświęcenia dla młodzieży. Nie miałem już siedmiu, czy ośmiu lat. Byłem znacznie starszy i dokładnie pamiętam, jak z niepokojem dopytywała się każdego, kto nie był przygotowany do lekcji, dlaczego tak się stało, co mu przeszkadzało i czy jest w stanie nauczyć się na następny dzień. Jeżeli musiała postawić komuś dwójkę, to przeżywała ten moment chyba bardziej od tego, który ją otrzymywał. Może doskonale wiedziała, że dwójki były przeważnie wynikiem lenistwa ucznia i prawdopodobnie to ją bolało bardziej niż fakt, że jeszcze jeden radziecki obywatel nie będzie znał niemieckiego.

Ta pani nigdy nie denerwowała się, nie podnosiła głosu. Jeżeli podczas odpowiedzi przy tablicy ktoś nie pamiętał jakiegoś słówka, zapomniał reguł gramatyki, starała się podpowiedzieć, starała się dodatkowymi pytaniami zachęcić do myślenia. Często w takim przypadku nie stawiała zasłużonej dwójki, lecz prosiła o nauczenie się na następną lekcję, informując, że zapyta obowiązkowo.

Wspominając pedagogów szkolnych nie sposób pominąć nauczycielki języka rosyjskiego. Pani Kozaczkowa była nauczycielką najmłodszą i starała się wszelkimi metodami osiągnąć możliwie najwyższe wyniki. Raz, podczas wizytacji, było dyktando. Na tej lekcji przesadziła chyba ponad wszelkie normy. Dyktowała w sposób gwarantujący bezbłędne napisanie całego tekstu nawet przez najgorszych nieuków. Im bardziej skomplikowany i trudny był wyraz, tym wolniej wypowiadała, prawie sylabizowała. Tworzyła wyraźne przystanki w miejscach przecinków. Na następnej lekcji przyznała się, że wynik był wspaniały, lecz otrzymała reprymendę za takie dyktowanie.

Wyjątkowy był nauczyciel matematyki i fizyki. U niego nie było żadnych tłumaczeń na temat nieodrobionych zadań domowych. W takich przypadkach bez dyskusji, nie przyjmując żadnych wyjaśnień, stawiał dwójki. Stwierdzał przy tym, że jeżeli samemu nie potrafiło się rozwiązać zadania, to należało przyjść do niego, do domu. Oświadczał, że zawsze ma czas dla pilnego ucznia i zawsze dodatkowo wyjaśni i pomoże. Stanowczym głosem uświadamiał nas, że dwójki stawia nie za brak wiedzy, lecz za lenistwo.

Obraz szkoły, nauczycieli i tamtej atmosfery byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o przedmiocie z ostatniej, dziesiątej klasy szkoły średniej. Była to Konstytucja ZSRR. Lekcje z nami miał działacz partyjny z Rejonowego Komitetu Partii. Żadnego uśmiechu na twarzy, żadnego odprężającego gestu. Lodowaty chłód promieniował od niego. Klasa wypełniała się nienaturalną ciszą. Wszystkie oczy kierowały się w stronę sylwetki reprezentanta władzy ubranego w ciemny garnitur, idealnie dopasowany, nieskazitelnie wyprasowany. Wykład prowadził na stojąco, poruszał się majestatycznie na tle czarnej, szkolnej tablicy. Spokojnym głosem, pewnie informował o zasadach współżycia w radzieckim państwie, o obowiązkach jego obywateli, o tym jaką opieką otacza się osoby oddane władzy i jak bezwzględnie zwalcza się wrogów. Na tych lekcjach nikt nie rozmawiał, nikt nie próbował odwrócić się w inną stronę. Wrogiem nikt nie zamierzał zostać. Każdy uważnie słuchał lub nie przestawał udawać, że z największym zainteresowaniem przyswaja zasady życia i postępowania, które już wkrótce będą dotyczyć i jego w całej rozciągłości.

Słuchałem tamtych wypowiedzi wyjątkowo uważnie. Starałem się zapamiętać jak najwięcej. Musiałem być dobrze przygotowanym do odpowiedzi. W tym czasie doskonale wiedziałem, że jako Polak mogę być podejrzany o nielojalny stosunek do władzy radzieckiej. Konstytucji nauczyłem się dobrze. Na świadectwie z zakończenia szkoły z tego przedmiotu mam czwórkę.

Prócz wymienionych wcześniej przedmiotów, mieliśmy oczywiście historię. Również niektóre pozycje literatury zahaczały o problemy stosunków rosyjsko - polskich na przestrzeni wieków. Lekcje te były najmniej przyjemne. Przedstawiano na nich Polaków jako systematycznych najeźdźców, napadających na biednych i spokojnych Białorusinów lub niewinnych Rosjan. Dość często przy tym padały uzupełnienia, że po drugiej wojnie światowej Polska jest innym, przyjaznym krajem.

W szkole zajęcia odbywały się na dwie zmiany. Najgorszy był okres zimowy, kiedy chodziłem na drugą zmianę, tj. po południu. Do domu wracało się praktycznie w nocy. Dobrze, jeżeli w grupie. Niestety, z własnej inicjatywy, dość często wracałem samotnie.

Powodem zostawania po lekcjach były dodatkowe zajęcia sportowe, a konkretnie gimnastyka. W sali sportowej mogłem przebywać i kilka godzin. Nie czułem żadnego głodu. Nie było zmęczenia. Ten sport był moją pasją. Dość dobrze wychodziły mi ćwiczenia na przyrządach gimnastycznych, takich jak: poręcze, drążek, kółka zawieszone na linkach. Byłem szczupły i zwinny, a jednocześnie miałem wytrenowane mięśnie. Te atuty pozwalały na dość łatwe opanowywanie coraz bardziej skomplikowanych ćwiczeń. Ogromna w tym zasługa, przedstawionego wcześniej, nauczyciela wychowania fizycznego Aleksandra Nowikowa. Jego zaangażowanie i dar przekonywania do pracy nad własną sylwetką, do uprawiania sportu, jako źródła zdrowia i młodości zrobiły swoje.

Niestety, późne, samotne powroty do domu przez las czasami odwiedzany przez wilki nie były akceptowane przez rodziców. Zdarzało się, że ojciec wychodził na spotkanie, lecz często słyszałem protesty. Jakże często padały też stwierdzenia, że dla zdrowia prócz gimnastyki jest niezbędny chleb, którego ciągle brakuje, że nic się nie robi w kierunku faktycznej poprawy poziomu naszego życia.

Musiałem stopniowo rezygnować z zajęcia przynoszącego ogromną satysfakcję. Straty te próbowałem nadrobić ćwicząc w domu, głównie na drążku zrobionym na podwórku. Miałem również namiastkę sztangi, przy pomocy której ćwiczyłem podnoszenie ciężarów. Do tego służyło koło od wagonika wąskotorówki, odlanego w postaci monolitu z jedną osią, na wzór kół kolejowych. Oczywiście było bez porównania mniejsze. Powstaje pytanie, skąd wziąłem koła wąskotorówki?

Po zakończeniu pierwszej wojny światowej we wsi Nowy Świerżeń firma o nazwie Anglo-Europa wybudowała nowoczesny tartak. Surowiec czerpano z pobliskich lasów. Ogromną ilość drewna dostarczano do tartaku Niemnem. Z lasów położonych dalej od rzeki drewno dowozili mieszkańcy wsi transportem konnym.

Z największym wysiłkiem pracowały konie ciągnące potężne świerki i długie sosny. Żelazne koła pod ciężarem grubych, ciężkich kloców wrzynały się głęboko w luźny piasek. Częste postoje na wypoczynek nie skracały długiej drogi. Do celu było wciąż daleko.

Może nie po to by ulżyć konikom, a raczej by mieć ciągłe i pewne dostawy, ktoś z zarządu tartaku wpadł na pomysł, znalazł pieniądze i wydał stosowne dyspozycje. Od tartaku do lasu przez Okinczyce ułożono drewniane podkłady, a na nich stalowe szyny. Nie były to szyny potężne jak pod wagony kolejowe. Nie wagony tędy miały jeździć. Po szynach toczyły się wózki. Na nich jak poprzednio na wozach konnych, leżały kloce dłużycy sosnowej i świerkowej. Konie nadal stanowiły siłę pociągową. Jednak teraz koła nie zapadały się w piasek, a toczyły się lekko i wydawały twardy odgłos stali ocierającej o stal. Podczas zjazdów z górek ciężki ładunek należało hamować.

Kiedy ojciec kolejny raz opowiadał o tym wszystkim, znowu na zakończenie słyszałem, że pomimo długiego okresu niewoli, Polska po odzyskaniu niepodległości potrafiła tak dużo osiągnąć. Stopniowo rozszerzał swoje wywody i kończył tym samym stwierdzeniem, że młode pokolenie jest okłamywane i nic nie wie o prawdziwej historii.

W którym roku zlikwidowano kolejkę, tego nie wiem. Prawdopodobnie podczas wojny. Jako wspomnienie po niej na naszym podwórku znalazłem wspomnianą parę kół i kawałek szyny podobnej do kolejowej, lecz o znacznie mniejszym przekroju. Pozostała też w lesie przesieka, po której przed laty toczyły się stalowe wagoniki.

W okresie szkolnym ogarnęła mnie jeszcze jedna pasja - szachy. Zasad tej gry nauczyłem się przyglądając się zmaganiom starszych kolegów. Szachy były grą wyjątkowo popularną. Dość często można było zobaczyć grupkę chłopców siedzących na trawie ze schylonymi głowami, wpatrzonych w jedno miejsce. Oczy były skierowane na kwadratową planszę 64 ciemnych i jasnych pól i dwa rzędy nieruchomych figur, gotowych do wzajemnej, śmiertelnej walki w obronie własnego króla.

W naszej szkole było kółko szachowe. Zajęcia prowadził wspomniany wcześniej nauczyciel matematyki i fizyki. Niestety, do tego zespołu również nie mogłem należeć. Miłośnicy szachów, tak jak i zwolennicy gimnastyki, spotykali się po lekcjach. W tym przypadku powroty do domu byłyby również opóźnione. Na to pasjonujące zajęcie zezwolenia również nie otrzymałem. Rodzice stwierdzili, że po długim dniu nauki i czasie spędzonym nad szachownicą nie będę w stanie odrobić żadnych lekcji. Usłyszałem też dodatkowo, że z szachów żyć nie będę. Może to była prawda, a może...?

W odrabianiu prac domowych, a więc i uzyskiwaniu lepszych ocen, zimą przeszkadzały łyżwy, a przede wszystkim narty. Mając do wyboru ślizganie się po śniegu lub ślęczenie nad książką, wybierałem najczęściej to pierwsze zajęcie. Rodzice tego nie rozumieli i chyba nie mogli pojąć, że pokonanie trasy z Okinczyc do Stołpiec oraz z powrotem dla młodego organizmu było niewystarczającym wysiłkiem, nie mogło zastąpić narciarskiej przygody. Może nie potrafili tego zrozumieć, tak samo jak ja nie próbowałem lub nie chciałem przyjąć do wiadomości ich wyjaśnień, że od nart ważniejsza jest wiedza, że jedynie ona daje szansę ominięcia kołchozu. Drewniane narty na białym śniegu działały jak narkotyk, chociaż takiego wyrazu wtedy jeszcze nie znałem. Nie potrafiłem i nie chciałem przed nimi się bronić. Stosując najróżniejsze wybiegi i tłumaczenia wyrywałem się z domu. Przebywałem na nartach wiele godzin, a pomimo to ciągle odnosiłem wrażenie, że było ich nadal zbyt mało.

W naszych okolicach nie było gór, ale jakże wspaniałe warunki mieliśmy do uprawiania narciarstwa nizinnego. Zimę witaliśmy na początku grudnia. Mróz i wielki śnieg królowały bez przerwy co najmniej do pierwszych dni marca, czasami jeszcze dłużej. Głęboki śnieg zalegał w lasach. Gruba warstwa białego puchu przykrywała łąki i pola. Nawet po przejściowych odwilżach śnieg nie ginął. Gruba pokrywa jedynie osiadała, zagęszczała się. Na powierzchni tworzyła się twarda, mocna skorupa. Narty na takim podłożu prawie nie zapadały się. W takich warunkach, długie wędrówki po bezkresnych białych przestrzeniach nie dały się porównać się z niczym. Wspomagane mocnymi pchnięciami rąk, wydłużone kroki na dwóch śliskich deskach, sunących prawie bez oporu po twardej płaszczyźnie, nadawały narciarzowi taką prędkość o której marzyło się jedynie podczas lektury starych baśni o siedmiomilowych butach.

Na polu przykrytym grubą warstwą śniegu, nie istniały przeszkody. Cała przestrzeń należała do narciarza, podobnie jak las oraz przyległe łąki i bagniste paśniki, dokąd w okresie letnim wejść się nie dało. Przemierzałem białe przestrzenie wzdłuż i wszerz, w każdym kierunku. Czasami na świeżym śniegu widziałem ślady wilków.

Dwie deski zagięte z przodu, wyślizgane od dołu i dopięte do nóg, na twardym, zbitym śniegu oszałamiały, nie pozwalały na realne myślenie. Na nartach nie pamiętałem o jedzeniu, o lekcjach. Pole, przemierzone w krótkim czasie od jednego krańca do drugiego, zapraszało ponownie. Błyszcząca w zimowym słońcu śnieżna równina wzywała i ciągnęła gdzieś dalej. Rozgrzane mięśnie domagały się wysiłku. Rodziła się nieodparta chęć ponownego zmierzenia się z przestrzenią.

Jeżdżąc na nartach zapominałem, że istnieje pojęcie czasu. Zbyt późno spostrzegałem nadciągający mrok i nieuchronny wieczór. Wspaniałe chwile na śniegu nie jeden raz kończyły się kłopotami w szkole i niezbyt przyjemnymi następstwami w domu. Jeżeli ojciec sięgnął do dzienniczka, a tam się znalazła dwójka, to nie wróżyło to niczego dobrego. Kolejne pouczenie, że w wyniku lenistwa, nie ucząc się, trafię do kołchozu, było najłagodniejszą karą.

Okres rezygnacji z nart i solidniejszej nauki nie mógł trwać długo. Nie potrafiłem spokojnie przebywać w ciasnych ścianach mieszkania, w tym czasie kiedy w sieni czekały wyślizgane deski, a tak blisko za oknami błyszczał i wabił zmrożony śnieg. W takich warunkach nie potrafiłem skoncentrować się nad książką i myślami już wędrowałem na podwórku. Pragnąc uzyskać zgodę rodziców na przerwę w nauce próbowałem się tłumaczyć tym, że prawie wszystkie lekcje odrobiłem, a teraz jedynie zamierzam przewietrzyć się i zaraz szybko wrócę.

Kiedy znalazłem się na śniegu, to zapominałem ponownie o wszystkim. Znowu nie czułem i nie zauważałem, jak mijają godziny. Najgorsze było to, że w okresie zimowym dnie stawały się krótkie. Ale nawet po powrocie ze szkoły kiedy chodziłem na pierwszą zmianę, czasami potrafiłem pójść na narty przed zbliżającym się zmrokiem. Niestety, zapadał zbyt szybko. Jeszcze nie zdążyłem się nacieszyć mroźnym powietrzem i cichym szmerem drewnianych płaszczyzn sunących po śniegu, a już błękit bezchmurnego nieba stopniowo zanikał, ustępując miejsce zagęszczającej się szarości zimowej nocy. Wkrótce, gdzieś daleko w górze ukazywały się pierwsze gwiazdy. Narastająca ciemność ogarniała całą przestrzeń i nieubłaganie zacieśniała się wokół, zamazując dalekie szczegóły znajomego otoczenia. Ciepłe światło lamp naftowych ukazywało się w dalekich wiejskich chatach. Pojedyncze pnie najbliższych drzew odcinały się ciemnymi plamami na tle białego śniegu. Był to sygnał, że już jest późno i należy wracać do domu.

Nie da się opisać wypraw narciarskich podczas pięknych bezchmurnych dni, gdy promienie słońca zawieszonego nisko nad horyzontem błyszczą odbite śniegiem w postaci kolorowych iskierek. Cudowne są i te momenty, kiedy wolno opadają wielkie, białe płaty z nisko płynących chmur. Nie potrafię zapomnieć uporczywego zmagania się z porywistym północnym wichrem zamiatającym białą przestrzeń, wznoszącym i goniącym w poprzek szerokiego pola drobne, ostre kryształki. Przemieszczając je na nowe miejsca, przekształcał gładką dotąd płaszczyznę w tarasowate, niskie uskoki, podobne zastygłym falom. Opowiedzieć nie sposób o mozolnej walce z tą garbatą przestrzenią, z zacinającym wiatrem niepozwalającym na rozpęd oraz ze śniegiem zalepiającym twarz i oczy.

Wyprawy pod wiatr, podobnie wchodzeniu pod górę, dają przedsmak wspaniałych, szybkich i łatwych powrotów. Im dalej się zaszło, tym dłużej się wracało z powrotem. Wtedy najmocniejsze porywy zimowej wichury, niby w nagrodę za poprzedni wysiłek, pchają przed sobą narciarza, a dwie drewniane deski niosą lekko po szerokim polu, po białej równinie. Wypada jeszcze dodać, że najczęściej na narty chodziłem właśnie z tym samym Szurikiem, z którym miałem pamiętną kąpiel w Niemnie.

Szybko, może zbyt szybko, minęło sześć lat nauki w szkole średniej w Stołpcach. Stopniowo poznałem kolegów z klasy, z niektórymi zaprzyjaźniłem się. Minęły kolejne lata i znalazłem się w najstarszej dziesiątej klasie. Zima ta chyba była najkrótsza. Nadchodziła ostatnia wiosna w szkole. Niektórzy lepsi uczniowie zaczynali mówić o przygotowywaniu się do studiów, o próbie zdawania egzaminów na wyższe uczelnie. Tego zapału nie miałem.

Przez cały okres młodości i lat szkolnych żyłem z rozdwojoną jaźnią i wśród wzajemnie wykluczających się opinii i ideologii. Systematycznie powtarzane w domu opowieści o barbarzyństwie stalinowskich rządów, o tym, że na całym świecie jest inaczej, że nauczana w szkole historia nawet blisko prawdy nie leżała, była w rażącej sprzeczności z wywodami nauczycieli.

Domowe opowiadania o amerykańskim dobrobycie sprawiały, że na lekcjach zamiast słuchać nauczycieli, marzyłem o szczęściu i dostatku, jaki zapanują z chwilą przybycia na nasze tereny „Amerykanów”. O tym, że przybędą, nie miałem żadnej wątpliwości. Często słyszałem, jak rodzice lub ktoś bardzo z nimi zaprzyjaźniony, opowiadał o podsłuchanych informacjach przekazywanych przez radio „Wolna Europa”. Padały stwierdzenia, że już na wiosnę, na Wielkanoc, a najpóźniej na kolejne Boże Narodzenie będziemy razem z wyśnionym Zachodem.

W takich warunkach nie widziałem potrzeby pilnej nauki ani języka rosyjskiego, ani historii, a przy okazji i do pozostałych przedmiotów zapał wygasał. W efekcie zakończyłem swoją dziesięciolatkę bez zagrożeń, jednak z nie najlepszymi ocenami. O dalszej przyszłości nie myślałem. Chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Do rozpoczęcia nauki na studiach wyższych nie byłem przygotowany ani psychicznie, ani intelektualnie.

Wypada jeszcze wspomnieć, że w ostatniej, dziesiątej klasie o mało nie otrzymałem obniżonej oceny ze sprawowania. Z takim świadectwem droga była by zamknięta na każdą uczelnię. Zawiniło święto Pierwszego Maja i czeremcha, która nie zdążyła rozkwitnąć na czas. Udział w pierwszomajowych szkolnych pochodach był obowiązkowy. Przemarsze ulicami traktowaliśmy na wesoło. Nudne było jedynie oczekiwanie w tłoku przed trybuną, gdy z głośników płynęły zniekształcone słowa zbyt długich przemówień.

W pamięci został ten ostatni szkolny Pierwszy Maja, bo nie przyniosłem bukietów kwitnącej czeremchy z okinczyckiego lasu. Polecenia swego wychowawcy nie mogłem wykonać, po prostu czeremcha jeszcze nie miała zamiaru zakwitnąć. Pod drzewami, w lesie leżał śnieg. Tego do wiadomości nie przyjął. O moim przewinieniu dowiedzieli się wszyscy rodzice na ogólnym zebraniu. Zostałem napiętnowany osobiście przez dyrektora szkoły.

31
Po zakończeniu nauki na mnie, tak jak i na pozostałych młodych mężczyzn wielkiej internacjonalistycznej ojczyzny, czekał obowiązek służby wojskowej w Radzieckiej Armii, prawdopodobnie gdzieś na dalekiej granicy chińskiej, irańskiej lub japońskiej. Była też ogromna szansa na bezkresy mroźnej północy. Mieszkańcy naszych terenów nie służyli nigdy blisko domu. Jak dowiedziałem się podczas wyjazdu na Białoruś, mój kolega Szurik służył na Nowej Ziemi, na oceanie Lodowatym.

Po wojsku, w przypadku szczęśliwego powrotu do domu, na każdego mieszkańca wsi czekała beznadziejna praca w kołchozie. Jeszcze nad tym nie zastanawiałem się, jeszcze nie rozumiałem, że moja najbliższa rzeczywistość rysowała się czarnymi barwami. Nie wiedziałem, że w tamtym kraju nie istniała żadna perspektywa na pozytywne przemiany również w przyszłości. Może o tym nie wiedziałem, a może nie chciałem wiedzieć. Widocznie nie dorosłem do wieku, w którym z okresu beztroskiej młodości wkracza się w wiek dojrzały. Jeszcze nie potrafiłem przewidzieć jaki ciężar powinności i podporządkowania spada na dorosłego... wolnego człowieka Kraju Rad. Nie wiedziałem, jak ograniczone są możliwości podejmowania własnych decyzji, możliwości decydowania o swojej przyszłości.

Może uwierzyłem, że będzie wspaniale i beztrosko, jak w bajkowych opowieściach, snutych podczas niektórych propagandowych lekcji w szkole. W rzeczywistości, nie mając nawet dowodu osobistego, od pierwszych dni po zakończeniu szkoły stawałem się darmowym robotnikiem swego kołchozu, podobnie jak ojciec i pozostali mieszkańcy wsi.

Nie docierało do mojej świadomości. Nie docierały słowa ojca próbującego przekonać, że istniejąca rzeczywistość stworzona przez władzę radziecką niczym nie różni się od niewolnictwa. Może po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym problemem po rozmowie z kolegą ze szkoły, z tej samej klasy. Nie wiem, był on Rosjaninem czy Białorusinem, bo o takich, nieistotnych szczegółach nie wspominaliśmy nigdy. Wiem, że nie był Polakiem. Po zakończeniu obowiązkowej dziesięciolatki udało się mu znaleźć pracę robotnika fizycznego w miejskiej rzeźni. Przy okazji wypada wspomnieć, że stamtąd nie trafiał do sklepów naszego miasta ani jeden kilogram mięsa.

Wysoki i chudy, prawdopodobnie od dawna niedożywiony, ze smutkiem w młodych, lecz zmęczonych oczach, z ogromnym żalem opowiadał o tym, jak przez cały dzień spełnia funkcję taśmociągu, dźwiga na plecach ciężkie półtusze, za marną zapłatę. Młody chłopiec, który jeszcze tak niedawno, próbował uzyskać dobra ocenę na jakiejś lekcji opowiadając przy szkolnej tablicy o szczęśliwej przyszłości młodego radzieckiego pokolenia, teraz z goryczą powtarzał myśli wypowiadane przez starszych.

Czy w kilka miesięcy po zakończeniu szkoły tak bardzo zmieniło się jego myślenie, czy może od dawna miał wątpliwości na temat radzieckiego dobrobytu, a dopiero teraz ukrywane żale wypowiedział głośno?


Ze swoją szkołą, z obowiązkową diesiatiletką pożegnałem się na zawsze w ostatnich dniach maja 1957 roku i zawisłem w próżni. Zbliżające się lato już nie mogło być okresem beztroskich wakacji. Już nie mogłem tak często chodzić nad Niemen, jeździć na wycieczki rowerowe.

Wspólnie z kolegą Wackiem, tym samym, z którym Edek jeździł do Mińska po chleb, postanowiłem znaleźć jakąś pracę w Stołpcach udowadniając rodzicom i sobie, że na własne utrzymanie mam szansę zarabiać poza kołchozem. Możliwości znalezienia jakiejkolwiek pracy w małym miasteczku, nie posiadającym żadnego przemysłu i zakładów usługowych było znikome. Radzieckie państwo stwarzało możliwości zatrudnienia na ogromnych budowach socjalizmu, na dalekiej północy przy wycince lasów, na budowie zapór i kanałów. Poszukiwano dobrowolcew1, by zagospodarowali bezludne ugory Syberii i Kazachstanu, mające zapewnić dobrobyt w najbliższych latach kolejnej pięciolatki. Możliwości zarobku nie stwarzano nigdzie.

W całym mieście wisiały plakaty zachęcające młodych ludzi do spotkania z przygodą, do udziału w tworzeniu dobrobytu swego kraju i dobrowolnego wyjazdu na dalekie, nieznane tereny. Dał się na to skusić wiejski i szkolny kolega Jurka Jefimow, syn nauczycielki uczącej Józka i Kazika. Wbrew woli ostro protestującej matki, wyjechał na letni zarobek na Syberię, na żniwa. Uciekł stamtąd bardzo szybko, za ostatnie zaoszczędzone pieniądze, rezygnując z pracy i płacy. Tym razem już nie od ojca, a od kolegi w swoim wieku usłyszałem, że im dalej na wschód, tym życie jest gorsze.

Ochotników do pracy w tamtych, dalekich rejonach bezkresnego kraju nie było w nadmiarze. Wobec powyższego, na Dalekim Wschodzie i Północy zapewniano przymusowe zatrudnienie przede wszystkim osobom, którym udowadniano, że nie mają żadnego stałego zajęcia i prowadzą pasożytniczy tryb życia. Ojciec o tym wiedział lepiej niż ja i powtarzał bez przerwy, że w najbliższych miesiącach, jeżeli nie rozpocznę nauki na wyższej uczelni, mogę znaleźć się na wykazie osób wymagających specjalnej troski. Żadnym rozwiązaniem nie było też rozpoczęcie pracy w kołchozie. Wystarczało, że pracował tam ojciec. W takich warunkach znalezienie zatrudnienia w Stołpcach stawało się życiową koniecznością. Prócz regularnie otrzymywanych rubli, dawało to przede wszystkim szansę pozostania w swojej wsi, przy rodzicach, przynajmniej do dnia powołania do wojska.


Mieliśmy z Wackiem szczęście. Nie szukając długo, uzyskaliśmy informację, że w zakładach stolarskich produkujących głównie szafy poszukują stolarzy. Byłem przekonany, że do tej pracy nadaję się w zupełności, chociaż nie miałem żadnych dokumentów potwierdzających moje umiejętności. Trudno stwierdzić, co to było. Czy nadmierny optymizm? Czy przesadna wiara we własne siły i możliwości? A może optymistyczne promieniowanie ze szczęśliwej gwiazdy, pod którą się urodziłem? Faktem jest, że nawet przez moment nie wątpiłem, iż podołam nowym obowiązkom. W trybie pilnym teoretycznie przeszkoliłem też swego kolegę.

„Umiejętności stolarza” posiadałem od lata poprzedniego roku. Wtedy ojciec zaproponował wykonanie kilku dodatkowych uli zamiast bezczynnego przesiadywania nad Niemnem. Z ochotą przystąpiłem do pracy. Niezbędne stolarskie narzędzia wraz z drewnianym warsztatem stały u dziadka. Był to warsztat wujka Aleksandra, który wyjechał do Polski. Warsztat wraz z zestawem najróżniejszych ręcznych hebelków trafił na nasze podwórko. Wysuszone, przedwojenne deski przez kilka lat przechowywane na belkach stodoły doskonale nadawały się na ścianki pszczelich domków.

Po kilkakrotnych mniej lub bardziej udanych próbach potrafiłem ręczną, ramową piłą przycinać długie deski na wymierzone mniejsze kawałki. Nauczyłem się wybijać zaklinowane ostrze hebelka krótkimi mocnymi uderzeniami młotka. Zdobyłem umiejętności jego ostrzenia i ponownego zaklinowania, tak aby zbierało z heblowanej deski równe, cienkie wiórki.

Od długiej, szerokiej deski do zgrabnej sylwetki ula droga nie jest krótka. Należało najpierw przekształcić szorstką powierzchnię deski, na gładką równą płaszczyznę. Heblowanie ręczne drewnianym hebelkiem z ukośnie ustawionym stalowym ostrzem, to wielokrotne, mocne pociągnięcia, to przyglądanie się, jak w górnym otworze hebelka, między rękoma, ukazują się cienkie skręcające się wiórki, a po każdym pociągnieciu tworzy się coraz gładsza powierzchnia, z coraz wyraźniejszym rysunkiem delikatnych słoi.

Cieniutkie wiórki, zwijały się w okrągłe zawijasy, układały się grubą, lekką warstwą pod warsztatem i wokół niego. Wzrastająca ich ilość świadczyła o postępie prac. Następnie deski należało starannie przycinać na dokładnie wymierzone, mniejsze kawałki. Przycinanie ręcznie, to praca mięśni i wzroku, to umiejętność, którą zdobywa się poprzez wielokrotne, staranne ćwiczenia. Łatwiej przeciąć deskę poprzecznie. Jest to niższy poziom umiejętności. Potrafi to prawie każdy. Dobrym stolarzem może być ktoś, kto potrafi dokładnie przycinać deski podłużnie. Kolejne prostokąty drewnianych elementów o równoległych, gładkich płaszczyznach i prostych kątach świadczyły, że materiał nie został zmarnowany.

Stopniowo i zawzięcie, w znacznym stopniu samodzielnie zdobywałem umiejętności ręcznej obróbki drewna. Tak samo stopniowo powstawały kolejne elementy przyszłego ula. Wreszcie powstał pierwszy domek dla pszczół. Miał prawidłowe wymiary i wkrótce został zasiedlony. Wykorzystując zdobyte doświadczenie, z większą pewnością przystąpiłem do budowy kolejnego ula. Pracowałem z ochotą wdychając zapach sosnowej żywicy, wśród rozrastającej się warstwy zakręcających się cieniutkich wiórków.

Mając za sobą taką praktykę, nie miałem najmniejszej wątpliwości, że przygotowanie stolarskie posiadam i wykonując prace z większą starannością, pod fachowym kierownictwem potrafię wykonać zadania bardziej skomplikowane.

Do kierownika stolarni zgłosiliśmy się razem. Poinformowaliśmy go, że sporo umiemy, że potrafimy heblować i przycinać deski. Kierownik z uznaniem pokiwał głową, a następnie zaprowadził na halę, gdzie pracowali stolarze. Każdy pracował przy swoim warsztacie, który niczym nie różnił się od tego, na którym rozpocząłem samodzielne heblowanie podczas wykonywania uli. Hebelki były identyczne. Halę wypełniał znajomy zapach sosnowej żywicy. Na etapie rozpoczynania pierwszej w życiu pracy, miałem pełny komfort psychiczny.

Kierownik przydzielił nam dwa samodzielne stanowiska, jedno obok drugiego oraz wydał zestaw najprostszych hebli, w tym jeden długi, tzw. spust. Wyheblowane nim kanty desek powinny dopasować się do siebie idealnie szczelnie, bez żadnej szparki. Tym narzędziem robiono klepki na beczki. Dziadek zawsze podkreślał, że do beczki wykonanej przez dobrego stolarza można od razu nalewać wodę... nie wycieknie.

Naszym zadaniem było dopasowywanie zestawu cienkich, krótkich desek właśnie na kant, a następnie klejenie z nich większych płaszczyzn. Był to czyjś racjonalizatorski pomysł na oszczędzanie drewna. Płaszczyzny rozcinano następnie na wymierzoną szerokość oraz długość, uzyskując w ten sposób półki do szaf.

Stanęliśmy przy swoich warsztatach i przystąpiliśmy do heblowania. Pracujący obok stolarze przyglądali się nam z zaciekawieniem, trochę podpowiadali. Już na wstępie zwrócili uwagę, że przed rozpoczęciem właściwej pracy należy obowiązkowo dokładnie naostrzyć hebelki, że tylko doskonałym narzędziem możemy osiągnąć dobre wyniki. Oczywiście byliśmy im za to wdzięczni, lecz jednocześnie chcieliśmy jak najszybciej przystąpić do właściwej pracy, bo pieniądze były wypłacane za ilość sklejonych półek. Wreszcie deski zostały wyheblowane, dopasowane kanty posmarowano klejem i szeroka ponad metrowa płaszczyzna zestawu została umieszczona w odpowiednio długich drewnianych zaciskach, a następnie mocno zaklinowana do momentu wyschnięcia kleju.

Przeliczając czas niezbędny na wykonanie jednego zestawu, zaczęliśmy kalkulować wysokość przewidywanych zarobków. W następnym dniu ochoczo przystąpiliśmy do heblowania i dopasowywania kolejnych desek.

W międzyczasie przyszedł kierownik i stwierdził, że jedna doba wystarcza na wyschnięcie kleju. Następnie wziął duży młotek i powybijał nasze kliny. Po chwili podniósł do góry sklejony zestaw, a następnie stuknął nim o ziemię. Najpierw były to deseczki Wacka. Później ten sam los spotkał wytwór mojego całodziennego heblowania i dopasowywania. Klejenie nie wytrzymało próby. Deski rozpadły się. U Wacka całkowicie. W moim przypadku, dla odmiany, znaczna ilość pęknięć była nie w miejscu sklejenia, lecz na „żywym” drewnie. Zdziwieni i przerażeni, nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego niszczy efekty naszej całodziennej pracy.

Za moment wyjaśniło się, że to nie było niszczenie, a jedynie sprawdzian naszych stolarskich umiejętności. Wszystkie deski miały popękać nie tam gdzie połączył je klej, a na „żywym”. To był by dowód, że potrafimy doskonale dopasować kanty desek do siebie, tak żeby nie było prześwitów. Płaszczyzny przylegające ściśle dają gwarancję dobrego sklejenia.

Kierownik stolarni wezwał nas do siebie i oświadczył, że drugiej próby nie będzie, że nie widzi dla nas pracy w charakterze stolarzy. Zaproponował jednocześnie zatrudnienie jako robotników niewykwalifikowanych i pomocników malarzy. Oczywiście, bez żadnych wahań wyraziliśmy zgodę. Praca w stolarni zapewniała zarobki w postaci większej lub mniejszej płacy na koniec miesiąca. Praca w kołchozie nie dawała nic.

Ponadto zostaliśmy poinformowani, ze w niedługim czasie rozpocznie się kurs stolarzy. Pierwszeństwo przy zapisywaniu się będą miały osoby przynajmniej częściowo związane z tą pracą. Jeżeli chcemy pracować w charakterze stolarzy, to powinniśmy zgodzić się na jego propozycję.

Nie mając żadnego innego wyboru, chętnie przystaliśmy na propozycję szefa. Od tego momentu najczęściej pomagaliśmy malować oraz nosiliśmy prefabrykaty z hali obróbki mechanicznej do hali, w której powstawały szafy. Byliśmy zadowoleni. Kołchoz nas omijał. Zarabialiśmy konkretne ruble.

Moja pierwsza praca nie wprawiła w entuzjazm rodziców, chociaż w odróżnieniu od ojca, pracującego za darmo, zarabiałem pieniądze. Pomimo to w domu nie było radości, a z wypowiedzi przemawiał smutek. Rodzice słusznie obawiali się, że praca ta nie uchroni przed służbą w radzieckiej armii. Ciągle podkreślali, że stamtąd mogę nie wrócić i że nie takiej przyszłości pragnęli dla dzieci. Dobrze wiedzieli, że jedynie poprzez studia wyższe na dowolnym kierunku uniknę kołchozów. Może nawet myśleli, że w ten sposób ominie mnie służba wojskowa. Uważali, że dopóki mają dostatecznie siły oraz energii, zapewnią minimum pomocy i wsparcia.

W wyniku wielokrotnych nacisków rodziców namówiłem Wacka i razem podjęliśmy decyzję, że spróbujemy zdawać egzaminy na wyższą uczelnię w Mińsku. Wybraliśmy Instytut Leśny. Nie pozostało nam nic innego, jak przerwać pracę, którą dopiero kilka tygodni wcześniej zaczęli. Kierownik stolarni, którego powiadomiliśmy o naszej nowej decyzji życzył sukcesu, a jednocześnie przyjaźnie doradzał, aby dobrze zastanowić się. Jeżeli nie zdołamy dostać się na uczelnię, to lepiej pozostać w stolarni. Twierdził, że był zadowolony z naszej pracy i bez wątpliwości w pierwszej kolejności zapewnił by fachowe przeszkolenie. Wyrażał też swoje obawy, czy nie będziemy zmuszeni iść do kołchozu, jeżeli nie dostaniemy się na studia, a u niego już wolnych miejsc nie będzie.

Decyzji nie zmieniliśmy. Po pożegnaniu się ze stolarnią, wkrótce zawieźliśmy wymagane dokumenty do Instytutu, wybierając kierunek „Gospodarka Leśna”. Pospacerowaliśmy po Mińsku. Kupiliśmy po kilka bochenków chleba i wróciliśmy do domu. Nastąpił okres intensywnego powtarzania materiału z okresu szkolnego. Na egzaminach była obowiązkowa matematyka, której w sumie nie bardzo się bałem, język rosyjski, z którym było gorzej, bo nie czytałem literatury obowiązkowej i jeszcze jakiś jeden lub dwa przedmioty. Dokładnie nie pamiętam.

Wyjeżdżając na egzaminy wstępne, dostałem od rodziców sto pięćdziesiąt rubli. Była to spora kwota i miała wystarczyć na cały okres pobytu w Mińsku. Dla przyjezdnych stworzono nie najgorsze warunki. Otrzymaliśmy zakwaterowanie w akademiku, za który należało zapłacić. Stawka nie była zbyt duża. Jedzenie każdy musiał załatwiać samodzielnie. Z obiadami nie było większych problemów. W mieście znajdowały się stołówki, gdzie za kilka rubli można było zamówić dowolną zupę. Na każdym stoliku stał talerz z pokrojonym chlebem i można było najeść się do syta. Jeżeli chleba brakowało, to kelnerki donosiły. Koszt chleba był wkalkulowany w cały obiad, bez względu na to, ile kto zjadł. Gorzej było ze śniadaniem i kolacją.

Mieszkałem w Mińsku chyba tydzień, przygotowując się do pierwszego egzaminu. Wziąłem w nim udział. Zdałem z wynikiem pozytywnym. Niestety, była to „państwowa trójka”, co nie stwarzało większych szans na zakwalifikowanie się do grupy szczęśliwców przyjmowanych na studia. Byłoby to realne tylko w przypadku znacznie lepszych wyników kolejnych egzaminów.

W tym czasie, pomimo najoszczędniejszego gospodarowania, rozeszły się wszystkie pieniądze. Podobny układ powstał u kolegi. Nie mając środków na dalsze utrzymanie i widząc małą szansę osiągnięcia wymaganego wyniku całego egzaminu, wróciliśmy do domu. Ponownie ujrzałem smutną twarz ojca i mamy. Kilkakrotnie i szczegółowo musiałem opowiadać, dlaczego nie próbowałem dotrwać do końca. Kolejny raz słyszałem ten sam monolog, że bez studiów trafię do kołchozu, z którego nie można nigdzie wydostać się, że czeka mnie ciężka i niebezpieczna służba w armii, na dalekim wschodzie lub północy.

Dowiedziałem, że od dłuższego czasu na potrzeby studiów były odkładane pieniądze i mogłem jeszcze jakąś kwotę otrzymać, a podczas nauki, gdybym się nie lenił, mógłbym otrzymać stypendium i studiować nawet przy minimalnej pomocy z domu. Dalszym marzeniem ojca było, żebym po ukończeniu wyższej uczelni i po uzyskaniu płatnej pracy, pomógł młodszym braciom.

Stało się inaczej. Zostałem w domu. Przesiedziałem bezczynnie całą zimę, słuchając nie kończących się wypowiedzi ojca o tym, że nic dobrego w tym kraju mnie nie czeka, że albo trafię do kołchozu, albo będę miał obowiązek jechać na daleką północ lub Syberię i karczować lasy. W Kraju Rad pracy wystarczało dla wszystkich. Nikt nie mógł od niej uchylać się. Osoby próbujące wykręcić się od tego patriotycznego obowiązku edukowano „poprzez pracę” daleko, na bezkresnych przestrzeniach ogromnego kraju.

Dobrą wiadomość przynieśli rodzice na początku maja. Nadleśnictwo w Okinczycach poszukiwało chętnych do pracy w lesie na kilka miesięcy letnich. Mogli zatrudnić dwie, ewentualnie trzy osoby, jednak nie kołchoźników, których obowiązkiem było produkować chleb. Takiej szansy nie można przegapić. Zgłosiłem się natychmiast. Nadleśnictwo, to nie kołchoz. W nadleśnictwie za pracę płacili rublami. Tam się zarabiało normalne pieniądze. Razem ze mną do pracy zgłosił się jeszcze jeden chłopak, syn pani Loni. Był młodszy ode mnie, jeszcze chodził do szkoły, lecz od ostatnich dni maja miał czas wolny, ponieważ rozpoczynały się letnie wakacje. Nadleśnictwo wyraziło zgodę zatrudnić i jego.

Naszym zadaniem było wykonywanie w lesie wąskich, równoległych przesiek w odległości 250 metrów jedna od drugiej. Pracami kierowała młoda dwudziestoletnia dziewczyna po technikum leśnym. Była to jej pierwsza praca. Wysoka, o zgrabnej sylwetce poruszała się pewnie i dumnie. Widocznie zdawała sobie sprawę, że może podobać się mężczyznom. Może nie zauważyła, że jej długie włosy zaplecione w warkocz i kształtne usta spodobały się również takiemu małolatowi, jakim byłem wtedy.

Codziennie rano wyruszaliśmy w kierunku pobliskiego lasu. Z każdym dniem nasz trzyosobowy zespół oddalał się coraz bardziej od wsi i zagłębiał się w puszczy. Zaczęliśmy docierać do jej najdalszych obszarów, do których poprzednio nie śmieliśmy wejść nawet podczas poszukiwania grzybów.

Jakąś nieuczęszczaną dróżką szliśmy do wyznaczonego wcześniej punktu, położonego gdzieś w głębi lasu, gdzie skończyliśmy pracę w dniu poprzednim. Tu rozpoczynała się kolejna wędrówka, dokładnie po wyznaczonym azymucie, pod wysokimi sosnami i świerkami, przez gęste zarośla i krzaki.

Kierunek ustalała nasza szefowa na podstawie mapy i przy pomocy geodezyjnej busoli. Następnie, przebijając się przez wielkie gęstwiny i nieliczne polany, utrzymywaliśmy go za pomocą cienkich tyczek ustawianych w jednej linii. Napotykane na drodze drzewa padały od naszej ręcznej piły lub pod uderzeniami siekier. Obrąbane gałęzie sąsiednich, wyższych drzew i niższych krzaków odsłaniały wąski, długi tunel, powstający z tyłu za nami. Nad naszą przesieką spokojnie szumiały lekko kiwające się na wietrze wierzchołki wysokich sosen i świerków, a wokół tłoczyły się dążące do światła niższe drzewa i krzaki.

Po wykonaniu każdego stumetrowego odcinka przesieki, wbijaliśmy na jej środku nieduży, drewniany pachołek, okorowany na biało. Zawsze robiliśmy na nim odpowiednią ilość nacięć, które określały odległość od punktu wyjściowego. Jedno nacięcie w poprzek oznaczało sto metrów. Dwie kreski - dwieście... Po pięciuset metrach należało wykonać nacięcie ukośne, a po tysiącu w postaci X, podobnie do cyfr rzymskich.

Przemierzaliśmy w ten sposób najpierw lasy najbliższe, a potem z każdym dniem coraz dalej. Las, który wydawał się taki ogromny i w którym można było z łatwością zabłądzić, stopniowo stawał się znany, a nawet bliski. Wkrótce nie miałem żadnych problemów ze znalezieniem drogi powrotnej z jego najdalszych zakątków. Nawet bagienną Szaciłówkę, ten prawdziwy busz, przeszliśmy po najdłuższej linii, z minimalnym odchyleniem od wyznaczonego punktu końcowego.

Kierunek potrafiliśmy utrzymywać dokładnie, odchylenia były znikome. Młoda szefowa zawsze oceniała naszą pracę jako dobrą lub bardzo dobrą. Miało to poważny wpływ na wysokość uzyskiwanego wynagrodzenia. Wynagrodzenie zależało nie tylko od jakości pracy. To był akord, który zmuszał do codziennego pokonywania możliwie największej ilości kilometrów.

Setki metrów przebytego lasu składały się na kilometry. Przesieka miała być wąska. Teoretycznie około siedemdziesięciu centymetrów, tak aby później tą trasą można było przejść. Miał tędy iść następny fachowiec z oddziału urządzania lasów. Jego zadaniem było uaktualnienie map, inwentaryzacja stanu posiadania danego leśnictwa. Miał zaznaczać, korzystając z naszych pachołków z kreskami, w którym miejscu jakie drzewa rosną, jaki jest ich wiek itp.

Codziennie przemierzaliśmy kolejne kilometry lasu. Wycinaliśmy drzewa znajdujące się na trasie, stawialiśmy tyczki, wbijaliśmy pachołki. W lesie co prawda był cień, jednak orzeźwiający wiatr nie docierał. Było duszno. Po kilku godzinach chciało się usiąść i odpocząć. Wreszcie organizm domagał się jedzenia i picia.

Kilkakrotnie z czyichś ust padały propozycje przerwania pracy na odpoczynek i posiłek. Kilkakrotnie było to odkładane w celu postawienia jeszcze jednej tyczki, wbicia kolejnego pachołka lub wycięcia drzewa, które akurat stanęło na drodze. Wreszcie jednogłośnie ustalaliśmy, że pracę przerywamy. W chwilę później usadawialiśmy się pod jakąś sosną lub świerkiem, gdzie nie było mrówek. Na leśnej trawie w pierwszej kolejności rozkładano białą serwetkę, na którą mój kolega wykładał dwie kanapki ze skwarkami. Podobne kromki chleba ze smalcem lub skwareczkami, albo z usmażonym czy ugotowanym jajkiem wykładałem również. Częstym dodatkiem do posiłku był małosolny ogórek, a do picia herbata w butelce.

Niestety, już w pierwszym dniu stwierdziliśmy, że żadnego jedzenia, żadnej kromki chleba nie miała nasza koleżanka - przełożona. Po przybyciu do wsi zamieszkała, w wynajętym pokoiku. Nie miała tu rodziny, ani znajomych. Nikt nie pomógł w zrobieniu najskromniejszych zakupów. Na śniadanie coś tam sobie ugotowała. Może jakąś zupę, może kartoszeczki. Zabrać tego do lasu nie mogła.

Rozłożyliśmy swoje zapasy. Na mniejsze kawałeczki pokroiliśmy siekierą chleb oraz skwareczki i po wymianie porozumiewawczych spojrzeń zaprosiliśmy na wspólną ucztę Emmę. Próbowała odmawiać. Twierdziła, że nie jest głodna, że mamy zbyt mało jedzenia dla siebie. Przekomarzanie trwało chwilę. Wreszcie czując coraz większy głód, zdecydowanie oświadczyliśmy, że jeżeli nie dosiądzie się i nie przystąpi do wspólnego posiłku, to również nie rozpoczniemy jedzenia i nie wstaniemy do dalszej pracy. Wyraziliśmy obawy, że szefowie nie wręczą jej za to nagrody. Dziewczyna musiała ustąpić dwóm upartym, młodym chłopcom i przysiadła się do wspólnego posiłku.

Głód ma swoje prawa. Trudno spokojnie siedzieć i przyglądać się, jak ktoś z apetytem zaspokaja naturalną konieczność napełnienia żołądka. Emma, tak samo jak my, ochoczo sięgnęła po pokrojony chleb ze skwareczkami lub smalcem. Poczęstowała się pysznymi ogórkami i już nie ukrywała, że była głodna. Spożywaliśmy posiłek wolno, dokładnie przeżuwając, tak by dłużej mieć smak jedzenia w ustach. Może pragnęliśmy lepiej nasycić się, a najpewniej chcieliśmy wydłużyć rozleniwiającą przerwę w pracy. Niestety, nie mogło to trwać zbyt długo. Musieliśmy wstawać i odmierzać kolejne kilometry. Za siedzenie nikt nie płacił i nie było już przy czym siedzieć. Na obrusiku nic nie zostało. Łatwo i szybko uwinęliśmy się we trójkę z tym, co było zbyt skromne na dwie osoby.


Jeszcze łatwiej i szybciej kończył się posiłek, kiedy zostałem w lesie tylko z Emmą. Rysiek popracował kilka tygodni i zrezygnował z możliwości samodzielnego zarabiania. Twierdził, że musi odpocząć przed szkołą, bo we wrześniu rozpoczyna się nauka. Emma ani razu nie wspomniała o chęci zatrudnienia innej osoby na jego miejsce. Pozostaliśmy w lesie we dwoje.

Teraz kanapki przeznaczone dla mnie dzieliłem na dwie osoby. Może po to, by odwdzięczyć się za poczęstunek, a może w celu przyśpieszenia pracy, w tym czasie gdy z siekierą w ręku „wyrąbywałem” naszą trasę, Emma podwoziła pachołki na bagażniku roweru, usuwała z drogi zrąbane mniejsze drzewka i gałęzie, ustawiała tyczki wyznaczające kierunek. Cały czas wykonywała dodatkową pracę, do której nie była zobowiązana. Wspólnie mierzyliśmy odległości. Razem ustalaliśmy dalsze etapy pracy. Samodzielnie Emma... śpiewała. Nie ma wątpliwości. Wysmukła, wspaniała dziewczyna śpiewała o miłości.

Zgrabna i zawsze wesoła była na pewno w kimś zakochana. Śpiewała pełnym głosem, często powracała do tej samej piosenki lub jej refrenu. Pamiętam jej śpiew do dnia dzisiejszego. Po latach nie zapomniałem słów i bez większych problemów dobrałem tłumaczenie polskie, tak by pasowało do tamtej melodii.


Kak nieżna morie gałuboje
Błękitne cicho suną fale

Wałszebien sołniecznyj zakat
Ostatni promień słońca zgasł

A my praszczajemsia z taboju
Na zawsze my się rozstajemy

I wot użie paślednij wzgliad
I oto już odszedłeś w dal

Krużatsia czajki nad wałnami
Śmigają mewy nad falami

Diela pieczal razłuki s nami
Smutek rozłąki dzielą z nami

Gdie ty daliokij, moj sinieokij
Gdzie twe dalekie, oczy niebieskie

Gdie ty, szto sierdce s taboj
Gdzie ty, me serce jest tam

Wołny plieszcziut
Fale szumią

Wołny gawariat wiernioszsia
Fale szepczą - wrócisz

Wołny priniesut na bierieg
Fale nam przywrócą

Scziast`ie naszie wnow`
Nasze szczęście znów

W głębi puszczy, daleko od ludzi leśną ciszę wypełniał sentymentalny śpiew pięknej dziewczyny. Wtórował mu akompaniament ptaków ukrytych w liściastej gęstwinie i spokojny, monotonny szum spływający od wierzchołków drzew.

Przeżyłem ciężki tydzień, kiedy Emma musiała wyjechać służbowo do Mińska, do swoich przełożonych. Zastępowała ją jakaś koleżanka. To był najgorszy tydzień w moim dotychczasowym życiorysie.

Dzień nieskończenie długi. Duszno. Żadnego wiaterku. Konieczność oszczędzania picia, by starczyło na cały dzień. Niewdzięczna praca. Ciężka siekiera. Długie kilometry pieszej wędrówki do lasu i z powrotem. Długie kilometry w poprzek lasu, dokładnie po wyznaczonym kierunku. Wyrąbywanie napotykanych drzew lub obrąbywanie nisko wyrastających gałęzi i konarów przesłaniających trasę. Wybieranie cienkich, wysokich tyczek do wyznaczania kierunku. Wyszukiwanie nie zawsze znajdujących się w sąsiedztwie nieco grubszych, smukłych i wysokich młodych sosenek lub świerków na paliki. Rozrąbywanie ich siekierą na mniejsze kawałki, korowanie, wycinanie tą samą siekierą równoległych równych kreseczek i wreszcie podwożenie na bagażniku roweru naszykowanych palików do przodu, celem wbicia w ziemię na wymierzonej, kolejnej stumetrówce. Szału można dostać od takiej pracy.

Jeszcze na dodatek ta gruba, marudna dziewczyna łażąca z tyłu, ciągle wątpiąca, ciągle przypominająca, że odległości musimy mierzyć dokładnie, że nie możemy zboczyć z trasy, że musimy usuwać wszystkie drzewa w wyznaczonym pasie, że nie możemy tworzyć zbyt dużych odległości między tyczkami, że pracę muszę wykonywać dobrze i sumiennie, bo ona za mnie odpowiada, a pracownik, który wkrótce będzie szedł naszymi śladami nie może pomylić kierunku, nie może zabłądzić.

Rano wychodziłem z domu ze złośliwym opóźnieniem i zawsze słyszałem burczenie, że zmuszam do długiego czekania. Jak tylko słońce zaczynało obniżać się do czubków drzew twierdziłem, że z powodu zmęczenia musimy wracać do domu. W odpowiedzi słyszałem, że w tym tempie, planowanego zakresu prac do zimy nie zakończymy. Nie potrafiła domyślić się, że każde zwolnienie tempa pracy teraz, wydłużało okres wspólnego przebywania z Emmą, a że Emma wróci, nie miałem żadnej wątpliwości.

Trwało to tylko tydzień. Długi, bardzo długi tydzień. Najdłuższy w moim dotychczasowym życiorysie. Zmarnowany tydzień najpiękniejszego lata mojej młodości. O zbliżającym się zakończeniu harówki dowiedziałem się od jęczącej, tymczasowej szefowej. Pewnego dnia obojętnie oświadczyła, że ma mnie dosyć i cieszy się bardzo, ponieważ już jutro wraca Emma, a więc z największą przyjemnością z nią się zamieni.

Nic na to nie powiedziałem. Nie miałem czasu na mówienie. Nie miałem czasu na czekanie. Emma jutro tu będzie, a już od tej chwili mięśnie nie odczuwały żadnego zmęczenia. Siekiera śmigała w moich rękach. Uderzenia w drzewa przeznaczone do usunięcia były celne i mocne. Nie przeszkadzał ściekający na oczy pot, nie przeszkadzały promienie letniego, gorącego słońca prześwietlającego nieruchome, leśne powietrze. Myślami byłem w dniu jutrzejszym, a gruba maruderka za mną ledwo nadążała.

Następny dzień był pogodny i ciepły, pełen szczęścia. Emma wróciła. Wyszedłem z domu wcześniej niż poprzednio. Szczęśliwy powolutku pedałowałem na swoim rowerze skrajem naszej piaszczystej drogi. Widocznie oczekiwanie też jest wspaniałe. Wreszcie ją ujrzałem przed domem, w którym mieszkała. Mimowolnego uśmiechu powstrzymać nie mogłem. Pójdziemy ponownie razem do lasu po długiej, po bardzo długiej przerwie.

Zgrabna, wysoka dziewczyna stała oświetlona promieniami porannego słońca. Czekała na mnie. Może też się cieszyła. Na powitanie, z uśmiechem i roziskrzonymi oczyma oświadczyła, że o niczym nie muszę opowiadać, bo już wie o wszystkim. Wie, że bardzo źle pracowałem, że byłem nieznośny, złośliwy i bez przerwy kłóciłem się, że najchętniej bym omijał wszystkie drzewa, a zamiast prostej przesieki podobno zamierzałem tworzyć zakola i wygibasy. Nie wie jednak dlaczego w ostatnim dniu cziort w tiebia wstupił1. Nie wie też, co się stało, że wczoraj odmieniłem się, przestałem się kłócić, pracowałem jak nigdy dotąd i wykonałem podwójną normę. Dowiedziałem się również, że tamta koleżanka nie mogła nadziwić się, jak Emma ze mną wytrzymała przez tak długi okres i mocno jej współczuła z powodu dni, w ciągu których będzie jeszcze ze mną pracować.

Od tej chwili ponownie krótkie stały się kilometry do miejsca rozpoczęcia pracy. Zbyt krótką mieliśmy drogę powrotną do domu. Letni upal już nie dokuczał. Bez żadnych problemów ta sama ilość napoju wystarczała na dwie osoby. Siekiera nie ciążyła. Przez największy gąszcz i mokradła oraz trafiające się po trasie górki i zagłębienia przechodziliśmy bez żadnych kłopotów łatwo i sprawnie, z minimalnym odchyleniem na końcu trasy. Okorowane, białe końcówki tyczek tworzyły za nami równiutki rządek. Nie mieliśmy wątpliwości, że odległości między palikami są wymierzone dokładne. Ich nigdy nie brakowało, bo zawsze na czas, jeżeli nie ja, to Emma, zauważała piękną, strzelistą sosenkę lub świerk na uzupełnienie zapasów. Z dumą i radością w oczach od czasu do czasu oglądaliśmy się razem do tyłu na wyrąbany w gęstwinie tunel, na efekty wspólnej pracy i z takim samym entuzjazmem kontynuowaliśmy dalsze wrąbywanie się w gęstwinę. Długi letni dzień mijał zbyt szybko. Wieczór nadchodził przed czasem. Do powrotu zmuszało słońce, mające zamiar skryć się za horyzontem, a przecież jeszcze czekała długa droga do domu. Czy może ktoś wie, dlaczego tak było, dlaczego obok tej dziewczyny czułem się tak wspaniale i byłem bardzo szczęśliwy?

Spędzaliśmy we dwoje w lesie, daleko od ludzi, całe dnie. Byliśmy obok siebie. Pracowaliśmy razem. Razem cieszyliśmy się efektami wspólnego wysiłku. Słuchałem jak oczarowany śpiewu dziewczyny, oglądałem się na jej smukłą sylwetkę i długi warkocz. Wzrok od uśmiechniętych oczu wędrował do pięknych ust, a potem zatrzymywał się nie śmiało jeszcze niżej. Pod jej sporzeniem byłem silniejszy, sprawniejszy. Chyba mimo woli starałem się podobać. Tak! Na pewno pragnąłem podobać się dziewczynie, która nigdy nie była zmęczona, która nigdy nie narzekała ani na dzień dzisiejszy, ani na przeszłość i z optymizmem patrzyła w przyszłość.

Po wspólnym posiłku i krótkim odpoczynku wtedy, gdy najbardziej odczuwało się zmęczenie, potrafiła wstać pierwsza i narzucić tempo dalszej pracy. Potrafiła też bez żadnego sprzeciwu zgodzić się na dłuższą przerwę lub całkowite zakończenie pracy, jeżeli z mojej strony padła taka propozycja.

Pracę w lesie skończyłem późną jesienią. Już było wiadomo, że wyjedziemy do Polski. Nadszedł wieczór. Siedzieliśmy wszyscy w domu przy zapalonej lampie. W pewnym momencie do mieszkania weszła Emma. Starałem się być obojętny, lecz czułem wyraźnie, że serce zwiększyło rytm. Przyniosła ostatnią wypłatę. Po kilku minutach powiedziała, że wychodzi. Wyszedłem razem. Zatrzymaliśmy się przy naszej bramie. Odprowadzać nie musiałem. Teraz Emma wynajmowała mieszkanie po drugiej stronie ulicy.

Staliśmy obok siebie w mroku jesiennego wieczoru i cichutko rozmawialiśmy o minionych wspólnych miesiącach, o moim wyjeździe do Polski, o zostawionych w lesie przesiekach. O tym, że stopniowo zarosną, że po kilku latach nie zostanie po nich śladu. Mówiłem, że te wspólne miesiące na długo, na bardzo długo pozostaną w mojej pamięci, i jest mi bardzo ciężko i przykro, że nie spotkamy się więcej nigdy. Emma cicho potwierdziła, że odczuwa to samo. Po chwili zbliżyliśmy się do siebie, a jej głowa pochyliła się, położyła delikatnie na moim ramieniu. Swoim policzkiem dotknęłem jej włosów. Po chwili dziewczyna zarzuciła ręce na moją szyję. Już nie czekałem na nic. Tak samo objąłem ją. Znajdowałem się tak blisko, jak nigdy dotąd, jak nigdy nawet w najśmielszych marzeniach. Po raz pierwszy w życiu byłem przytulony do pięknej dziewczyny i po raz pierwszy wyczuwałem dotyk wysokich, pięknie ukształtowanych, dziewczęcych piersi. Emma przytuliła się mocniej. To była niepowtarzalna chwila szczęścia. Następnie, wolno zbliżyły się nasze usta i po chwili z rozkoszą, której nigdy dotąd nie zaznałem wdychałem zapach jej czystego oddechu. W następnej sekundzie po raz pierwszy poznałem smak dziewczęcych, wilgotnych ust.

Pierwszy w życiu pocałunek był chyba dość długi. Pomimo to pragnąłem, aby trwał jeszcze i jeszcze. Niestety, Emma zabrała swoje usta. Odchyliła głowę lekko w bok, odsunęła się, a po chwili powiedziała bardzo cicho:

- Praszczaj na wsiegda i bud` sczasliw.1

Tak bardzo chciałem zatrzymać czas. Pragnąłem jeszcze chociaż przez chwilę mieć ją przy sobie, dotknąć policzka, włosów. Wyciągnąłem ręce w jej kierunku, zamierzałem ponownie przyciągnąć do siebie, ponownie przytulić. Niestety Emma była szybsza. Ze słowami... bolszie nie nada... My użie prastiliś... Idi damoj2, dziewczyna odwróciła się i odeszła. Jeszcze przez chwilę patrzyłem na jej zgrabną, smukłą sylwetkę ginącą w mroku cichego, jesiennego wieczoru.

W tym mroku rozpłynęła się i na zawsze zniknęła z mego pola widzenia dziewczyna, o której nie sposób było zapomnieć. Smak krótkiego, pierwszego pocałunku pozostał w pamięci na wiele długich lat.

33
W cichy, jesienny wieczór na zawsze pożegnałem się z dziewczyną, która stopniowo, z dnia na dzień stawała się coraz bardziej bliska, która swą urodą przyśpieszyła bicie młodego serca jeszcze nie męskiego, lecz już nie dziecięcego. Przeżyłem pierwsze, krótkie lecz ostateczne pożegnanie. Wkrótce miało dojść do kolejnego nieodwracalnego rozstania, o znacznie głębszej wymowie. Miało nastąpić pożegnanie z krajem dzieciństwa, z moją Małą Ojczyzną.

Tamta pamiętna jesień była jesienią roku 1958. Mijały ostatnie miesiące otwartej granicy na wyjazd rodzin polskich, do nowej, powojennej Polski. Okres ten trwał wyjątkowo krótko, bo od roku 1956. Właśnie wtedy pomiędzy rządem Polski Ludowej, a władzą Związku Radzieckiego podpisano umowę wyrażającą zgodę na repatriację rodzin polskich z terenów, które po wojnie weszły w skład ZSRR. Informacja ta większego entuzjazmu w naszej wiosce nie wzbudziła. O tym problemie ojciec mógł rozmawiać jedynie z panem Pruszkowskim, który w tym czasie powrócił z radzieckiego więzienia. Kwestia wyjazdu do Polski dla tamtych dwóch kolegów, a zarazem szwagrów, stała się przedmiotem niejednej rozmowy. Od decyzji obu seniorów zaprzyjaźnionych rodów zależało, czy pozostaniemy w obcym kraju, w którym obaj tyle wycierpieli, czy opuścimy rodzinne strony i pojedziemy szukać szczęścia gdzieś daleko na Zachodzie.

Od tego momentu coraz częściej czytali oni Prawdę, w której podobno nigdy nie było prawdy lub Izwiestie1. Znawcy twierdzili, że tam z kolei nie było izwiestii. Nie mając żadnego dostępu do innych gazet, czytali te dwie. Z podobnym zainteresowaniem wysłuchiwali wieczorami dzienników z głośnika ustawionego na jeden program sterowany centralnie. Mieli nadzieję, że spośród potoku propagandy wynajdą jakąś prawdę o faktycznej sytuacji międzynarodowej Obaj marzyli i ciągle wzajemnie wspierali się w swych pragnieniach i nadziejach, że sprawiedliwość zwycięży i nasze tereny powrócą do Polski. Wtedy żaden wyjazd nie będzie potrzebny.

Jeżeli w tym momencie ktoś z czytelników będzie miał wątpliwości nad czym zastanawiano się i dlaczego nie podjęto natychmiastowych decyzji o opuszczeniu tamtego kraju, to oznacza, że wcale nie zna historii i nie wie, jaki był to okres. Wypada pamiętać, że w 1956 roku wybuchło powstanie na Węgrzech. O jego przebiegu i następstwach można się dowiedzieć z podręczników historii. Wypada pamiętać o wydarzeniach, które miały miejsce w tym czasie bezpośrednio w Polsce. Decyzje o repatriacji podejmowano bezpośrednio po tamtych wydarzeniach.

Informacje o sytuacji w Polsce, a szczególnie na Węgrzech odbierano jako bezpośredni wstęp do kolejnej wojny. W żadnym podręczniku nie znajdziemy ani jednego zdania, o czym w tym czasie myśleli mieszkańcy dawnych Kresów Wschodnich. Tym bardziej nie będzie najmniejszej wzmianki o wielogodzinnych rozmowach dwóch sąsiadów z nasze wsi. Spotykali się prawie codziennie po to, by podczas długich wieczorów jeszcze raz zastanawiać się i próbować przewidzieć dalszy bieg wydarzeń międzynarodowych. Decyzje, które musieli podjąć, miały na długie lata rozstrzygnąć, może w sposób nieodwracalny, o dalszych losach rodzin, głównie następnych pokoleń.

Przez cały okres powstania węgierskiego w centrum uwagi pozostawały radzieckie komunikaty o „walce narodu węgierskiego z kontrrewolucją i o bratniej pomocy Armii Radzieckiej”. O wydarzeniach w Polsce informacje były wyjątkowo skąpe. Istniało zagrożenie, że mogą pójść w tym samym kierunku co i na Węgrzech, gdy do nieodpowiedzialnych wystąpień wrogów socjalizmu dołączą osoby o chwiejnych charakterach. Rozszerzenie zamieszek, a szczególnie podsycanie ich przez militarystyczne koła Zachodu, groziło konfliktem międzynarodowym o globalnej skali.

Właśnie wtedy, po raz pierwszy i ostatni, obserwowaliśmy z bliska zakrojone na szeroką skalę manewry Armii Radzieckiej. Przez Okinczyce w kierunku Mikołajewszczyzny sunęły całe kolumny samochodów wojskowych przepełnionych żołnierzami. W rejonie kołchozowych łąk, przeszkodę wodną forsowały jednostki pancerne. Tego fragmentu manewrów nie widziałem. Widział to ojciec, przebywający na łące razem z pozostałymi kolegami. Przerywając pracę zdziwieni kołchoźnicy przyglądali się, jak stalowe kolosy wpełzają na łąkę z jakiejś leśnej drogi i bez przeszkód pokonują podmokły teren. Nie wyhamowując prędkości czołgi zbliżały się do Niemna, a następnie zjeżdżały do rzeki i zanurzały się w jej czystym nurcie. Z tą samą łatwością wynurzały się po drugiej stronie, opływając strumieniami wody. Zostawiając za sobą kłęby sinego dymu, z hukiem potężnych silników i uniesionymi skośnie do góry lufami sunęły potem w kierunku malowniczych wzgórz po tamtej stronie rzeki, podążały dalej na zachód. Może nawet ich dowódcy nie wiedzieli do jakiego celu zmierzają. Prócz samochodów i czołgów, w niespotykanych dotąd ilościach, w kierunku zachodnim leciały samoloty.

Czy bezpośrednio po takich wydarzeniach można było myśleć o wyjeździe? Czy ktoś z odrobiną rozsądku mógł wyruszać w tę stronę, w którą podążała Armia Radziecka? Oczywiście, tamci dwaj „politycy” swoimi myślami byli po stronie narodu węgierskiego, marzyli o zwycięstwie powstania. Tak bardzo pragnęli, aby spod panowania Moskwy uwolnił się chociaż ten jeden kraj. Może dałby dobry początek.

Jakże szczęśliwy wszedł pan Pruszkowski pewnego popołudnia do nas, kiedy gdzieś na ulicy dowiedział się, że powstanie węgierskie ostatecznie zwyciężyło. Pragnął o tej wspaniałej nowinie rozmawiać z naszym ojcem, razem się cieszyć. Niestety ojca w domu nie było, ale głośnik pracował bez przerwy i słyszałem komunikat. Zrozumiałem, że nie jest tak, jak sąsiadowi ktoś powiedział. Stało się całkiem odwrotnie. Powstanie zostało stłumione. Nie mogłem jednak przez chwilę odezwać się. Nie miałem odwagi. Pan Pruszkowski, zawsze powściągliwy w słowach, promieniował szczęściem. Nie byłem w stanie wyprowadzić go z błędu. W pewnym momencie zacząłem mówić, że moim zdaniem jest odwrotnie, że zwyciężył poprzedni system. Pan Pruszkowski nie chciał mnie słuchać. Nadal się cieszył i twierdził, że źle zrozumiałem komunikat.

Przez kilka minut siedział szczęśliwy i czekał na naszego ojca. Wtedy, zgodnie z tradycją, przed rozpoczęciem kolejnego programu w głośniku nastąpiła chwilowa cisza. Bez żadnej zapowiedzi, tak jak zwykle zakończono nadawanie patriotycznych pieśni. Słyszeliśmy jedynie cichy szum przed rozpoczęciem kolejnego programu. Po chwili rozległ się uroczysty, tryumfalny głos:

Gawarit Maskwa!! Rabotajut wsie radiostancje Sawieckawa Sajuza!! 1

który jak zwykle zapowiadał, iż za moment zostanie ogłoszony komunikat o najwyższej randze. Czasami dotyczył tego co się działo w kraju, a często wydarzeń międzynarodowych. Po takim wstępie, ten sam spiker donośnie i wyraźnie odczytywał swodku Sawieckawa Infonbiuro2.

Tym razem nie było wątpliwości. Usłyszeliśmy, że naród węgierski pokonał wrogów i wspierany bratnią pomocą Związku Radzieckiego rozgromił ciemne siły reakcji, pragnące odwrócić bieg historii. Dowiedzieliśmy się, że Węgierska Władza Ludowa pokonała kontrrewolucję i przystępuje do zaprowadzania porządku, nie zamierzając zejść ze słusznie obranej drogi budowy ustroju sprawiedliwości społecznej i państwa powszechnego dobrobytu. Sługusy zgniłego kapitalizmu kolejny raz otrzymali nauczkę. Widziałem, jak z twarzy pana Pruszkowszkiego zniknął uśmiech, jak momentalnie poszarzała. Nie czekał już na naszego ojca. Z nisko opuszczoną głową, bez słowa pożegnania wstał i schylony, niby raptownie pozbawiony sił, opierając się ręką o drewnianą ścianę wyszedł za próg naszego mieszkania, w którym nadal płynął tryumfalny głos spikera z dalekiej Moskwy.

Czy po upadku powstania węgierskiego i stabilizacji sytuacji w Polsce napięcie w Europie osłabło? Czy mieszkańcy Kresów Wschodnich mogli już nie mieć wątpliwości i bez obaw wyjechać do Polski? Ponownie proponuję zajrzeć do podręczników historii. Zarówno przed tymi wydarzeniami jak i później, każda iskra na lini Wschód - Zachód mogła rozniecić płomień kolejnej wojny. Przez cały okres po zakończeniu drugiej wojny światowej, żyliśmy na krawędzi następnej. Bezpośrednio w Europie konfliktu nie było, lecz wszelkie starcia w dowolnym zakątku globu pomiędzy „postępowymi siłami wolności, demokracji i pokoju, a zgniłym kapitalizmem”, groziły wybuchem.

Wypada jedynie wspomnieć o wojnie koreańskiej. Był to rok 1950, a więc zaledwie po pięciu latach pokoju. Pamiętam, że wtedy ktoś we wsi pomylił Koreę z radziecką republiką Karelską, położoną na północ od ówczesnego Leningradu. Mieszkańcy z ulgą przyjęli korektę w dziedzinie geografii. Wyjaśniło się, że wojna owszem wybuchła, lecz nie tak blisko.

Kolejny konflikt w rejonie Kanału Sueskiego. Ponowne ostrzeżenia Związku Radzieckiego pod adresem zachodnich kapitalistów i amerykańskich imperialistów, że nie będzie przyglądał się obojętnie knowaniom próbującym powstrzymać bieg historii. Daleki, lecz jakże groźny konflikt we Wietnamie, gdzie amierikanskie monopole zbrojeniowe wbrew woli własnego narodu rozpoczęły kolejną awanturę wojenną. O innych amerykańskich prowokacjach, w tym systematycznych próbach nuklearnych mających na celu zastraszenie Związku Radzieckiego, wysyłaniu balonów zwiadowczych nad teren ZSRR itp. nieodpowiedzialnych poczynaniach może nawet nie wypada wspominać.

Wiedzę o sytuacji na świecie ojciec zdobywał ze wspomnianych wcześniej gazet, z uroczystych komunikatów dobiegających z głośnika. Komentował, że wszystko należy rozumieć całkiem inaczej, ale czasami po powrocie z kołchozowej roboty przynosił wiadomości, przy których obowiązkowo padało ostrzeżenie, że nigdzie i nikomu tego powtórzyć nie możemy. Wtedy przekazywał informację od kogoś tajemniczego, kto słuchał w ciemnym mieszkaniu ze słuchawkami na uszach „Głosu Ameryki”. Znowu rosły obawy, że żyjemy w ostatnich miesiącach pokoju, że już wkrótce wybuchnie wojna.

Gazety i komunikaty radiowe twierdziły nieustannie, że napięcie pomiędzy postępowymi siłami socjalizmu, a dogorywającym kapitalizmem wzrasta nieustannie. Słyszeliśmy ciągle zapewnienie władz o zdecydowanej postawie narodu radzieckiego w jego nieustannej walce o zachowanie pokoju. Byliśmy systematycznie przekonywani, że światowy imperializm wspierany przez koncerny zbrojeniowe, wbrew woli własnych narodów, zaciekle dąży do rozpętania kolejnej awantury wojennej. Z odbiornika radiowego płynęły nieustannie patriotyczne, radzieckie pieśni wzywające do pokoju, do jego obronny w imię wolności i sprawiedliwości. Wiedzieliśmy, że wbrew imperialistycznym dążeniom narody Związku Radzieckiego i bratnich krajów Demokracji Ludowej nie pozwolą na rozpętanie wojny, że ...

Nie bywat` wajnie pażaru
Nie pałat` ziemnomu szaru.
Staniem kak adin
Skażiem nie dadim
Mir!.. Mir!.. Mir!...

W takiej sytuacji, w obliczu narastającego zagrożenia chyba nikt rozsądny własnego domu nie opuszcza. Przed nadciągającą burzą ptaki kryją się do gniazd, pszczoły ciągną do uli. Nasi rodzice i rodzice sąsiadów na pewno byli rozsądni. Marzyli o ustępstwach władz radzieckich, lecz tak jak wszyscy ci co przeżyli koszmar poprzedniej wojny, bali się wybuchu nowej i nie mieli zamiaru podążać w kierunku ewentualnego frontu.

Na naszych terenach obawy przed nową wojną miały charakter paniczny. Jak się później dowiedziałem w Polsce, nawet kilka lat później, nie było lepiej. Właśnie na terenie Polski, tuż obok naszej wsi ojciec spotkał jeszcze jednego znajomego, również „z naszych stron”. Był dyrektorem sąsiedniego PGRu. Właśnie od niego usłyszał, że jeżeli pogospodarzy ze dwa, trzy lata to będzie doskonale. Został też pouczony, że mając swego konia, w przypadku najmniejszego zagrożenia, powinien załadować rodzinę na wóz i uciekać jak najszybciej „do Polski”. Twierdził również, że niepotrzebnie kupił zbyt młodego i drogiego konia. Na krótki okres gospodarowania wystarczyłby starszy, znacznie tańszy. Taka wypowiedź bliskiego przyjaciela była szokująca. Przecież nie po to opuściliśmy rodzinny dom, nie po to jechaliśmy tyle kilometrów, by za dwa trzy lata uciekać? Dokąd mieliśmy uciekać? Nasz dom pozostał daleko na wschodzie.

Te rozmowy miały miejsce w Polsce, gdzie osób o podobnych poglądach spotykało się więcej. Byliśmy jednak ciągle w ZSRR i nie mogliśmy podjąć ostatecznej decyzji. Czas leciał nieubłaganie. Wojna na szczęście nie wybuchła. Zbliżał się natomiast nieuchronnie ostateczny termin podjęcia decyzji. Dokumenty i wniosek o zezwolenie na wyjazd zostały złożone. Czekaliśmy na odpowiedź. Pomimo to, decyzja w tej sprawie ciągle nie zapadała. Warunki w tamtym kraju były okropne. Byliśmy jednak na ziemi dziadów i pradziadów. Kołchozy zabrały prawie wszystko. Jednak dom i podwórko zostały. Dom postawiony przez ojca na swojej ziemi. Podwórko, po którym biegałem boso od najwcześniejszego dzieciństwa. To tu był swój piasek i swoje kamienie, o które niejeden raz obijałem stopy i kolana.

Ojciec każdą wolną chwilę siedział ze starym, przedwojenny atlasem. Najprawdopodobniej znał go na pamięć. Atlas chyba automatycznie otwierał się na mapie Polski. Wtedy, krótkie chwile ciszy kolejny raz przerywały głośne wypowiedzi ojca, że po wojnie Polska otrzymała na zachodzie ziemie niemieckie, a utraciła ziemie polskie na wschodzie.

Kolejny raz padały te same słowa, że wyjazd do Polski w nowych granicach, na tzw. Ziemie Odzyskane oznaczał wyjazd na ziemie cudze, do domu wybudowanego przez kogoś innego, na podwórko, którego prawowity właściciel wyjechał. Nie zrobił tego dobrowolnie. Opuścił swój dom wygoniony siłą, często bez możliwości zabrania podstawowego dobytku.

Właściciel, będący członkiem potężnego narodu niemieckiego, na pewno, nie porzucił myśli o powrocie na swoje ziemie. Czy zdając sobie sprawę z tych faktów możemy z entuzjazmem wyjeżdżać? Wyjeżdżać na tereny, na których należy oczekiwać bezlitosnego odwetu w przypadku ponownego konfliktu międzynarodowego i ponownego marszu armii niemieckiej na wschód? W warunkach istniejącego, ogromnego napięcia w stosunkach Wschód - Zachód były powszechne obawy o możliwości powtórzenia się wojny, o scenariuszu podobnym do poprzedniego.

W międzyczasie zezwolenie na wyjazd otrzymała rodzina państwa Pruszkowskich. Sprzedali dom, coś kupili. Niestety, nie mogli sprzedać ziemi ani żadnego z pozostałych budynków. Wszystko, za co w latach poprzednich na etapie „dorabiania się” musieli zapłacić, nie było już ich własnością. Wszystko należało do kołchozu, do którego przecież „wstąpili dobrowolnie”. Własności kołchozowej sprzedać nie mogli. Wreszcie na ich podwórko przyjechał ciężarowy samochód, mający odwieźć rodzinę na granicę, do Brześcia. Pomagałem załadować się. Pomagał również mój kolega Szurik. Razem odprowadziliśmy ich do granicy i przeładowali wszystko do wagonu towarowego, z polskimi napisami. Wagon znalazł się po radzieckiej stronie po to, by zabrać rodzinę do Polski.

Pruszkowscy wyjechali, a my czekaliśmy nadal na dokumenty. Odpowiedź ciągle nie nadchodziła. Nie została też podjęta ostateczna decyzja: wyjeżdżamy, czy zostajemy na swoim z nikłą nadzieją, że granice ulegną zmianie? Ostateczna decyzja o wyjeździe została podjęta w wyniku wielokrotnych, jednoznacznych nacisków ze strony brata mamy, czyli wujka Witka, mieszkającego w Warszawie. W tym czasie był on kapitanem Wojska Polskiego.

Jego stanowisko było stanowcze, nieprzejednane. Nie ustępował, nie chciał słuchać żadnych argumentów i stanowczo domagał się, żebyśmy wyjeżdżali bez żadnych obaw. Przekonywał listownie i podczas rozmów telefonicznych (W tym czasie można było rozmawiać telefonicznie, po wcześniejszym zamówieniu rozmowy. Było to bardzo skomplikowane. Szczegółów nie znam. Telefon był oczywiście nie w domu, a na poczcie.) Stwierdzał, że mamy zostawić wszystko i jechać. Do dotychczasowego głównego argumentu o tym, że Polska na nasze tereny nie powróci, w ostatnim okresie dodał jeszcze jeden. Stwierdził, że nie pojedziemy daleko nad Odrę, chociaż i tam jest Polska. Poinformował, że zamieszkamy w pobliżu Szczytna na terenie Mazur, że czeka na nas pusty dom i gospodarstwo rolne w pobliżu miasta, a kierownikiem działu rolnego w Urzędzie Powiatowym jest były mieszkaniec Stołpiec, przedwojenny kolega ojca.

Ostatnie argumenty nie przeważyły szali. Decyzja o wyjeździe była podjęta nieco wcześniej. Dodatkowe zapewnienie, że nie grozi nam ryzyko wyjazdu daleko na Zachód, że ojciec ma szansę spotkać się z kimś „z naszych stron”, przyjęte zostało z ogromną ulgą i zadowoleniem1. Ponownie oglądaliśmy ten sam przedwojenny atlas, koncentrując uwagę już na jednym punkcie wokół miasta o nazwie Szczytno2.

34
Wreszcie, po długim oczekiwaniu otrzymaliśmy dokumenty wyrażające zgodę na wyjazd. Teraz w krótkim terminie należało sprzedać dom, krowy i drobny majątek nie nadający się do transportu. Identycznie jak rodzina państwa Pruszkowskich nie mieliśmy prawa sprzedaży ziemi ani swojej, ani dziadka. Za pozostawioną dla kołchozu stodołę, nie otrzymaliśmy „złamanego grosza”. Z dużego gospodarstwa dziadka, rodowitego mieszkańca wsi i gospodarstwa ojca, sprzedać mogliśmy jedynie dom. Pozostała część majątku została utracona chociaż przetrwała wojnę i nie było pożaru.

Zaczęli nas odwiedzać pierwsi kupcy zainteresowani nabyciem domów. Wszyscy w słowach wykazywali ogromne chęci, lecz nikt nie spieszył się z podejmowaniem ostatecznej decyzji. Czas sprzyjał im, a nie nam. Wreszcie, krowy zapewniające mleko na potrzeby rodziny i obowiązkowe dostawy dla radzieckiego państwa, zostały wyprowadzone z chlewa, a następnie z jakimiś obcymi ludźmi opuściły podwórko.

Najtragiczniej wyglądał moment sprzedaży ziemniaków. Nadeszła późna jesień. Zakończył się okres gromadzenia zimowych zapasów, a u nas odwrotnie. Koszyk za koszykiem wyciągano ziemniaki z piwnicy, które następnie wędrowały do worków. Jakieś nieznane osoby zabrały je na swój wóz. Wreszcie piwnica została opróżniona, a w kalendarzu był koniec listopada i na zamarzniętej ziemi leżał biały śnieg. Podczas tej pracy na podwórko weszła sąsiadka, chwilę postała, a następnie stwierdziła: „...Użas to kakoj. Pribliżajecca zima, a Wy kartoszku pradajotie. Sierce razbalełaś. Smatriet` żutka. 1”. W następnej chwili odwróciła się i ze spuszczoną głową skierowała się na ulicę.

Kolejnym problemem stało się odpowiednie spożytkowanie uzyskanych rubli. Nie pozostawało na to zbyt dużo czasu. Najbezpieczniej było jak najszybciej pozbyć się gotówki dokonując stosownych zakupów. Do przyjemności nie należało ani przetrzymywanie pieniędzy w domu, ani poruszanie się z nimi po mieście. Oczywiście, w miarę sensowne zakupy były możliwe jedynie w Mińsku, ponieważ w Stołpcach sklepów w zasadzie nie było, a te które były „świeciły pustkami”. Pomimo ogromnych trudności, dzięki zaradności rodziców udało się kupić motocykl, obrączki, jakieś pierścionki i tradycyjne rosyjskie zegarki oraz inne drobiazgi, niezbyt przydatne w Polsce.

Wreszcie nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Okinczycach. Wszystko spakowane. Następnego poranka, tj. 6 grudnia 1958 roku powinien przyjechać samochód ciężarowy z przyczepą, który miał nas zawieźć do Brześcia. Oczywiście, wszystko załatwiał ojciec, pomimo wieku bliskiego siedemdziesiątki. Moje myśli w tym czasie bez przerwy krążyły wokół problemu pożegnania się z wiejskimi kolegami, z którymi wspólnie spędziłem ostatnie lata.

Trudno sobie wyobrazić pożegnanie bez alkoholu. Miałem kilkadziesiąt rubli. Mogliśmy więc kupić kilka butelek samogonu. Biesiada pożegnalna przeciągnęła się do późnego wieczoru. Wspominaliśmy krótki okres wspólnej młodości, mówiliśmy o dobrobycie, który nas czeka w najbliższej przyszłości. Przekonywaliśmy siebie nawzajem, że już wkrótce rozpocznie się wspaniały okres nie tylko w Kraju Rad budującym komunizm, a również w Polsce kroczącej drogą socjalizmu, wybraną samodzielnie i z własnej woli. Wreszcie doszliśmy do wniosku, że żadnych wojen już nie będzie. Rozpocznie się szczęśliwa era dla wszystkich.

Następnie poszliśmy na ostatni wspólny spacer w kierunku Stołpiec. Koledzy chcieli iść dalej, do samego miasta. Byłem jeszcze na tyle przytomny, że potrafiłem zdecydowanie oświadczyć, iż nigdzie dalej nie idę, ponieważ jest późno i muszę wracać do domu. Rano wyjeżdżamy. Na szczęście, po krótkiej wymianie zdań zawróciliśmy. Pomimo zamroczenia alkoholowego, umysł jeszcze pracował.

Przekroczyłem próg i wtoczyłem się do mieszkania. Stwierdziłem, że rodzice jeszcze nie spali. Siedziała u nas matka jednego z kolegów. Powiedziałem zdrawstwujtie i skierowałem się na swoje łóżko. Pragnąłem jak najszybciej położyć się spać. Drugi próg był dla mnie zbyt wysoki i zahaczając o niego nieposłusznymi nogami o mało nie przewróciłem się. Usnąłem natychmiast. Rano zostałem obudzony do ładowania rzeczy na samochód.

Nauczycielka, która późnym wieczorem przyszła pożegnać się z rodzicami, nazywała się Maria Jefimowa i uczyła w okinczyckiej szkole młodszych braci Józka i Kazika. Była to starsza, miła kobieta - wostocznica, z głębi Rosji. Miała syna jedynaka, w moim wieku. To właśnie on próbował znaleźć szczęście podczas żniw na kazachstańskich ugorach wbrew stanowisku matki.

Nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie mundurek harcerski przywieziony przez wujka Witka z Polski. W tym mundurku Józek chodził od kilku dni do szkoły. Jefimowa nie miała żadnych uwag. Nic ją to nie obchodziło. Niestety, do szkoły przyjechał z wizytacją jakiś urzędnik. Oczywiście zobaczył, że jedno dziecko wyróżnia się ubiorem.

Padły krótkie, ostre pytania... Co to za mundur?! Co to za pagony?! Do furii doprowadziła go odpowiedź, że jest to mundurek polskich harcerzy. Krzyczał, że jest to prowokacja w stosunku do władz radzieckich, że tylko Polacy do tego są zdolni, że Polacy nie mogą zrozumieć, ile dobrego przyniosła im nowa władza radziecka, że Polacy... są gorsi od Niemców.

W Brześciu, na stacji kolejowej, stał przy rampie długi rząd polskich towarowych wagonów. Wskazano nam jeden, jeszcze pusty. Złożyliśmy tam swój dobytek, tak jak inni wyjeżdżający. Już wkrótce było wiadome, że w ciągu najbliższych godzin nie odjedziemy. Było cicho, nie było dużego mrozu. Spacerowaliśmy po długiej rampie, przyglądali się innym podobnym do nas. Za odsuniętymi drzwiami widzieliśmy osoby starsze oraz dzieci w różnym wieku, tak samo opatulone i przeważnie milczące. Z niektórych wagonów zawiewało wyraźnym smutkiem, ale w innych widziało się wesołe, zaczerwienione twarze i uśmiechnięte oczy. Na prowizorycznych stolikach leżała tam gruba słonina, pokrojony chleb i stały wysokie butelki z lekko mętnym płynem.

Nie wiem którzy bardziej wierzyli, że w Polsce z nowymi granicami również znajdą miejsce dla siebie i odtworzą nową ojczyznę przynajmniej dla następnych pokoleń.

Załadowaliśmy swoje rzeczy do jednego z wagonów. Poustawiano wszystko tak, aby istniała możliwość położenia się i przespania. Nie było wiadomo, ile czasu potrwa podróż. W wagonach znajdowały się żelazne piecyki. Na rampie kolejowej leżała sterta węgla. Mogliśmy z niego korzystać. Mimo odsuniętych drzwi wagonu i lekkiego mrozu, nie było zimno.

Nadszedł kolejny dzień postoju. Był to 9 grudnia 1958 roku. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na chwilę, kiedy do naszego składu zostanie dopięta lokomotywa i wyruszymy do Polski, którą znaliśmy wyłącznie ze słyszenia. Stojąc w otwartych drzwiach patrzyliśmy wzdłuż wagonów na pustą rampę. Wreszcie zobaczyliśmy sylwetkę mundurowego funkcjonariusza służb radzieckich.

Szedł wolno po rampie i informował, że od tej chwili nikt nie ma prawa wychodzić na zewnątrz. Nie było żadnych wątpliwości. Wkrótce przyjdą wysokiej rangi urzędnicy i będą sprawdzać czy mamy dobre dokumenty, czy nie próbujemy bezprawnie wyjechać z Kraju Rad, będącego ogromną wyspą szczęścia w morzu kapitalistycznej biedy. Na pewno zechcą sprawdzać, czy czasami nie wywozimy nadmiaru kosztowności.

Kilkuosobowa ekipa mundurowych i cywili zbliżała się w naszym kierunku. Z niektórych wagonach wychodzili szybko. W niektórych przebywali dłużej. Jak będzie u nas? Czy każą wszystko rozpakowywać? Czy nie zechcą dokonać szczegółowej rewizji, na przykład w poszukiwaniu ukrytego złota? W ostatniej chwili ojciec spojrzał na kufer babci i zapytał, co się w nim znajduje. Babcia odpowiada, że jej bielizna i przedwojenna, wojskowa czapka syna Witka. Zdążyła jeszcze dodać, że przecież on nadal jest w wojsku, więc mu będzie potrzebna.

Zdenerwowany, zmieniony na twarzy ojciec kazał czapkę natychmiast wyjąć. Ujrzeliśmy wysoką, kolorową rogatywkę. Widzieliśmy ją tylko chwilę. Za moment przedwojenna, ułańska czapka wujka wylądowała w żelaznym piecyku i po kilkunastu następnych sekundach przemieniła się w stertkę popiołu. Babcia ze spuszczoną głową siedziała nie odzywając się. Widocznie nie mogła zrozumieć, o co zięć miał pretensje. Jakie zagrożenie stwarzała przedwojenna czapka polskiego ułana współczesnej potędze Związku Radzieckiego?

Za moment cała ekipa znalazła się w naszym wagonie. Sprawdzili dokumenty. Pytali, co zabieramy ze sobą. Porozglądali się, a następnie jeden z urzędników zapytał się obojętnym głosem, co znajduje się w jednej ze skrzynek. Ojciec powiedział prawdę, że pszczoły. Padło natychmiastowe polecenie wystawienia tej skrzynki z wagonu. Usłyszeliśmy, że niczego żywego wywozić nie możemy. Bez zbędnych słów polecenie władz zostało wykonane. Skrzynka z pszczołami znalazła się daleko na skraju rampy, pod drewnianym ogrodzeniem. Dalsze oględziny były wyjątkowo krótkie i ekipa kontrolerów opuściła wagon.


Mieliśmy szczęście! Mieliśmy ogromne szczęście! Moja głupota i brak znajomości radzieckich realiów mogła nas drogo kosztować. Mieliśmy szczęście, że kontrola była powierzchowna, że nie zaglądano do żadnej z zabranych książek. W jednej znaleźliby kartkę sporządzoną przeze mnie. O niej nie wiedział nikt. O niej również całkowicie zapomniałem. Zresztą w tamtych latach nie zdawałem sobie sprawy, że przez granicę przewożę materiał szpiegowski. Była to kartka z planem lasu, po którym z Emmą wędrowałem wzdłuż i wszerz. Znajdowały się tam linie wyznaczające tzw. kwartały. Były wpisane ich numery. Powstał kwadracik z napisem Stołpce. Zostały zaznaczone Okinczyce. Już taki plan wystarczał do postawienia zarzutu szpiegostwa na rzecz obcego mocarstwa. Jakby tego było jeszcze zbyt mało, tuż za grubszą linią ograniczającą zasięg naszych wędrówek znalazł się napis... Les wojennawo znaczienija.1

Coraz bardziej wierzę, że jestem urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Przecież... na Syberię w łonie matki nie pojechałem. Przetrwałem chorobę, na którą umarł starszy brat. Ratując Walerkę przed niechybną śmiercią w nurtach Niemna nie utonąłem. Miałem tyle rozsądku, że po wypiciu znacznej ilości samogonu w ostatnią noc przed wyjazdem z Okinczyc, wróciłem do swego domu. Wreszcie zrobiłem mapkę o szpiegowskim przeznaczeniu, będącą niepodważalnym argumentem na zatrzymanie całej rodziny i cofnięcie prawa na wyjazd, a pomimo to nic złego nikomu się nie stało.

Cóż to za mapka. Mała kartka wyrwana z zeszytu szkolnego. Chciałem mieć pamiątkę z tamtej pracy w lesie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak drogą cenę mogła zapłacić za to cała rodzina. Nikt by w moje opowieści nie uwierzył. Wyjazd byłby wstrzymany. Byłoby NKWD, byłyby przesłuchania. Nie byłoby powrotu do Okinczyc, do swego domu. Zamiast w polskim wagonie do Polski, mogliśmy pojechać całą rodziną na daleką Syberię.

Obawiam się, że również w syberyjskiej tajdze, pod nadzorem uzbrojonego konwojenta, wyznaczałaby wizirki Emma. Nie wiedziała o niczym, a mogła być oskarżona o współpracę z wrogami radzieckiego państwa. Umożliwienie wykonania szkiców z tajnych podkładów geodezyjnych, nawet w najbardziej łagodnej wersji oskarżenia nie dawało jej żadnej szansy pozostania na wolności.


Kontrola zakończona. Na peron wychodzić nie wolno. Po jakimś czasie słychać huk zderzaków i następuje szarpnięcie wagonu. Nie mamy wątpliwości. Doczepiono lokomotywę. Za moment wagony drgnęły i potoczyły się. Przejeżdżamy obok stojących składów innych wagonów towarowych, mijamy stację osobową. Pociąg leniwie toczy się dalej. Po wychyleniu głowy w odsuniętych drzwiach wagonu na wielkim łuku widzimy lokomotywę i prawie wszystkie wagony oraz stwierdzamy, że zbliżamy się do mostu nad rzeką. Już lokomotywa znalazła się na moście. Po chwili w naszym wagonie również słychać głuche dudnienie kół toczących się po szynach, ułożonych na stalowych belkach.

Pod nami Bug. Za nami Kraj Rad. Za rzeką Polska, a w oczach rodziców łzy. W wagonie cisza. Nikt nie odzywa się, nikt nic nie mówi. Jeszcze kilkaset metrów, może kilometr, może więcej i pociąg zatrzymał się. Do wagonów podchodzą polscy kolejarze. Wysiada z nich radziecka obsługa. Idą razem wzdłuż pociągu z jakimiś dokumentami. Coś sprawdzają. Podchodzą do naszego wagonu. Patrzą czy wagon jest kompletny, czy jest piecyk, czy nie ma uszkodzeń. Słyszymy pierwsze słowa po polsku i ostatnie po rosyjsku. Jesteśmy w Polsce.


Kochany Niemen i rozgrzane letnim słońcem piaski zostały na zawsze za nieprzekraczalną granicą. Daleko na wschodzie pozostał nasz drewniany dom z dużą kuchnia, pod belkami której, siedząc wysoko na ramionach ojca, razem z nim głośno śpiewałem:

Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...















Zamiast zakończenia



Sentymentalne wspomnienie pejzaży utraconej Ojczyzny, to uczucie zrodziło się i towarzyszyło mi przez cały okres opisywania własnych przeżyć z lat dzieciństwa i młodości.

Jeżeli w umyśle przynajmniej jednego czytelnika wzbudziłem lub wzmocniłem poczucie więzi ze swoją Małą Ojczyzną, z terenami własnego dzieciństwa i młodości, jeżeli powiększyłem tęsknotę do utraconych rodzinnych krajobrazów lub co najmniej obudziłem poczucie więzi z terenami, gdzie ktoś mieszkał i mieszka, to osiągnąłem ogromny sukces życiowy.

1 elementarz (Białor.)

1 Ochotników (ros.)

1 diabeł w ciebie wstąpił. (ros.)

1 Żegnaj na zawsze i bądź szczęśliwy. (ros.)

2 Więcej nie trzeba. Idź do domu. Już pożegnaliśmy się. (ros.)

1 Wiadomości (ros.)

1 Mówi Moskwa. Pracują wszystkie radiostacje Związku Radzieckiego. (ros.)

2 Informacje radzieckiego Biura Informacyjnego. (ros.)

1 Po przyjeździe do Szczytna, ojciec wkrótce udał się do Urzędu Powiatowego w celu dopełnienia niezbędnych formalności w związku z objęciem w posiadanie gospodarstwa. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że Kierownikiem Wydziału Rolnego jest nie tylko znajomy, lecz dawny kolega, z którym razem pracował w jakimś biurze. Takiego spotkania ani jeden, ani drugi nie spodziewał się.


2 W Białej Podlasce, na punkcie repatriacyjnym na powitanie, ojciec miał pierwszą awanturę z władzami polskimi. Kiedy transport zatrzymał się na stacji, udał się do zawiadowcy, żeby poinformować, że nie pojedziemy na zachód tak jak pozostałe wagony z transportu, lecz do Szczytna. Oczywiście, w pierwszej chwili tamci na ten temat nawet nie chcieli rozmawiać. Nie wiedzieli jednak, że nasz ojciec w ten sposób traktować się nie pozwalał. Wybuchła awantura. Ojciec kategorycznie oświadczył, że pojedziemy tam, gdzie my chcemy, że od tej decyzji żadnego odstępstwa nie będzie. Innym rozwiązaniem może być jedynie odesłaniem naszego wagonu z powrotem do Rosji. W efekcie pojechaliśmy do Szczytna.


1 Przerażające. Zbliża się zima, a wy ziemniaki sprzedajecie. Serce się rozbolało. Patrzeć nie mogę. Coś niesamowitego (ros.)

1 Las o znaczeniu wojskowym (ros.)