1. Wspominam swoją wieś
i najmłodsze lata ojca.
1
Powroty do wspomnień, do lat minionych, to niewątpliwie główna cecha ludzi starszego pokolenia. Pomału, lecz nieustannie zbliżam się do wieku, w którym coraz bardziej zaczyna się żyć wspomnieniami, a wizja przyszłości skraca się lawinowo, w zastraszającym tempie. Widocznie dopiero z biegiem lat potrafimy zrozumieć, iż nie mamy szansy przesunięcia granicy krótkiego pobytu w realnym świecie, wyznaczonym odgórnie i indywidualnie dla każdego z nas. Próba wydłużenia tego okresu pozostanie na zawsze nieziszczalnym pragnieniem i nieosiągalnym marzeniem, tak samo jak przed dziesiątkami lat.
Wszystko się kiedyś kończy, lecz dopiero po przekroczeniu granicy pewnego wieku jesteśmy świadomi, że ta nieodwracalna, brutalna rzeczywistość dotyczy nas wszystkich. Oczywistych faktów, w latach młodości, zrozumieć nie potrafimy. Widocznie tak być powinno. Może wracanie do przeszłości i ponowne przeżywanie tego co dawno minęło, daje nie tylko odprężenie i radość ciepłych promieni tamtego słońca, może to przede wszystkim odmładza duszę i ciało.
Nasz ojciec, ciągle energiczny, pamiętający szczegóły sprzed wielu lat, opowiadający z werwą o minionych dziejach, prawdopodobnie zrozumiał to dawno. Może właśnie z tego powodu siadał często wygodnie na krześle z mapą w ręku, a następnie nie zauważając dnia dzisiejszego i otoczenia, spędzał wiele godzin samotny, zamyślony. Najczęściej miało to miejsce w dni wolne od pracy lub święta. W tym czasie odbywał podróż do przeżyć z okresu młodości i lat dawno minionych. Nikt nie był w stanie ujrzeć tego, co widziały nieruchome oczy tamtego posiwiałego dziadka z okularami na nosie.
W takich momentach przebywał daleko poza domem, poza dniem dzisiejszym. Mając przed oczyma jakieś kółeczka, różne kreski i wijące się grubsze lub cięższe linie, dostrzegał miasta i osiedla, może jakieś wsie, widział rzeki i drogi z kolumnami maszerujących żołnierzy lub mokre, zimne okopy. Odnajdywał tam siebie, może głodnego, może zmęczonego, lecz zawsze wierzącego w dobrą gwiazdę opatrzności.
Nie muszę zaglądać do żadnej mapy, aby wolnymi myślami wyobraźni, za wschodnimi granicami naszego kraju odtworzyć kontury współczesnej Białorusi, państwa które powstało w ostatnich latach. Bez trudu znajduję stolicę - Mińsk. Na zachód od Mińska, w odległości około 150 km, mam drugie duże miasto - Baranowicze. Od jednego punktu do drugiego biegnie biało - czarna linia. W ten sposób oznacza się na mapach tory kolejowe.
W połowie odległości między miastami, prosty szlak stalowych szyn przecina błękitna wstęga wody, powyginana łagodnymi zawijasami raz w jedną, raz w drugą stronę. W tym miejscu tory krzyżują się z Niemnem. Na północ od torów i wschód od rzeki znajdują się Stołpce. Punkt przecięcia się torów i rzeki. Łatwo go znaleźć na każdej mapie. Tak często kierowałem tam wzrok podczas lekcji historii lub geografii, kiedy duża mapa obejmująca wspomniany teren wisiała na czarnej tablicy lub drewnianym stojaku. Czyżbym przeczuwał, że po latach będę tu wracać jedynie myślami?
W odległości około trzech kilometrów od centrum Stołpiec, obok piaszczystej drogi w kierunku południowym, dawno, przed laty powstała mała, cicha wioska. Ze wszystkich stron otaczały ją gęste lasy, nasączające suche powietrze zapachem świerkowych szyszek i sosnowej żywicy. W podmuchach zachodniego wiatru docierała do wsi orzeźwiająca wilgoć, zebrana nad przeźroczystymi wodami Niemna i nieustannie parującymi mokradłami bagiennych łąk.
To wieś mego dzieciństwa i dzieciństwa braci. Tu przyszli na świat i zakończyli życie nasi dziadkowie. Tu się urodzili rodzice. Tam wiodą mnie najczęściej ciche marzenia samotnych wspomnień.
Zanim przeniosę się myślami ponownie na piaszczystą ulicę i podwórko rodziców, muszę odbyć spacer po rodzinnym mieście. Brukowane ulice i drewniane, parterowe domki Stołpiec na trwałe zapisały się w zakamarkach młodzieńczej pamięci. Mijające lata i upływający czas nie wymazały z wyobraźni tamtych widoków szczęśliwego dzieciństwa i beztroskiej młodości. Krótki spacer po rodzinnych okolicach wraz z synem Witkiem w 1989 roku nie zdołał zmienić w pamięci tego obrazu, który utrwalił się w latach młodości. Wspomnieniami i opisem wracam do lat odległych, do wyglądu miasta i wsi z okresu dzieciństwa.
Stołpce. Małe miasteczko. Kilka ulic. Duża stacja kolejowa i drewniane, parterowe domki, zamieszkałe najwyżej przez kilkanaście tysięcy mieszkańców. Tak wyglądało rodzinne miasto w latach mojej młodości. Nikt, nawet dziadek, nie był w stanie określić, kiedy w tamtym miejscu stanęły pierwsze drewniane chatki dawnych osadników. Wtedy nie było stalowej linii kolejowej i brukowanych ulic. Jedynie czyste wody rzeki o nazwie Niemen napływały monotonnie z południa i odpływały spokojnie w kierunku północnym. Gdzieś daleko wpadały do ogromnego morza, którego większość mieszkańców nigdy nie widziała. W latach dziecinnych dziadka, osada rozrosła się do kilku piaszczystych ulic. Bruk na nich ułożono po pierwszej wojnie światowej przez młode władze odrodzonego Państwa Polskiego.
Są to wspomnienia dziadka, siedzącego na niskiej ławeczce w łagodnym cieniu niewysokiego płotu. Rodzice od rana pracowali na kołchozowym polu. Z błękitnego nieba spływał słoneczny żar, a dziadek jak zwykle przyszedł do wnuków i nieoczekiwanie rozpoczął opowieść o własnej młodości. Widocznie jest to jeszcze jedno potwierdzenie, że im człowiek starszy, tym bardziej tęskni za tym co dawno minęło.
Dziadek pamiętał piaszczyste ulice i nieliczne, drewniane chatki dawnego miasta. W jego pamięci pozostał również wysoki, drewniany wiatrak, stojący samotnie na najwyższym wzgórzu. Wokół rozciągały się kamieniste pola, uprawiane drewnianymi sochami i takimi samymi bronami. Życzliwe wiatry nieustannie wiały nad wzgórzem. Nienapotykając innych przeszkód, zawzięcie i pracowicie popychały ogromne, czteropłatowe skrzydła, zmuszając do nieustannego obracania się. Jakieś skomplikowane tryby przekazywały napęd na okrągłe, ciężkie kamienie, które wirując monotonnie, napełniały wnętrze wiatraka jednostajnym, basowym hukiem, a ponadto ścierały na proszek twarde ziarna żyta lub pszenicy, tworząc pulchną, biała mąkę. Zbędne stały się domowe żarna, z których tak dobrej mąki nigdy nie uzyskiwano. Odpadła konieczność ręcznego kręcenia ciężkich, wielkich kamieni.
To są dawne lata. Jednak już wtedy Stołpce były większe od Okinczyc. Dziadek pamiętał również pracę setek ludzi i konnych furmanek na budowie wysokiego nasypu, który powstał obok miasta, rozrastał się i wyciągał daleko na wschód i zachód, jak niekończąca się, szeroka wstęga. Wreszcie wyrównano nawierzchnię i ułożono w poprzek niekończący się rządek grubych, drewnianych kloców, nazwanych podkładami. Czegoś takiego nikt nigdy nie widział. Nikt też nie rozumiał wyjaśnień kierowników dziwnej budowy zwanych inżynierami, że na nasypie powstanie droga żelazna.
Z jeszcze większym zdziwieniem, zarówno młodsi jak i starsi, usłyszeli kolejne, nowe słowo i pierwszy raz w życiu ujrzeli długą, stalową belkę, zwaną szyną. Z niedowierzaniem, delikatnie dotykali ją swoimi, spracowanymi dłońmi, a następnie układając kolejno, jedna za drugą, w dwóch równoległych rzędach i przyśrubowując do drewnianych podkładów, zbudowali pierwszy tor kolejowy. Był to ostatni etap budowy. Już wkrótce bez żadnych koni lub wołów, po błyszczących stalowych szynach miały toczyć się huczące koła ogromnych wagonów. Dziadek pamiętał też pierwszą lokomotywę, którą nie wiadomo dlaczego przyciągnięto do naszego miasta, właśnie wołami.
Nie da się odtworzyć dawnej historii naszego miasta. Krótkich opowieści z lat dziecinnych dziadka wskrzesić nie sposób. Szkoda, że wnukowie, zajęci swoimi pilniejszymi sprawami, nie chcieli słuchać opowieści z minionych lat.
Stołpce, w okresie międzywojennym, to typowe kresowe miasteczko, zamieszkałe w znacznym stopniu przez rodziny narodowości żydowskiej, które się zajmowały przeważnie drobnym handlem. Na wschodnich krańcach miasta właśnie wtedy wybudowano ładny budynek dworca, nową parowozownię. Ułożono dodatkowe tory. Przed wschodnią granicą Państwa powstała największa stacja. Praca na kolei zaczęła się cieszyć powszechnym uznaniem, a pracownicy szacunkiem.
Po północnej stronie torów, na wysokości stacji, piasek rozjeżdżonej drogi z sąsiedniej wsi zmieniał się w bruk z chodnikiem po jednej stronie. W tym miejscu rozpoczynała się główna, najdłuższa ulica naszego miasta. Na pewno taką pozostała do dnia dzisiejszego. Znałem tę ulicę z lat młodości. Biegła w kierunku zachodnim. Od zakończenia wojny nazywała się Sawieckaja1. Sama nazwa, bez dodatkowych argumentów, miała być przekonywującym dowodem dobrobytu i szczęścia, jakie stworzyła nowa władza mieszkańcom miasta i okolicznych kołchozów.
Tu, na przeciwko dworca, stał nieduży sklep z artykułami spożywczymi. Czekaliśmy przed nim wielokrotnie w długiej kolejce po chleb, z nadzieją kupienia wymarzonego bochenka. W centrum miasta znajdował się jeszcze jeden sklepik z szyldem: Pradawolstwiennyje pradukty2. Tam również czasami dawali chleb. Z jednego sklepu do drugiego, z nadzieją na kupienie niedostępnego rarytasu, podążało się obowiązkowo tą, główną ulicą, wąskim przedwojennym chodnikiem. To tam, w cieniu przyulicznych drzew, tak bardzo pragnęło się ponownie wdychać aromatyczny zapach wymarzonej czarnej kromki i wypełniać usta smakowitym miąższem.
Już wkrótce z lewej strony tuż obok chodnika pojawiała się solidna, szeroka podmurówka z czerwonej cegły. Wyrastał z niej równy szereg kwadratowych słupów, wykonanych tą samą metodą. Stały nieruchomo, w jednakowych odstępach, niby wartownicy na straży jakiegoś ważnego obiektu. Grube, żelazne pręty wysokiego ogrodzenia między słupami, oddzielały od ulicy teren po przeciwnej stronie.
Za ogrodzeniem znajdował się płaski, żwirowy plac i stały prostokąty murowanych dwupiętrowych budynków, otynkowanych na żółty, ceglasty kolor. Pozostawał on taki sam, niezmienny od kilkudziesięciu lat. Nie miały na niego wpływu słoneczne promienie i upływający czas, jesienne deszcze i śnieżne zamiecie. Całość wyraźnie odróżniała się od drewnianej, jednopiętrowej zabudowy, tak charakterystycznej dla naszych terenów.
Do 1939 roku obok ogrodzenia dumnie spacerowali dorośli. Z zainteresowaniem zaglądały na drugą stronę dzieci. Chętnie wybierały ten chodnik młode dziewczyny, które zwalniały czasami krok i zawsze, niby przypadkowo, poprawiały uczesanie. Wzrok przyciągały zielone mundury równo maszerujących żołnierzy, którzy śpiewali głośno:
O mój rozmarynie rozwijaj się...
lub
Wojenko, wojenko cóż żeś ty za pani...
Polskie piosenki, komendy w języku polskim. Nie ma wątpliwości. Tam znajdowały się wojskowe koszary wybudowane w okresie międzywojennym przez władze polskie.
Ładne koszary. Głośne śpiewy. Strojni chłopcy w dopasowanych mundurach sprawnie wykonujący komendy. Tu rodziło się poczucie pewności i stabilności. Stąd promieniowała nadzieja, że przed mieszkańcami miasteczka i całego kraju zapowiadają się długie lata spokojnej pracy i dobrobytu. Takie były marzenia. Tak miało pozostać na długie, długie lata.
Od 17 września 1939 roku nikt w tym miejscu nie wydawał komend w języku polskim, nikt nie śpiewał polskich piosenek. W kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej na ulicach miasteczka już nie słyszało się mowy polskiej. Polska na tamtych terenach przestała istnieć. Nowe władze zmieniły nazwy wszystkich ulic. Na jednej zawiesili tabliczki z napisem: wulica 17 wieraśnia.
Koszary pozostały z tyłu. Dokąd ta ulica prowadzi? Bez wątpliwości, do drugiego sklepiku z artykułami spożywczymi. Jeżeli nie było przed nim kolejki, to chleba tam również nie było. (Po co wspominam o tak oczywistych faktach?) Sklepik znajdował się w centrum naszego drewnianego miasteczka. W centrum lub w jego pobliżu, tak jak w każdym innym większym lub mniejszym mieście na terenie Polski również po wojnie, powinien znajdować się kościół. Nikt nigdzie nie musiał go szukać. Wznosił się nad drewnianą, parterową zabudową, rzucał się w oczy z daleka.
W Stołpcach, po 1958 roku, nie znajdę strzelistych, wysokich wież. Nic nie da rozglądanie się po bokach. Co prawda po chwili, po prawej stronie ukazują się wieże, jednak o kopulastej formie. Tam znajduje się prawosławna cerkiew, górująca wyraźnie nad drewnianymi dachami sąsiednich domków. Czyżby kościoła w tym mieście nie było? Powinien być tu gdzieś, w pobliżu. Przecież rodzice, Antoni Ciechanowicz i Julia Okinczyc ślub brali w kościele i to na pewno w Stołpcach. W zbiorach przedwojennych fotografii jest ich zdjęcie. Utrwalono moment wychodzenia młodej pary z kościoła.
Kościoła nie widać i nie zobaczę go, pomimo spoglądania we wszystkich kierunkach. Natomiast wzrok przyciąga dziwny, pusty plac, po lewej stronie ulicy. Prawie w centrum miasta pusty plac? Dlaczego nie jest zagospodarowany? Może od dawna przeznaczono go na jakąś ważną budowlę, a na realizację brakuje wciąż środków? Może jest inna przyczyna?
Plac miał w przeszłości swoje przeznaczenie i był zabudowany. W tym miejscu znajdował się kościół katolicki, nie nazywany inaczej przez mieszkańców, jak kościół polski, w odróżnieniu od prawosławnej cerkwi będącej miejscem modlitw ludności białoruskiej i nielicznej rosyjskiej. Posesję kościelną otaczał wysoki, ceglany mur, otynkowany i pomalowany na biało. Wewnątrz ogrodzenia znajdowały się pozostałości dawnego cmentarza. Może był to najstarszy cmentarz miejski?
Kościół stał jeszcze kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Zniszczony, z odpadającymi tynkami i spadającymi dachówkami pewien okres służył nowej władzy radzieckiej jako magazyn. Następnie w latach 1957-58 został rozebrany. Tak pozostało do 1989 roku. Może na jakąkolwiek inną inwestycję nie wystarczało środków, a może nikt nie odważył się podjąć decyzji o zabudowie tamtej działki?
W tym miejscu skręcałem czasami z mamą w prawo, w cichą, boczną uliczkę. Lekko obniżając się, biegła prostopadle do głównej drogi miejskiej. Wystarczył kilkudziesięciometrowy spacer wąskim chodnikiem, aby zauważyć, że teren po prawej stronie zaczyna się wznosić coraz bardziej, tworząc łagodne wzgórze obsadzone różnorodnymi okazami drzew ozdobnych. W pewnym momencie pod gęstą zielenią ukazywały się szerokie, kamienne schody z ciężkimi, tak samo kamiennymi balustradami. Wznosząc się tarasowo, coraz wyżej i wyżej, zapraszały do dalekiego wejścia, do wnętrza prawosławnej cerkwi. Cerkiew, w przeciwieństwie do kościoła, nie została rozebrana i powinna jeszcze stać wiele dziesiątków lat.
Dalej obok tej samej bocznej ulicy, na której skończył się chodnik i bruk, a rozpoczął się głęboki, sypki piasek, znajdował się cmentarz. Nie ujrzymy tam śladów po krzyżach i polskich mogiłach. Na cmentarzu spoczęły kości 82-letniego dziadka i naszego trzyletniego braciszka. W tamtych latach na skraju drogi, przed cmentarnym ogrodzeniem siedział odziany w obdarte łachmany, jakiś dotknięty okrutnym losem starszy mężczyzna bez nogi. Gruby, gęsty zarost, który zakrywał jego twarz, nie miał od dawna styczności z pędzlem i brzytwą. Długie, rzadkie włosy zapomniały, co znaczy grzebień, woda i mydło. Blaskiem rozpaczy świeciły jego oczy, a z ust wydobywał się głośny cerkiewny śpiew, błaganie o litość, pomoc i jałmużnę.
Dalej, na sporym, płaskim wzgórzu, znajdował się rynek miejski. Wydaje się, że sprzedających było tam tyle, co kupujących. Jednych od drugich nie potrafiłem odróżnić. Jedni i drudzy bez przerwy przepychali się chaotycznie, we wszystkich kierunkach. Czasami sprzedający trafiali na kupujących. Mama również wreszcie znajdywała kupców na kilka jajek, biały twarożek, a może nawet mały słoiczek śmietany i mogliśmy wreszcie wracać do domu.
Łagodnym spadkiem głównej ulicy lekko szło się dalej. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i oczom ukazywała się czworokątna, wolna przestrzeń centralnego placu miasta, najprawdopodobniej dawnego rynku. Niski, podłużny budynek w postaci długiego baraku zamykał wolną przestrzeń placu od strony wschodniej. Wybudowano go w okresie przedwojennym i od tamtego czasu starych ścian nikt nie odnawiał. Czyżby poszarzałe, odpadające tynki miały świadczyć o przedwojennej nędzy miasta i biedzie jego mieszkańców.
Dawno minęła sława mieszczących się tam pięciu małych sklepików. Przed wojną stanowiły one przekonywujący dowód rozrastającej się potęgi żydowskiego handlu. Grube deski szerokich półek w biednej, kapitalistycznej Polsce po raz ostatni załamywały się pod ciężarem najróżniejszych towarów, podobnie jak teraz przedwojenne schodki, nadwerężone upływającym czasem, pod nogami nielicznych kupujących.
Ogromny budynek kina po południowej stronie placu symbolizował powojenny dobrobyt mieszkańców miasta i okolic. Trudności z realizacją najprostszych zakupów w prawie pustych sklepach, można było łatwo zastąpić oglądając kolejny film, pokazujący osiągnięcia pracowitego narodu radzieckiego lub sławiący zwycięstwa jego dzielnej armii.1
Wróciłem wspomnieniami do centrum miasteczka. Tędy, jak to wielokrotnie opowiadała mama, w latach przedwojennych, przechodziły procesje na Boże Ciało. Podczas władzy radzieckiej z okazji Pierwszego Maja plac wypełniali dorośli i uczniowie, uczestnicząc obowiązkowo w spontanicznych manifestacjach, popierających politykę partii i rządu. Spokojnie i cierpliwie staliśmy przed wysoką trybuną dzielnych przywódców. Mogliśmy przy okazji dowiedzieć się, że w kraju żyje się z dnia na dzień lepiej, że jesteśmy coraz szczęśliwsi. Na podany sygnał głośno i wesoło krzyczeliśmy ...urraaa !!!
Od zachodniej strony do placu przylegał skwer, który niczym nie przypominał poprzednich widoków. Ładnie utrzymany, z czystymi alejkami i równymi rzędami liściastych drzew tworzył miłe miejsce wypoczynku. Tu nie mogło być inaczej, nawet gdyby całe miasto wyglądało ponuro. W tym miejscu musiało być ładnie. Na alejkach i stojących przy nich ławeczkach panowała jednak pustka. Nie przypominam sobie spacerujących tam, uśmiechniętych ludzi. Czyżby przeszkadzała im potężna postać z wysoko uniesioną ręką, stojąca na kilkumetrowym cokole w centrum skweru?
Alejki, zbiegające się promieniście, prowadziły do pomnika wodza rewolucji i twórcy nowego państwa powszechnego dobrobytu, Włodzimierza Lenina. Gdy się przechodziło obok tamtej wysokiej, marmurowej postaci, następowała cisza, rozmowy przerywano. Nie wiem, czy baliśmy się bardziej lodowatego spojrzenia przywódcy narodu, tak bardzo kochającego dzieci, czy jego żyjących następców, którzy mogli nas usłyszeć i oskarżyć, że nie szanujemy powagi tego wyjątkowego miejsca.
Przyjemniej i weselej szło się dalej. Zaledwie kilkaset metrów pozostawało do Niemna. Sięgały tam niektóre uliczki, uciekające od pustego centrum miasteczka i zielonego skweru pozbawionego ptasiego śpiewu i dziecięcego śmiechu.
Idąc główną ulicą, kilkaset metrów za koszarami, najchętniej skręciłbym w lewo, chociaż tam wkrótce bruk i chodnik się kończył. Rozpoczynały się głębokie koleiny, wyżłobione kołami ciężarowych samochodów, które służyły również pieszym. Prawym wgłębieniem szliśmy w jednym kierunku, a lewym - w przeciwnym. Poza koleinami, aż do samych płotów był głęboki, sypki piasek.
Po lewej stronie drogi, za niskimi, drewnianymi domkami, poszarzałymi ze starości, nieoczekiwanie rozpoczynała się niewielka, lecz dość stroma skarpa. Dalej się rozciągał płaski, równy plac. Znajdowała się tam nasza dwupiętrowa szkoła. W tamtą stronę wzrok się kierował niechcący. Swoją murowaną nowoczesnością, wysoko ustawiony budynek przesłaniał błękitne niebo i przesuwające się po nim białe obłoki.
Szkołę wybudowały władze polskie w okresie międzywojennym. Nie została ona zniszczona pożarem wojny. Po zmianie granic wypełniła się ponownie dziecięcym gwarem i radosnym śmiechem, służąc cierpliwie nowym gospodarzom miasta i kraju. Szkolny budynek z rzędami wysokich okien w białej ścianie oświetlonej promieniami południowego słońca, nadal wyglądał wspaniale.
Wspomnieniami wracam tu chętnie i podążam w kierunku południowym, za przejazd. Na środku drogi, tak jak i w centrum ponownie znajdowały się równe okrągłe kamienie, ułożone ciasno jeden przy drugim, tworząc tzw. bruk. Jeszcze jedna pamiątka, z okresu międzywojennej Polski, ułatwiała życie po wojnie. Żelazne koła ciężkich wozów, na drogach pokrytych brukiem nie zapadały się jak w sypkim, letnim piasku lub w jesiennym błocie.
Bruk nie sięgał do niskich płotów za którymi znajdowały się małe działki z szarymi, drewnianymi domkami. Wąski pasek drogi między brukiem a płotem po lewej i prawej stronie nie miał chodnika. Na tamtą piaszczystą ścieżkę schodziliśmy na moment, jeżeli środkiem przypadkowo się toczył jakiś pojedynczy, ciężarowy samochód. Na poboczu ustawiał się też długi szereg chłopskich furmanek, oczekujący w kolejce przed magazynami zbożowymi. Po nastaniu kołchozów pobocze drogi świeciło pustką. Radzieckie władze, właśnie na tej ulicy, zawiesiły tabliczki z nową nazwą w języku białoruskim: wulica 17 wieraśnia. Przemierzaliśmy ją codziennie, udając się do szkoły i wracając do domu.
Jeszcze kilkaset metrów i za ostatnimi zabudowaniami powinna się ukazać szeroka, błękitna przestrzeń cichego jeziorka, nieruchomo wtulonego w soczystą zieleń przyległej łąki. Gorące, suche powietrze zmieni się na orzeźwiające, nasycone wilgocią, dające miłą ochłodę. Przyniesie go powiew swawolnego wiatru, który napływając od dalekiego lasu, delikatnie głaszcze wodną tafle i tworzy na niej niskie fale. Odbijają one wesoło słoneczne promienie, a potem wślizgują się na piaszczysty brzeg, monotonnie z cichym szumem .
Znalazłem się przed obszernym jeziorkiem, które powstało w wyniku przegrodzenia wysoką tamą niedużej rzeczki, bez nazwy. Spiętrzone wody wystąpiły z brzegów, zalały znaczną część okolicznej, zielonej łąki. Władze radzieckie zrealizowały kolejną inwestycję socjalizmu w ostatnich miesiącach naszego pobytu na tamtych terenach. Gdy chodziliśmy do Stołpiec do szkoły nie było tamy, nie istniało jeziorko. Wśród zielonej, nigdy niekoszonej trawy, łagodnymi zawijasami płynęła rzeczułka kilkumetrowej szerokości. Jej wody kilkaset metrów dalej zasilały Niemen.
Po prawej stronie drogi znajdowały się grube wały ziemne porośnięte trawą. Między nimi powstały obszerne, kwadratowe niecki częściowo zapełnione wodą, częściowo zarośnięte. Nawet kilkunastoletni chłopcy rozumieli, że okres świetności tych urządzeń dawno przeminął. Widzieliśmy jeszcze jedną pamiątkę z czasów władzy polskiej na naszych terenach. Tak wyglądały stawy do hodowli karpia. Po wojnie zostały one zaniedbane, pozostawione własnemu losowi. Nikt tam żadnych karpi nie hodował. Władza radziecka takimi drobnostkami nie zajmowała się. Nikt się stawami nie interesował, pomimo głodu panującego w całym kraju. Gdyby ktoś, prywatnie, spróbował je odnowić i przywrócić do stanu poprzedniego, to jako wróg państwa radzieckiego, znalazł by się na dalekiej, śnieżnej Syberii i do końca życia żadne głupie myśli o hodowli jakichkolwiek ryb już by mu do głowy nie przyszły. (Tak by się stało na pewno. W tym przypadku chyba nie ma żadnych wątpliwości. Kwestii oczywistych wyjaśniać nie muszę.)
Teraz droga prowadzi po dość wysokim, wąskim nasypie. Powstał bardzo dawno, tworząc jedyny przejazd ze Stołpiec w kierunku południowym poprzez podmokłe, nizinne pasmo terenu, które się ciągnęło po obu stronach wspomnianej rzeczułki. Skarpę po prawej stronie nasypu wzmocniono obsadzając cienkimi pędami młodych wierzb. Na przestrzeni lat urosły z nich grube, rozłożyste drzewa, wychylone lekko w kierunku stawów i podmokłej doliny. Na środku drogi nadal znajdował się bruk ułożony z jednakowych, równych kamieni. Dwa pojazdy nadjeżdżające wolno z przeciwnych kierunków mogły się na nim wyminąć.
Za jeziorkiem bruk się kończył. Droga rozgałęziała się. Mieszkańców Okinczyc piaszczyste odgałęzienie w lewo nie interesowało. Taki sam sypki piasek mieliśmy na drodze prowadzącej na wprost. W tamtą stronę w szarą ciemność późnego wieczoru skręcały dzieci ze wsi Orciuchy, kiedy wracały ze szkoły do domów. Samotni i mali szli długo przez las pod wysokimi sosnami przesłaniającymi ciemne, jesienne niebo. Z niskich chmur siąpił deszcz, kolejne drzewa stopniowo wyłaniały się z mroku, a oni do swoich wiejskich chat miały wciąż daleko. Nasza droga do domu była znacznie krótsza i przyjemniejsza. Las się znajdował tylko po jednej stronie.
Przed tym rozgałęzieniem w pierwszych latach po wojnie stał radziecki czołg. Jego lufa była skierowana w kierunku miasta. Był lekko pochylony na skarpie. Jedna gąsienica już się częściowo znajdowała na bruku. Widocznie kierowca zamierzał wjechać na środek drogi, zanim został trafiony niemieckim pociskiem. Ojciec twierdził, że cała załoga zginęła.
O rozgałęzieniu wspomniałem nie bez przyczyny. Za nim sto, może dwieście metrów dalej, w zadbanym sadzie wiśni i jabłoni, stał mały biały domek, taki na kurzej stopce. Obok niego od strony Stołpiec w ostatnich latach powstał drugi budynek mieszkalny, większy i ładniejszy.
Tu mieszkał nasz miły, lubiany nauczyciel wychowania fizycznego i rysunków. Średniego wzrostu, mocno zbudowany, o szerokiej życzliwej twarzy, stoi przed oczami jako wzór do naśladowania. Myśli przedstawiał spokojnie z wielkim zaangażowaniem. Sylwetką przypominał profesora Zina, prowadzącego wspaniałe audycje telewizyjne pt. „Piórkiem i węglem”. W podobny sposób opowiadał o malarstwie.
Aleksander Iwanowicz Nowikow, bo tak nazywał się ten człowiek, potrafił nie tylko malować. Równie dobrze rzeźbił, a ponadto lubił i potrafił opowiadać o malarzach i ich płótnach. Czynił to z pasją miłośnika i wiedzą znawcy przedmiotu tak, jakby pragnął przekazać swym słuchaczom całe piękno dzieła i przedstawić niespotykany talent mistrza. Najczęściej opowieściom towarzyszyły szkice wykonywane w tym samym czasie za pomocą białej kredy na czarnej tablicy. Spokojnego przebiegu lekcji nikt nie śmiał naruszyć. Również najwięksi chuligani słuchali uważnie. Wszyscy z przejęciem śledzili krótkie ruchy ręki, wyczarowujące coraz inne obrazy, będące przedmiotem długich opowieści.
Drugą pasją tego człowieka stał się sport. O pięknie wygimnastykowanej sylwetki, o wyczynach sportowców, tak jak o malarzach i ich dziełach, potrafił opowiadać godzinami. To właśnie on rozbudził we mnie wciąż żywe pragnienie uprawiania gimnastyki, jazdy na nartach i łyżwach.
Miałem ogromną przyjemność odwiedzić go w roku 1989, podczas pobytu na tamtych terenach. Pomimo upływu lat prawie się nie zmienił. Wspólnie z synem, ze swoim nauczycielem i wychowawcą spędziłem miłe popołudnie przy lampce wina własnej roboty.
Wtedy dowiedziałem się, że do Stołpiec przyjechał po wojnie, tak jak inni Rosjanie, w poszukiwaniu szczęścia i lepszego bytu. Nie mając gdzie mieszkać, przystąpił do budowy domku. W tym celu nosił z pobliskiego lasu, na własnych plecach, długie żerdzie. Następnie przycinał je na mniejsze kawałki i z nich bez niczyjej pomocy sklecił malutką, drewnianą chatkę. Cienkie sosnowe ściany otynkował gliną żeby było cieplej, a potem pobielił wapnem, bo pragnął, aby było ładniej.
Drzewka owocowe i nieduże grządki uprawiane przy domku, stały się dopełnieniem szczęścia. W żaden sposób nie mógł go znaleźć w swoich rodzinnych stronach. Na bezkresnych przestrzeniach tamtego ogromnego kraju zabrakło miejsca na malutki, prywatny domek z ogródkiem.
Z tyłu pozostały drewniane zabudowania naszego miasta. Ostatni piaszczysty pagórek z pojedynczymi, rosochatymi sosnami otwierał widok na rozległą równinę. Po lewej stronie ograniczała ją zielona ściana sosnowego lasu ze skrajem wygiętym na kształt wielkiego łuku. Daleko, na jego końcu, lekko przyćmione słoneczną mgłą przykucnęły niskie, szare chatki wtopione w ciemną zieleń znacznie wyższych drzew. Wieczorem, późną jesienią z daleka widzieliśmy światełka w tamtych małych oknach. Dalsze zabudowania rodzinnej wsi ginęły za niedużym wzniesieniem i zakrętem wiejskiej drogi.
Droga do wsi nie prowadziła po prostej, przez zieloną równinę, lecz skrajem lasu, tam gdzie królował największy piasek. Czasami wracając ze szkoły chłopcy wybierali kierunek na wprost, niby po cięciwie napiętego łuku. Piasek stopniowo zanikał. Pojawiała się jakaś niska roślinność, przekształcająca się stopniowo ni to w łąkę, ni to w paśnik. Na środkowym odcinku naszej trasy pojawiały się coraz większe kępy dzikiej, niskiej trawy. Trenowaliśmy więc przeskakiwanie z kępy na kępę, pokonując ten fragment drogi prawie biegiem. Do rodzinnej wsi było coraz bliżej. Do Niemna nadal daleko. Płynął gdzieś po prawej stronie, równolegle do naszej trasy, kryjąc się za niedużym wzgórzem, porośniętym krzakami różnorodnych wierzb.
Najczęściej jednak, wybieraliśmy nie bezdroża na wprost, lecz tak jak inni, wąską ścieżkę biegnąca skrajem suchego, sosnowego lasu, który osłaniał skutecznie rozgrzane, nieruchome powietrze przed napływem orzeźwiającego wiatru. Obok, po prawej stronie ciągnęło się szerokie pasmo szarego piasku z głębokimi koleinami od ciężarowych samochodów. Nagrzany słonecznymi promieniami wspierał słoneczny żar, który spływał z błękitnego nieba.
Równa, twarda ścieżka wiła się wśród leśnego igliwia i niskiej trawy, omijała samotne sosny, odsłaniając czasami ich grube korzenie. Wydeptały ją ciężkie buty przechodniów, a wygładziły lekkie opony szybkich rowerów.
Tak wyglądała droga do szkoły i ze szkoły do domu wiejskich chłopców i dziewczyn. Podczas upałów w cieniu wyższych drzew poszukiwano ochłody. Zimą pod sosnami widziało się ślady wilków. Droga pokonywana pieszo zawsze wydawała się nudna i długa. Szybko i wspaniale jechało się po ścieżce rowerem, kiedy wiatr przyjemnie ochładzał, a do uszu dolatywał cichy szmer gumowych opon ocierających się o równe podłoże zagęszczonego piasku. Rower niestety był zbyt drogim luksusem. Do szkoły się chodziło tylko piechotą.
2
Kilometrowy odcinek lasu pozostał z tyłu. W wyobraźni, ponownie jak w latach szkolnych, widzę znajome, drewniane zabudowania rodzinnej wsi. Pierwsze, najstarsze chatki stały na pograniczu lasu. Grube konary wysokich sosen zwisały nad słomianymi dachami, a zamiast drogi mieliśmy głęboki piach, po którym rowerem jechać było nie sposób.
Po prawej stronie, tworząc rażący kontrast z sypkim piaskiem utworzyła się bagienna dolinka, na której wyrastał olchowy zagajnik. Wyciągała się ona w kierunku drogi i przecinała ją wąskim przesmykiem. Głęboko zapadały się tam końskie kopyta oraz wąskie koła nawet pustych wozów. Z lewej strony drogi bagienko przekształcało się w kilkuset metrową oazę równej, zielonej łąki. Stykała się ona z sosnowym lasem oraz graniczyła z niepodzielnie panującym królestwem piasku, zwanym polem.
Natomiast po prawej stronie, za wspomnianą dolinką, w kierunku wsi mieliśmy, jak na tamte równinne tereny, wspaniałą górkę do zjeżdżania na nartrach. Były to nasze „Karpaty”. Nie wiem kto i kiedy wymyślił tę nazwę.
Większa górka na drodze zmuszała do mocniejszego naciskania na pedały. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i wjeżdżało się na skrzyżowanie. Dopiero tutaj można było ujrzeć prawdziwy piach. Głęboki i sypki królował na całej szerokości drogi głównej i nieoczekiwanej, poprzecznej.
W tym miejscu, prawie na środku skrzyżowania, powinien stać niski, drewniany krzyż. Stał do momentu naszego wyjazdu do Polski, chociaż co najmniej raz się przewrócił. Przedwojenne drewno tuż przy ziemi spróchniało i przegniło. Ojciec, gdy tylko się o tym dowiedział, natychmiast ze szpadlem poszedł na skrzyżowanie. Wykopał tam drugi dół i krzyż postawił ponownie. W 1989 roku po krzyżu śladów nie zostało. Widocznie drewno ostatecznie spróchniało, a może krzyża ponownie przewróconego nie było komu postawić.
Wspomnieniami znalazłem się na skrzyżowaniu. Teraz mam do wyboru trzy drogi. Trzy kierunki, jak w bajkach, które czytałem bardzo dawno, w latach dzieciństwa. Kilkukilometrowej drogi w lewo, na wschód, nie wybiorę. Lekko wznosząc się, wdzierała się ona szerokim, pustynnym pasem w soczystą zieleń starego lasu, bezlitośnie oddzielając jego jedną część od drugiej. Wysoko w górze na tle błękitnego nieba po jednej i drugiej stronie drogi grube konary smukłych, wiekowych sosen nieoczekiwanie i samotnie zawisały nad pustką jałowej przestrzeni. Zieleń leśnego poszycia i igliwia w ich cieniu kończyła się nagle sypkim piaskiem, który nieustannie pieściły gorące, letnie promienie. (Mieliśmy piasku sporo. Wynika, że na każdej drodze! Cierpliwości, dla równowagi będą jeszcze i bagna!)
Nienaturalnie szeroka pozbawiona życia przesieka, zwana drogą, prowadziła do wsi Orciuchy. Piesze wędrówki ani w tamtym kierunku, ani tym bardziej z powrotem, do przyjemnych nie należały. Były wyjątkowo długie i bardzo męczące. Chodziłem tą drogą, co najmniej kilkakrotnie, z mamą i dziadkiem. Ścieżka dla pieszych tam nie powstała. Mieliśmy do wyboru albo dwa płaskie wyżłobienia wyciśnięte w sypkim piasku wielkimi oponami samochodów ciężarowych, albo wąski szlak furmanek konnych, w cieniu wśród drzew. Małe stopy nie znajdowały dobrego oparcia na wąskiej ścieżce spulchnionej twardymi, końskimi kopytami. Dziecięce nogi męczyły się przed czasem, niezależnie od tego, czy maszerowałem przed mamą, czy wlokłem się z tyłu, za dziadkiem. Współczuję mamie. Marudziłem i narzekałem chyba bez przerwy.
Myślałem, że będzie łatwiej, jeśli zejdziemy na „drogę samochodową” na środek szerokiej przesieki, bez drzew. Tłumaczenia i wyjaśnienia dorosłych, że będzie bardziej gorąco do mojej świadomości nie docierały i wreszcie brnąc po głębokim piasku, schodziliśmy do dwóch zagłębień wyciśniętych ciężkimi kołami. Błękitne niebo rozpościerało się teraz nad nami. Z góry przygrzewało słońce, a od dołu - tak samo gorący piach. Za nami i przed nami, dwa równoległe, głębokie ślady ciągnęły się monotonnie, bez początku i końca. Gdzieś daleko, przed większym wzniesieniem lub za łagodną dolinką zwężały się, zbliżały do siebie.
Tylko na początku wydawało się, że tutaj będzie lepiej. Niestety, szybko stwierdzałem, że się mocno myliłem. Teraz cień wysokich drzew, który poprzednio dawał namiastkę ochłody układał się daleko po prawej i lewej stronie, za szerokim pasem sypkiego piasku. Co prawda w samochodowych koleinach nie był tak głęboki, lecz tak samo rozgrzany i luźny. Początkowo bose stopy zapadały się w nim lekko i przyjemnie, jednak już wkrótce przestawało to cieszyć. Promieniując rozleniwiającą sennością sypki piasek zmuszał do skracania kroku, zginał kolana, chyba pragnął ułożyć do snu. Gorące, nieruchome powietrze przepełnione żarem spływającym z bezchmurnego nieba pozbawiało reszty sił. Mama ponownie słyszała rozpaczliwe pytanie: „kiedy wreszcie dojdziemy”? Ponownie uzyskiwałem tę samą, znaną odpowiedź, że za najbliższą górką będzie następna i jeszcze jedna, a gdzieś tam, za lasem i polem, czeka nasz dom. Chociaż wędrówki tej miałem już dosyć, musiałem iść dalej.
Wędrówki do wsi Orciuchy i z powrotem, utkwiły w pamięci. Były to wyprawy do jakiegoś wiejskiego sklepiku, w którym czasami coś się łatwiej kupiło niż w Stołpcach. Odległość, w jednym i drugim kierunku, określano ilością górek, na które musieliśmy wejść i z których według słów mamy schodziło się lekko i łatwo. Schodziło się może i łatwiej, lecz wąska dolinka szybko zostawała z tyłu, a z przodu wyrastała kolejna, jeszcze większa górka. Należało na nią wejść małymi krokami zmęczonych nóg, które coraz mocniej bolały i odmawiały posłuszeństwa. Może męczyłem się przed czasem również dlatego, że wyprawy w tamtym kierunku nie interesowały mnie wcale.
Gdybym teraz miał nawet największe chęci, to i tak bym nie mógł przejść tamtą trasą ponownie. Dlaczego? Bardzo proste, już nie ma kolein! Zlikwidowano piach, ułożono asfalt!
W tej sąsiedzkiej wsi, nadal zamieszkiwali przedwojenni gospodarze. Nie wiem, było więcej rodzin narodowości polskiej, czy może białoruskiej. Wszyscy żyli w zgodzie i w odróżnieniu od mieszkańców Okinczyc po 1945 roku nie ulegli rozszerzającej się gorączce wyjazdu na Ziemie Odzyskane, nie opuścili swoich domów.1
W okresie, kiedy na naszych terenach rozpoczęto likwidację rolnictwa indywidualnego, mieszkańcy tych dwóch sąsiednich wsi, próbowali uzyskać zgodę władz na utworzenie jednego wspólnego gospodarstwa, które w jakimś stopniu miało przypominać wzorzec radziecki. Niestety, władze na żadne eksperymenty zgody nie wyraziły. Powstał kołchoz gigant, z kilku wsi oddzielonych od siebie kilometrami polnych i leśnych dróg, zbliżonych wspólnym kierownictwem i połączonych tą samą, jednakową biedą.
Jeżeli stanęło się na środku skrzyżowania pod krzyżem w samym środku królestwa piasku, to w kierunku zachodzącego słońca również widziało się dziwnie szeroką, prostą drogę. Kilkaset metrów dalej wysoka zieleń lasu otulała ją z obu stron. Gdzieś daleko, na skraju horyzontu, droga ginęła przed długim pasmem dość stromego, poprzecznego wzgórza. W tym kierunku zawsze się podążało z wielką ochotą, chociaż pierwsze dwieście, może trzysta metrów należało przejść po wyjątkowo luźnym piasku. Bose stopy zapadały się w nim głęboko i łatwo. Dalej wchodziło się na niską murawę, która pokrywała zielonym dywanem szeroką płaszczyznę nasypowej grobli.
Co ciągnęło nas tam!? Dlaczego, idąc w tamtą stronę nie czuło się najmniejszego zmęczenia? Chyba nie z tego powodu, że już wkrótce w powietrzu wyczuwało się namiastkę wilgoci, nawet podczas największych upałów. Woda znajdowała się po obu stronach drogi, tam gdzie w wiecznym mokradle, wśród pokrzyw i paproci, wyrastały wysokie drzewa i skutecznie przesłaniały słoneczne niebo swym gęstym listowiem.
Las nie był gościnny, nie zapraszał do wnętrza i nikt do niego nie wchodził. Tam się rozpoczynało królestwo pokrzyw i komarów. Między drzewami, w zagłębieniach wśród wystających grubych korzeni znajdowało się zimne, czarne błoto. W sąsiedztwie dzikiej, ostrej trawy, w zaciszu paproci, łatwo było natrafić na zygzakowatą żmiję, wygrzewającą się leniwie w ciepłych promieniach słońca. Przedzierało się ono gdzieniegdzie do wnętrza przez rozrzedzone konary najstarszych drzew.
Kiedy do końca drogi i celu wyprawy zostawało ponad połowę trasy, po lewej stronie las się raptownie kończył. Tuż obok drogi rozpościerała się zielona łąka. Jedynie gdzieniegdzie wywyższały się na niej gęste, wierzbowe krzaki. Ciemną ścianę lasu można było ujrzeć dopiero daleko, na skraju horyzontu. Potem rozszerzał się on ponownie i zbliżał w naszym kierunku. Bujna zieleń gęstych drzew pokrywała niewysokie wzgórze, które wyciągało się ku naszej drodze w postaci zwężającego się, potężnego jęzora. Między drogą a wyspą falowało szerokie morze soczystej, wiotkiej trawy. Spoglądaliśmy tam, ale nogi niosły gdzieś dalej.
W tym czasie, po prawej stronie drogi również rozpoczynała się niska, bagienna łąka. W niektórych miejscach, cofała się ona pod naporem drzew nacierających pojedynczo lub niedużymi skupiskami z odległego, lekkiego wzniesienia. Cicha, wieloletnia walka między dziką, niską trawą, a wysokimi drzewami nie utworzyła ostatecznej, stałej granicy. Trawa wdzierała się wszędzie, a drzewa wyrastały jedynie tam, gdzie nasionka miały szansę skiełkować. Tam, gdzie pęczniały i ginęły w wiecznej, nadmiernej wilgoci, zwyciężała nędzna, dzika trawa wyrastająca nierówno, kępami.
Tereny te nazywano łąkami. Wąskie paski „łąki” mieli tam dziadek i ojciec. Nawet w upalne lato, podczas sianokosów, w najniższych miejscach pod nogami „chlupała” woda o jakimś rudawym, rdzawym kolorze. W powietrzu unosił się dziwny zapach bagna i więdnącej trawy. W jakiś sobie tylko znany sposób gospodarze kosili, suszyli a potem zbierali siano. Umieli również rozpoznać granice własności. Nieduże wąskie działki porośnięte nędzną, rzadką trawą w nieznacznym stopniu uzupełniały zapasy pokarmu na zimę. Te niby łąki wykorzystywano przeważnie do wspólnego wypasania krów i koni. Dziwny ten świat - terenów tamtych nikt nie chciał opuścić.
W pierwszych latach po wojnie, dokładnie tam, gdzie ojciec zatrzymywał się wozem, żeby rozpocząć pracę na swoim, mogłem się bawić w kierowcę. Tuż obok stał jakiś niemiecki samochód osobowy. Był spalony, nie miał kół, nie było szyb, siedzeń. Nie wiem czy został silnik. Mogłem jednak do niego wejść i udawać, że jadę. Na wysokości samochodu zaczynała się nasza łąka. Któregoś dnia się zmartwiłem, ponieważ samochodu już nie ujrzałem. Został zabrany, chyba na złom. Parę lat później posmutnieli dziadek i ojciec, bo przyszedł kołchoz, zabrał ziemię i zlikwidował pojęcie własności.
Kilkuosobową, wesołą gromadką podążaliśmy dalej i obojętnie mijali to miejsce, gdzie po bokach drogi pojawiały się dwa głębokie stawy, obsadzone wierzbami. Koledzy rosyjscy o tym nie wiedzieli, ale dziadek już podczas pierwszej wyprawy długo opowiadał, że kiedyś, przed laty w tamtym miejscu znajdował się jeden wielki zbiornik wodny o nazwie Miranka. Dawni mieszkańcy naszej wsi w przypadku, jeśli ktoś porywał się na zadanie ponad siły, spokojnie stwierdzali, że ma taką samą szansę wykonania, jak zasypania Miranki. Ze zdziwieniem i niedowierzaniem przyjęli zapowiedź budowy drogi po rozmokłych łąkach. Przeprowadzenie jej środkiem głębokiego stawu uznali za pomysł pozbawiony sensu, całkowicie nierealny.
Droga powstała nie tylko na łąkach. Zgodnie z zamiarem kogoś ważnego, wbrew poglądom najstarszych, najbardziej doświadczonych mieszkańców, przeszła również środkiem Miranki i podzieliła ją na dwie części. Gospodarze wiele godzin, wiele dni pracowali podczas budowy, dowożąc piasek i żwir z dalekich wzgórz po drugiej stronie Niemna. Wąskie koła, okute żelaznymi obręczami, zapadały się głęboko w luźnym piasku, obracając się z trudem na dębowych osiach posmarowanych czarnym, gęstym dziegciem1 .
Wiele wozów sypkiego piasku przywieziono na drogę. Dziesiątki godzin obowiązkowego szarwarku2 przepracowali nasi przodkowie zanim powstała szeroka grobla w poprzek łąk, zanim utworzono nasyp stwarzający możliwości przejścia i przejazdu środkiem Miranki na drugą stronę. Ojciec opowiadał, że jadąc w kierunku Niemna wreszcie nie omijano stawu daleko prawą stroną, skrajem przyległej łąki. Końskie kopyta już się nie ślizgały po gęstym błocie, a wąskie koła nie stawiały takiego oporu jak wtedy, gdy obracały się z trudem w gęstej czarnej mazi przelewającej się z szumem w głębokich, ciasnych koleinach.
Za Miranką droga swym szerokim, równym pasem skręcała w prawo. Nie szliśmy w tamtym kierunku, lecz podążaliśmy ochoczo dalej na wprost, po szerokiej, szarej płaszczyźnie niepodobnej ani do łąki, ani do drogi. Próbowała tam rosnąć jakaś niska trawa, może chwasty. Cała roślinność usychała tuż nad powierzchnią gruntu, szybciej niż zdołała urosnąć. Za każdym razem, dążąc do celu wyprawy, mimowolnie wydłużaliśmy krok, zwiększaliśmy tempo. Żaden chłopiec nie zważał na szorstkie, twarde podłoże. Skóra naszych stóp od dawna była gruba, nie reagowała na takie drobnostki.
Od tamtego miejsca wyraźnie zwiększało się tętno, przyśpieszał się oddech, nasilała się praca serca. Uczucie podniecającej radości rodziło się, wzmagało i rozrastało nie z powodu końcowego etapu pieszej wędrówki. Nikt się jeszcze nie zmęczył. Bez zbędnych słów i uzgadniania, rozpoczynaliśmy tam często bieg, w gorących promieniach letniego, wysokiego słońca.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów i w poprzek trasy, w szerokim wyżłobieniu niskich brzegów dostrzegaliśmy błękitną wstęgę najmilszej rzeki. Delikatnie otulała ją soczysta zieleń nadbrzeżnych traw. Promienie słoneczne odbijały się od drobnej fali dziesiątkami wesołych zajączków. Nie ma wątpliwości - tu płynął nasz Niemen. To przed jego nurtem, nieco wcześniej skręciła w bok szeroka droga szukając możliwości przeprawy na drugą stronę w bardziej dogodnym miejscu. To ta rzeka, przyciągając z daleka jak magnes, nakazała skręcić w prawo, kiedy znalazłem się na piaszczystym skrzyżowaniu wiejskich dróg. To z tego powodu tak niechętnie szedłem w przeciwnym kierunku i tak się szybko męczyłem na trasie do wsi Orciuchy.
Wspomnieniami i wyobraźnią wróciłem kolejny raz nad ukochaną rzekę, nad nasz Niemen. Na zielonym brzegu i nad cichą wodą już się nie spieszę. Zatrzymuję się lub idę wzdłuż rzeki, jak w dawnych latach, w okresie młodości. Nad Niemnem nie ma pośpiechu. Nie było go nigdy. Rzeka płynęła powoli, spokojnym nurtem. Wolno i spokojnie upływał czas. Za Niemnem szeroką płaszczyzną zieleniła się ogromna łąka. Gdzieś daleko, na jej krańcu, teren nieoczekiwanie się wznosił tworząc pofalowany grzbiet długiego pasma gwałtownych, lecz niewielkich wzgórz. Były one porośnięte sosnowym lasem. Wątpię, aby za wzgórzami znajdowało się coś ciekawego. Niemen płynął tu. Czy coś piękniejszego mogło być dalej?
Znalazłem się na skraju szerokiej wody przepływającej spokojnie, głębokim nurtem. Płynącej tak samo, niezmiennie, od wielu dziesiątków lat. Marzeniami jestem znów nad wyśnioną rzeką dzieciństwa. Wchłaniam ponownie spokój promieniujący z zielonej łąki, nieruchomego powietrza oraz równej, gładkiej tafli odbijającej jak w ogromnym lustrze wąski pasek przeciwległego brzegu i bezkres błękitnego nieba. Pragnę, jak w dzieciństwie, zbliżyć się bezpośrednio do wody, najlepiej tam, gdzie kiedyś znajdowała się nasza piaszczysta plaża, gdzie krótki, dwudziesto, może trzydziestometrowy fragment brzegu, jak na zamówienie ukształtował się inaczej, niż na pozostałym biegu rzeki. W tym miejscu powstał wyjątkowo dogodny dostęp do wody na łagodnym, piaszczystym stoku. Dalej, w lewo i w prawo rzeka płynęła w niskim, lecz stromym korycie.
Najchętniej bym podszedł do rzeki bliżej. Bardzo blisko, aby bose stopy znalazły się na skraju nieruchomego piasku, obok spokojnej potęgi niepokornej wody. Żółty, wilgotny piasek delikatnie osuwa się pod ciężarem. Pozostają w nim odciski stóp. Zazdrosna rzeka na to nie pozwala. Prawie natychmiast, po przejściu ślady stają się płytsze, bardziej zamazane. Woda szybko wyrównuje powstające zagłębienia, likwiduje dowody pobytu intruza. Po chwili, jedynie lekka fala delikatnie jak przed wiekami głaszcze piaszczysty brzeg, niby go pieszcząc oraz przepraszając za naruszony odwieczny spokój i porządek. Nie ma już śladów ani moich, ani tamtych dawnych, na krótką chwilę zostawionych bosymi stopami przodków.
Gdybym się znalazł nad wymarzonym brzegiem ponownie, to najpewniej, jak w latach młodości, zechciałbym mieć ze sobą długą wędkę z prawdziwą, cienką żyłką. Z narastającą falą emocji, w oczekiwaniu na wyniki połowu zarzuciłbym daleko w nurt haczyk z przynętą. Może bym się upewnił, że ryby w rzece zostały, może bym którąś złowił.
Najbardziej bym pragnął pochylić się nisko do wody, otwartą dłoń włożyć do rzeki i tak jak dawno w młodości znowu pogłaskać najmilszy potok. Rzeka żyje. Odpowiadając na gest przyjaźni, nurt powolny, lecz mocny delikatnie otoczył i objąłby dłoń. Przeźroczysty strumień z cichym szumem przepływałaby między palcami, zapraszając do wspólnej wędrówki za najbliższy zakręt, a potem daleko, na północ.
Pierwszą myśl o bezwolnym spływie po gładkiej tafli w dół rzeki uzupełnia druga. Jak przyjemna byłaby piesza wędrówka wzdłuż krętych brzegów, wąską ścieżką wydeptaną pośród wysokich traw. Niezapomnianym, niezrealizowanym szczytem młodzieńczych marzeń pozostaje letnia wyprawa środkiem rzeki szybkim, zwinnym kajakiem.
Przypomniałem sobie Niemen. Ponownie w marzeniach zobaczyłem tę cudowną rzekę dzieciństwa. Znad jego brzegów nie chce się wracać. Pomimo to wędrówkę wzdłuż najmilszej rzeki przełożę na później, tak jak na koniec posiłku zostawiamy desery. Jak kiedyś, niechętnie i powoli wracam z powrotem, na skrzyżowanie z drewnianym krzyżem, gdzie tak ochoczo skręciłem w prawo. Piaszczysta, wiejska droga niech prowadzi dalej.
Ojciec, wspominał często o drodze do Niemna. Powtarzał, że był to stary, historyczny trakt, który prowadził z dalekiej Moskwy do tak samo odległego Paryża. Tędy, w zamierzchłej przeszłości, piękne karety z wystrojonymi damami carskiego dworu mknęły ze śnieżnej Rosji do Europy, do Francji. Od ojca też się dowiedziałem, że tą drogą parły na wschód, w kierunku Moskwy pełne entuzjazmu wojska hitlerowskie. Główne siły uderzeniowe przetoczyły się przez naszą wioskę. Miały zadanie zdobycie stolicy kraju. Uśmiechnięci, szczęśliwi żołnierze nie napotykając żadnego oporu nie tknęli wioski, nie wyrządziły krzywdy jej przerażonym mieszkańcom.
Czy któryś z tamtych żołnierzy pomyślał przez moment, że nie tylko nigdy nie ujrzy dalekiej, mroźnej Moskwy, lecz też nigdy nie wróci do swego rodzinnego kraju? Czy któryś przewidział, że padnie gdzieś w polu podczas strasznej śnieżnej zamieci i tam, w głębokim, zmrożonym śniegu, skończy swoje młode życie?
Może złe przeczucia rodziły się dopiero w głowach żołnierzy z następnych batalionów i pułków wysyłanych na daleki wschód w okresie zimowym z równie dalekich Niemiec i Włoch. Oni zatrzymywali się w naszej wiosce na odpoczynek i poznawali przedsmak surowej, rosyjskiej zimy. Na twarzach nie zauważało się entuzjazmu, odrobiny radości.
Ileż to razy ojciec opowiadał o tym, że żołnierzy nie oszczędzano, a próbowano hartować i oswajać z warunkami, o których nie mieli żadnego pojęcia w swoich ciepłych krajach. Podczas mroźnej, śnieżnej zimy, kiedy rodowici mieszkańcy wsi chodzili poubierani w kożuchy, a kłęby białej pary wydobywały się z ust przy każdym wydechu, kazano im, porozbieranym do pasa, myć się i golić przy studniach, w lodowatej wodzie.
O czym wtedy myśleli młodzi włoscy chłopcy w wojskowych mundurach wyrwani ze swych słonecznych miast i wsi? O czym tak pięknie, wzruszająco śpiewali, w naszym domu? Dlaczego wśród innych, niezrozumiale brzmiących słów, tak często powtarzali ... Italia, ... Italia... ? Ilu ich zginęło daleko od ojczyzny na bezkresnych, rosyjskich stepach, a ilu po długich i ciężkich bojach podczas cofania się przed nacierającą Armia Radziecką, okaleczonych, nikomu niepotrzebnych wróciło do ukochanej, słonecznej Italii.
Pokonując tęsknotę za Niemnem po zbyt krótkim spotkaniu z ukochaną rzeką, wypada wyruszyć dalej, wzdłuż rodzinnej wsi. W latach młodości nadal pozostawał tam sypki piasek, a głębokie koleiny ciągnęły się wzdłuż drewnianego płotu. Kilkadziesiąt metrów za skrzyżowaniem przestrzeń po prawej stronie powinna się gwałtownie rozszerzyć. Wzrok kierował się na podłużny kopiec wznoszący się w postaci zielonej wysepki pośród morza głębokiego piasku, zwanego drogą.
Kopiec, to zbiorowa mogiła po jakieś dawnej wojnie. Może Napoleońskiej, może innej? Usypali go mieszkańcy wsi, ku wiecznej pamięci niepotrzebnie poległych, młodych mężczyzn. Na skraju kopca wznosił się drewniany, wysoki krzyż. Jego szerokie ramiona miały osłaniać i ochraniać próchniejące kości oraz zapewniać im spokój w dalekiej, obcej ziemi.
Krzyż powstał z wysokiej, smukłej sosny, przywiezionej z pobliskiego lasu. Z przycięciem jej na odpowiednią długość nie było żadnych problemów. Ręczne piły do poprzecznego cięcia drewna już we wsi istniały. Należało jeszcze wyciosać kwadratowy przekrój, by przekształcić okrągłą dłużycę w ładną, długą belkę. Prócz ostrej siekiery, w rękach doświadczonego cieśli, do tego niezbędny był długi sznurek i biała kreda w postaci kruchej, małej gałki.
Pomocnicy cieśli, zgodnie z jego wskazówkami, rozciągnęli i ułożyli wzdłuż kloca cienki, konopny sznurek. Cieśla osobiście dokładnie posmarował go kredą. Następnie, po kilkakrotnych przymiarkach, ustawił się na środku, w jednakowej odległości od obu końców i odciągając od kloca, sznurek mocno naprężył. W następnej chwili gwałtownie puszczony odbił on na szarej powierzchni kory równą, białą linię. Tak samo wyznaczono pozostałe trzy podłużne krawędzie. Schylona postać cieśli, rytmicznie unosząca się i opadająca siekiera oraz odlatujące na bok szczapy potwierdzały, że dopiero teraz się rozpoczął najważniejszy etap prac. Po upływie kilku godzin z okrągłej sosny powstała czterokątna belka o równych, gładkich płaszczyznach. Wreszcie można było dokonać odpowiednich, poprzecznych zacięć i połączyć dwie belki w postać krzyża. Wysoki, drewniany krzyż stanął nad mogiłą obcych, nieznanych ludzi. Ponadto, wokół miejsca ich wiecznego spoczynku wykonano drewniany, zgrabny płotek.
Był we wsi jeszcze jeden krzyż. Na naszej górce zwanej Karpatami. Górka była porośnięta sosnowym laskiem, nie wiele starszym od nas. Znajdowały się tam jakieś ścieżki, spełniające w okresie zimowy rolę tras narciarskich. Jeżeli zjeżdżało się w kierunku Stołpiec, to gdzieś w połowie zbocza pojawiała się nieduża wolna przestrzeń. Na przestrzeni kilkunastu metrów nie było żadnego drzewka, ale stał kikumetrowej wysokości krzyż ze stalowych rurek, najwyżej dziesięciocentymetrowej średnicy. Kiedy przejeżdżało się obok na nartach, rodziło się zaciekawienie, chciało się poznać kiedy tam stanął, z jakiej okazji, co symbolizuje, ale w domu ciekawość gdzieś ginęła i do dzisiaj o tym krzyżu nie wiem nic.
W 1989 roku, podczas pobytu w Okinczycach, już nie zobaczyłem ani kopca, ani krzyża. Ktoś naruszył wieczny spokój, dawnych żołnierzy. Ogromne spychacze w kilka minut zepchnęły pagórek, który długo i mozolnie usypywali mieszkańcy dowożąc piasek konnymi wozami. Krzyż przestał istnieć. Może nawet nie przeniesiono w inne miejsce białych kości, a tuż nad nimi usypano kamienny tłuczeń i ciężkim wałem wyrównano czarny asfalt.
W tym miejscu, po lewej stronie drogi, na równym i wielkim podwórku, wznosiły się ku niebu stare, grube modrzewie. Małymi sadzonkami były dziesiątki lat wstecz. Czyjeś pracowite ręce posadziły je dawno, przed laty. Jakieś szczęśliwe oczy cieszyły się pierwszą zielenią delikatnych, wiotkich gałązek. Myśli wybiegały w daleką przyszłość z nadzieją, że nadal zamożni potomkowie znanego rodu będą spacerować w cieniu wysokich, potężnych drzew.
W głębi podwórza, stał okazały drewniany budynek z dużymi, zadaszonymi schodami. Do wnętrza pałacyku zapraszały dwuskrzydłowe drzwi, wysokie i szerokie. Przed schodami zatrzymywały się w przeszłości piękne powozy. Parskały powstrzymywane na wodzach konie, oczekujący w zniecierpliwieniu na zajęcie miejsc przez dostojnych gości. Rozbawieni, uśmiechnięci pragnęli się zabawić kolejną, beztroską przejażdżką po okolicznych polach i sąsiednich lasach.
Nie ma wątpliwości, tu nie mieszkał małorolny chłop, przeciętny, wiejski gospodarz. W tym miejscu znajdowała się własność kogoś bogatego, posiadającego znaczną władzę. Wzdłuż posesji, od strony drogi, leżały w równym rzędzie ogromne, kamienne głazy. Oddzielały ścieżkę dla pieszych od piaszczystej drogi konnych furmanek, jedynego środka lokomocji w tamtych czasach. Ciężkie granitowe bryły podkreślały siłę i pozycję właściciela.
Tamte głazy, to nie piramidy Faraonów, a Okinczyce, to nie Egipt. Jakimi metodami, jakimi urządzeniami, nie mając do dyspozycji żadnych potężnych dźwigów i maszyn, dostarczono ogromne kamienne bryły, a następnie ułożono wzdłuż jednej, wyróżniającej się posesji? Jaką władzę należało mieć, aby wydać odpowiednie decyzje? Kto tak potężny mieszkał w małej, leśnej wiosce?
Tajemniczy człowiek, to książę Radziwiłł. Tu znajdowała się jego letnia rezydencja. Jego lasy rozciągały się wokół naszej wioski. Nie ma Radziwiłła. Może nie ma i tamtego drewnianego pałacyku. Kamienie z granitu już nie istnieją - czas zatarł ślad.
3
Wędruję dalej, prostym odcinkiem wiejskiej drogi. Coraz bliżej rodzinny dom, miejsce w którym rozpocząłem pobyt na tym świecie. Z prawej strony mijam wąskie, długie podwórka, odgrodzone od sąsiadów i ulicy drewnianymi płotami. W równym szeregu stały tam małe, drewniane chatki, pamiętające pierwszych, najdawniejszych mieszkańców. Podobne do siebie, przykryte próchniejącą warstwą słomianej strzechy. Ich mieszkańcy kolejny dziesiątek lat przez małe okienka, spoglądali na tę samą piaszczystą drogę i pola po przeciwnej stronie. Pierwszy domek, to własność Michała Ciechanowicza, naszego dziadka, miejsce urodzin ojca. Po drugiej wojnie światowej zajęła go rodzina przyjezdna.
W zakamarkach pamięci bez trudu odtwarzam widoki dzieciństwa. Serce bije mocniej. Ponownie czeka randka z najmilszymi wspomnieniami. Coraz bliżej dom rodziców, postawiony przez ojca w ostatnich latach przed wybuchem wojny. Wtedy wierzył, że posłuży również następnym pokoleniom. Czy poznam go?
Dom rodzinny łatwo poznam. Wniknął do pamięci od najmłodszych lat. W wyobraźni pozostał na zawsze. Od mijanych wcześniej różnił się nie tylko wiekiem. Znacznie większy, zwrócony dłuższą, frontową ścianą do drogi zajmował szeroką, obszerną działkę. Droga nadal piaszczysta, lecz w tym miejscu łagodnie obniżała się i skręcała w lewo. Przed domem, tuż za ogrodzeniem rosły krzaki bzu. Za nimi znajdował się kwiatowy ogródek, zawsze zadbany i kolorowy.
W latach naszego dzieciństwa tak to wyglądało. Mama się starała, aby kwiaty rozkwitały od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Kwitnący ogródek był jej dumą. Nawet w okresie kołchozów, kiedy istniał tylko jeden cel - wyżywienie rodziny, mama potrafiła znaleźć czas na posadzenie kwiatów i ich pielęgnację. Prace wykonywała samodzielnie. Prosiła o pomoc wyłącznie podczas wiosennego przekopywania. Nosiliśmy też wodę do podlewania. W tamtym beznadziejnym czasie tylko kwitnący, mały ogródek dawał jeszcze odrobinę radości, uśmiechu i szczęścia.
Odrobinkę wcześniej po lewej stronie drogi, na polu w którymś roku po wojnie doszło do wiejskie tragedii. Tam chłopcy znaleźli jakiś granat lub inny pocisk. Wokół znaleziska zebrała się spora grupa ciekawskich. Najstarsi, a więc najważniejsi zaczęli coś przy nim manipulować, chyba próbowali rozebrać przy pomocy kamieni. Znacznie młodszy i mniejszy blisko się dopchać nie mogłem. Przykucnąłem i próbowałem coś ujrzeć między ciasno ustawionymi nogami. Bardzo chciałem przepchać się dołem, żeby zobaczyć co się tam dzieje. Wyższym od siebie bym nie przeszkadzał. Zamiaru swego zrealizować nie zdążyłem, bo usłyszałem głośne wołanie mamy, że mam wracać na obiad. Chyba nie doniosłem jeszcze łyżki do ust, jak mocno huknęło. Wybiegliśmy na ulicę. Usłyszeliśmy płacz i krzyki. Jakaś kobieta niosła dość dużego chłopca. Jego głowa i szeroko rozrzucone ręce zwisały bezładnie. Efektem manipulacji przy pocisku była jedna ofiara śmiertelna. Nie wiem ilu zostało rannych.
Z piaszczystej drogi, z wiejskiej, wąskiej ścieżki wydeptanej obok drewnianych płotów otwarta, mała bramka zapraszała, aby minąć gęste krzaki bzu i łagodnym wzniesieniem wśród kwiatów, wejść na nieduży ganek z szerokimi ławkami po obu stronach. W cieniu drewnianego zadaszenia, przyjemnie się odpoczywało, a jeszcze lepiej było tam zagrać partyjkę szachów.
Do wnętrza domu prowadziły szerokie podwójne drzwi, pomalowane na jasny brąz. W przestronnym korytarzyku, po lewej i prawej stronie ponownie dwuskrzydłowe drzwi, ostatni krzyk mody z przedwojennych lat. Z prawej strony znajdował się jeden pokój, a z lewej drugi. Pokój po lewej stronie, z oknem wychodzącym w kierunku ulicy, podczas kołchozów często podnajmowano lokatorkom - samotnym paniom.
Po skręceniu w prawo wchodziło się do największego i najładniejszego pokoju. W nim znajdowały się trzy okna, w tym dwa od strony ulicy. Spoglądając przez nie, można było ponownie cieszyć oczy widokiem kolorowych, kwiatowych rabatek. Wystarczyło okna szeroko otworzyć i do wnętrza wraz z orzeźwiającym powiewem majowego wieczoru wpływał odurzający zapach kwitnących bzów.
Trzecie okno znajdowało się po tej stronie, gdzie mieszkała rodzina państwa Pruszkowskich. Przez to okno mama pokazywała jak NKWD wyprowadza z domu naszego sąsiada i zabiera do więzienia. Z tym pokojem wiążą się też inne wspomnienia. To tu rozpoczęła się sprzeczka między mną, a młodszym bratem Edkiem. Obaj, jednocześnie, chcieliśmy bawić przedwojenną linijką długa, szeroką i ciężką. Oczywiście byłem silniejszy i zabrałem ją wreszcie. Następnie pragnąc ukarać brata za stawianie oporu zamachnąłem się i wydaje się lekko uderzyłem z góry.
Niestety, Edek zasłonić się nie zdążył. Ostrym kantem prawie metrowej linijki trafiłem w czoło. Popłynęła krew. Rozcięta skóra do wieczora, do powrotu rodziców z pola nie zagoiła. Przed nimi ukryć się tego nie dało. W podobnych przypadkach ojciec nie żartował. Łzy z moich oczu płynęły znacznie dłużej niż krew z nieumyślnie zadanej rany.
Również z Edkiem urządziliśmy tu gonitwę wokół stołu. Nie ma wątpliwości. On uciekał, ja goniłem. Widocznie ponownie nie chciał mnie słuchać. Wreszcie go złapałem. Chwilę później, w trakcie szarpaniny nieoczekiwanie zbyt mocno pchnęliśmy stół, wylewając stojący na nim atrament. Edek zareagował natychmiast i ratując sytuację, rękawem własnej koszuli, wytarł blat stołu. Po chwili ze zdziwieniem stwierdził, że kolorowa plama na stole nie zniknęła, a powstała dodatkowa, na rękawie.
Od strony podwórka znajdował się jeszcze jeden pokój - sypialnia oraz duża kuchnia, w której rodzina przebywała najczęściej. Znaczną część kuchni zajmował „ruski piec”, będący w tamtych czasach niezastąpionym źródłem ciepła oraz miejscem gotowania posiłków, pieczenia chleba. Sąsiadom piec taki często służył również do spania. Z dołu promieniowało ciepło tworząc wspaniałe warunki „wygrzewania kości” po całodziennej pracy na mrozie, np. w lesie, przy ścinaniu i wożeniu drzewa.
Nasz piec postawiono w ten sposób, że jego tylną część wysunięto do sąsiedniego pokoju. Nad piecem znalazła się ściana, dzieląca go na dwie, dość wąskie części. Wobec powyższego, nie służył do spania i nikt na niego nie wchodził. Z jednej i drugiej strony było zbyt wąsko. Do spania i zabawy nadawał się piec dziadków. Wchodziliśmy na niego często, szczególnie po dłuższym pobycie na podwórku. Tam można było szybko ogrzać się, tworząc jakieś budowle z krótkich, cienkich drewienek. Zapas ich zawsze się suszył na piecu. Przesycone pachnącą żywicą służyły do rozpalania ognia.
„Ruski piec” stanowił nie tylko źródło ciepła. Mama piekła w nim chleb i dwa razy do roku... ciasto na okres świąteczny. Przestronne palenisko, o wymiarach co najmniej metr na metr i wysokości do sklepienia około pół metra, zapewniało wystarczająco dużo miejsca, zarówno na drewno jak i garnki, zostawiane z potrawami przygotowanymi na obiad.
Jak w ogromnym kominku płonął tam ogień, pożerając wysuszone drewno. Układano je początkowo na skraju w postaci „studni”, tj. raz wzdłuż raz w poprzek, a następnie ostrożnie wpychano głęboko do wnętrza i tam podpalano. Długie języki czerwonych płomieni wyrastały z coraz cieńszych drewienek, a potem wznosząc się do góry lizały cegły sklepienia, tak samo czerwone. Gruba warstwa nie ognia, lecz już szarego dymu płynęła pod cegłami, wolno i szeroko rozpływając się we wszystkich kierunkach. Następnie, łagodnie falując, kierowała się w stronę komina, zmieniając stopniowo barwę na coraz ciemniejszą. Nieco dalej ciemne smugi spłaszczając się, gwałtownie przyśpieszały, skręcały do góry, a po chwili ginęły bezpowrotnie w czarnej czeluści komina. Wlot komina znajdował się od przedniej strony pieca, tuż nad szerokim, wysokim włazem. Stojąc przed nim, wielokrotnie oglądałem tamto fascynujące zjawisko.
Z kuchni drugie wyjście przez sień prowadziło w stronę podwórka. W jego głębi, lekko po prawej stronie, znajdowała się obora, a jeszcze dalej stodoła. Po lewej stronie stał budynek gospodarczy przeznaczony na przechowywanie zboża, taki gospodarski spichlerz. Po nastaniu kołchozów zawsze "świecił pustkami". Wypada jeszcze wspomnieć o wolno stojącej piwnicy, służącej za prowizoryczny schron podczas wojny.
Między budynkami gospodarczymi rosły drzewka owocowe. Najwięcej wiśni, pod którymi gęsto wyrastały młode pędy. W niektórych miejscach powstawały prawdziwe zarośla. Jeszcze dalej, obok stodoły znajdowała się pasieka. Pszczoły miały tam spokój i ciszę.
Warunków bardziej idealnych do bytowania i rozwoju pszczół, niż na tamtych terenach, trudno wyobrazić. Nektar lasów dopełniały chwasty pól. Późno koszone łąki stawały się królestwem kwiatów. Często wyrastało ich więcej niż trawy. Pracowite owady w ciągu lata potrafiły zebrać tyle słodkiego nektaru i przerobić na złocisty miód, że do następnej wiosny wystarczało go dla nich i zostawało dla gospodarza. W trudnych warunkach kołchozowych, podczas długich dni lata oraz w okresie mroźnej zimy wspaniale smakował i krzepił chleb posmarowany miodem, popity szklanką zimnego mleka.
Ojciec zajął się hodowlą pszczół po namowie spokrewnionego pszczelarza. Miał nadzieję wyleczyć się z reumatyzmu, który coraz mocniej atakował rękę. Ręka odmawiała posłuszeństwa. Z trudem udawało się podnieść kubek z wodą lub herbatą. Środki przepisywane przez lekarzy nie pomagały, a z doświadczeń pszczelarzy wynikało, że najskuteczniejszym lekarstwem na reumatyzm jest jad pszczeli. Należało jedynie mieć odrobinę cierpliwości i pozwolić na żądlenie w chore miejsce.
Ojciec zastosował się do zaleceń. Na podwórku ustawił pierwsze ule. Przed wyjazdem do Polski miał ich około dwudziestu. Pozwalał też na żądlenie w chorą rękę. W tym celu podwijał rękaw koszuli powyżej łokcia i szedł do pasieki. Tam spokojnie przeglądał swoje pszczoły, czasami celowo doprowadzając do ich podrażnienia. W zamian, żądliły one odsłoniętą rękę bez litości i ograniczeń.
Po zakończeniu pracy w pasiece ojciec wracał i pokazywał efekty terapii. Ręka od żądeł była prawie czarna. Trudno zrozumieć w jaki sposób można było znosić taki ból. Ojciec jednak spokojnie się uśmiechał i głośno zastanawiał, na ile nowa porcja pszczelich zastrzyków poprawi sprawność ręki. Żądlenie pomogło. Reumatyzm takiej dawki jadu nie mógł wytrzymać i musiał ustąpić.
Wiosną, kiedy ciepłe promienie słońca, wreszcie uporały się z grubą warstwą śniegu i zaczynały coraz mocniej ogrzewać powietrze, wtedy nawet w naszej, piaszczystej glebie odradzało się życie. W tym czasie kuliste drzewa wiśniowe pokrywały się stopniowo cudowną bielą gęstych kwiatów, które szczelnie przesłaniały pierwszą delikatną zieleń młodych liści.
W taką piękną wiosnę, czwartego maja 1948 r. nasza czteroosobowa rodzina powiększyła się ponownie. Urodził się młodszy brat Józek. Imię odziedziczył po wspaniałym dziadku. Od pszczół brzęczących nad kwitnącymi drzewami Józek uzyskał wyjątkowe zamiłowanie do pszczelarstwa i przyrody. Prawie dwa lata później, w dniu 4 marca 1950 roku, rodzina powiększyła się do 6 osób. Ponownie nie było problemów z wybieraniem imienia. Dziadkowie, jak i rodzice, zgodnie stwierdzili, że noworodek imię sam sobie przyniósł. Od tego dnia mieliśmy najmłodszego brata - Kazika.
Jeżeli pogoda dopisała i delikatnej bieli kwiatów nie zniszczyły nocne przymrozki, to na przełomie wiosny i lata długie wiotkie gałązki pokryte bujną zielenią rozwiniętych liści zaczynały coraz bardziej wyginać się w dół pod ciężarem jeszcze nie dojrzałych, lecz coraz większych, zielonych owoców. Kilka tygodni później niedawne zawiązki przekształcały się w ciężkie grona smakowitych wiśni, które lśniły na słońcu soczystą czerwienią w najróżniejszych odcieniach. Te prawie czarne, najsmaczniejsze same zapraszały na drzewa. Na grubych, starych konarach można było siedzieć długo, sięgając po kolejne najciemniejsze, najbardziej soczyste.
Wiśnie mieliśmy w domu, a na jabłka chodziło się do dziadków. Dziadek nazywał się Józef Okinczyc i mieszkał we wsi Okinczyce. Zbieżność nie jest przypadkowa. Babcia wspominała niejednokrotnie, że posiadłość przed laty otrzymał jakiś wyróżniający się rycerz. Od niego wywodzi się nazwa wsi. W zasadzie nie wieś, a zaścianek. Tego określenia używali wszyscy rdzenni mieszkańcy. Dawna nazwa przetrwała do dnia dzisiejszego. Na pewno nikt z obecnych mieszkańców, przybyłych przeważnie z głębi Rosji, w żaden sposób nie kojarzy rodowodu nazwy z opowieściami naszych dziadków i być może taką, a nie inną prawdą historyczną.
Do dziadka mieliśmy blisko. Mieszkał około sto metrów dalej, również po prawej stronie, przy tej samej wiejskiej drodze. Na podwórku, kilka metrów za płotem, rósł ogromny, stary klon. Sadził go prawdopodobnie nasz daleki przodek. Równy, potężny pień rozgałęział się wysoko. Nawet dorośli nie mogli sięgnąć tam ręką. Grube, powykręcane konary rozrastały się we wszystkich kierunkach, a gęsta zieleń dużych liści dokładnie przesłaniała niebo. Obszerne podwórko dziadka o kwadratowym kształcie miało dużo wolnej przestrzeni porośniętej zieloną murawą. Stały tam dwa domy. Nowy, z dużą kuchnią i takim samym jedynym pokojem, zbudowano tuż przed wybuchem wojny.
W głębi za domem, obok nowego chlewa, stała najstarsza we wsi stodoła. Jej wiekowe próchniejące ściany robiły się coraz słabsze. Cienki, słomiany dach coraz bardziej pochylał się do środka. Z tego powodu dziadek zgromadził drewno na budowę nowej. Niestety, po kilku latach nastały kołchozy i nie była potrzebna żadna stodoła ani stara, ani nowa. Stara, po wielokrotnych awanturach i namowach naszego ojca, została rozebrana.
Wąską przestrzeń między ścianą stodoły a obory wykorzystywałem do trenowania pierwszych wspinaczek po pionowych ścianach. Opierając się nogami i rękoma o jedną i drugą ścianę, wchodziłem coraz wyżej, aż do samej kalenicy. Miałem szczęście, że pod moim naciskiem ściana stodoły nie runęła.
Obok stodoły rosła tak samo stara, rozłożysta jabłoń z grubymi konarami. Wchodziło się po nich wysoko, tam gdzie w zielonych liściach chowały się największe jabłka, najsmaczniejsze owoce naszego dzieciństwa. Jabłek było tak samo dużo również na długich, bocznych gałęziach, które uginały się coraz mocniej. Dziadek stawiał pod nimi coraz więcej podpórek.
Dziadkowie wspominali o ogromnej, starej gruszy rosnącej w pobliżu nowego domu. Twierdzili, że wielkie, soczyste owoce były prawdziwym przysmakiem. Wystarczało ich do późnej jesieni. Dziadkowie nie mogli odżałować, że grusza wymarzła zanim podrosły wnuki, a wszystko przez sowietów, wraz z którymi przyszły okropne mrozy, nie znane nigdy dotąd.
Lata naszego dzieciństwa, to okres ostatecznej starości być może najstarszego domu w naszej wsi. Był to dom dziadka. Ścieżka do niego prowadziła od bramki wejściowej, w cieniu klonu, pod grubymi konarami. Wchodząc na niewielki pagórek, gdzie stał dom, po prawej stronie mijało się mały ogródek. Tam, w suchym piasku kwitły kwiaty posadzone rękoma babci.
Na pagórku, przed laty, ułożono wielkie kamienie w postaci równego prostokąta. Powstała podmurówka, na którą wtoczono pierwsze długie bierwiona. Na najniższy rząd kloców, równo wyciosanych i dokładnie połączonych na rogach, ułożono drugi ... trzeci ... coraz wyżej i wyżej. Stopniowo rosły ściany nowego domu. Młodzi budowniczowie z biegiem lat się zestarzeli i odeszli z tego świata, a ich dzieło pozostało. Ściany, pobielone wapnem na biało, zrosły się stopniowo ze swym podłożem, tak jak gospodarz z ziemią, która go karmi.
W południowej ścianie domku znalazło się miejsce nie tylko na niskie drzwi wejściowe. Wykonano tam również okno do kuchni oraz drugie, do pokoju. Podczas zimy, w okresie największych mrozów, słoneczne promienie potrafiły ogrzać drewnianą ścianę, likwidując z łatwością zmarzlinę na okiennych szybach, powstającą podczas długich, gwiaździstych nocy. Słońce bez przeszkód zaglądało do wnętrza małego mieszkanka. Może wraz z nim, w rodzinie tworzyła się miła atmosfera ciepła. Widocznie z tego powodu choroby nie miały tam wstępu, a zarówno dziadek, jak i babcia, dożyli sędziwego wieku, pokonując w zgodzie trudy i kłopoty napotykane na długiej drodze życiowej.
Cudownie mieszkało się w tamtym drewnianym domku zbudowanym przez jakiegoś dalekiego przodka. Jeszcze w okresie zimowym, kiedy po białej równinie łąk i pól hulał mroźny wiatr podnosząc śnieżną zadymę, przed południową ścianą powstawało zacisze. Tam najszybciej topniał śnieg ogrzany słonecznymi promieniami oraz ciepłem odbitym od drewnianej ściany. Tam, na wydeptanej w śniegu ścieżce, najszybciej ukazywała się czarna ziemia, zapowiedź zbliżającej się wiosny. Od strony skąd nigdy nie świeciło słońce, zbudowano jednolitą, szczelną ścianę, bez żadnych drzwi i okien. W ten sposób skutecznie chroniła mieszkańców przed lodowatymi podmuchami wiatrów północnych.
Cudownie musiało tam być w okresie wiosny i lata, kiedy na mieszkańca wsi czekała praca w polu, ogrodzie, na łące. Poranne słońce wznosząc się nad dalekim lasem natychmiast zaglądało do mieszkania. Jego promienie wnikały przez okna ściany wschodniej i przepełniały złocistym blaskiem wnętrze dwóch małych pokoików, budząc mieszkańców. Radość wczesnego wstawania w słonecznych promieniach dodawała sił, rodziła chęć pracy do późnego wieczora.
Drewniany dom. Wiekowe ściany. Bezpowrotnie upływający czas zostawił nieodwracalny ślad. Drewno, kiedyś twarde i mocne, spróchniało. Ściany stały się niższe. Jednak staruszek domek jeszcze się nie zgarbił, jeszcze stał równo. Dziadkowi, ciągle dziarskiemu i niepokornemu, ciążyły tak samo mijające lata. Tak bardzo byli podobni do siebie. Drewniany, stary domek i nasz staruszek dziadek. Gdzieś daleko, z tyłu pozostała ich młodość.
Pamiętam ten czas, gdy dziadkowie mieszkali w właśnie w tym starym domku1. Chodziłem za dziadkiem tak długo, że doczekałem się momentu, kiedy zakończył codzienny obrządek i stwierdził, że teraz możemy iść na kolację. Babcia już czekała na nas. Wieczorne ciemności rozpraszało malutkie światło bladego płomyka naftowej lampy. Babcia postawiła na środku stołu okrągłą misę z potłuczonymi ziemniakami. Następnie podała dziadkowi w dużym, glinianym kubku kwaskowaty napój, zwany chyba z białoruska „saładuchą”. Również dostałem cały kubek smacznego, zawiesistego napoju.
„Saładuchę” gotowano z zacieru sporządzonego z żytniej mąki i wody. Napój ten przefermentowany, ugotowany i ostudzony, smakował mi bardzo. Już w Polsce prosiłem mamę kilkakrotnie o ugotowanie „saładuchi”. Parę razy gotowała, lecz zawsze niechętnie. Twierdziła, że w młodości miała zbyt dużo tego „przysmaku”.
Rodzinna wieś. Kochane tereny dzieciństwa i lat najwcześniejszej młodości. Czego tam było więcej? Suchych sypkich piasków, czy mokradeł i głębokich, trzęsących się bagien? Było jedno i drugie. Bagniste łąki i lasy przylegały do wsi od strony Niemna. Wieś, łącznie z sąsiadującym polem, stanowiła piaszczystą wydmę, którą deszcze odwiedzały wyjątkowo rzadko.
W okresie wiosennym i letnim, kiedy słońce przygrzewało bez żadnej litości, jakże często dorośli narzekali, że padało w sąsiednich miejscowościach oraz po okolicznych lasach, a w Okinczycach jak była susza, tak jest nadal. Głośno stwierdzali, że to chyba jakaś „kara Boska”, za popełnione grzechy. Narzekań tych słuchałem obojętne. Przekonywujących argumentów na inne traktowania mieszkańców naszej wsi przez Najwyższego Stwórcę nie zauważałem. Czy można doszukać się sensu w twierdzeniach o zamierzonym omijaniu przez deszczowe chmury jakiejś jednej wioski?
Chmury nad naszą wsią pewnego letniego popołudnia zachowały się jednak wyjątkowo dziwnie. W tym dniu, tak jak i poprzednio, słońce od samego rana przygrzewało mocno. Na jasnym błękicie nieba, nie ukazał się żaden obłoczek. Dopiero około godz. 15-16 nad lasem i dalekimi wzgórzami za Niemnem dało się zauważyć coraz ciemniejszy odcień. Wkrótce letnią ciszę naruszył basowy huk dalekiego grzmotu. Doleciał spoza tamtych wzgórz.
Ciężka, burzowa chmura, która rozrastała się stopniowo i wznosiła coraz wyżej nadciągała spoza Niemna. Zapowiadające ją porozrywane obłoczki zbliżały się coraz bardziej do słonecznej tarczy. Zasadnicza ciemna i gruba warstwa, przepełniona ogromną ilością wody, piorunów i straszliwych grzmotów podążała z tyłu przesłaniając szeroko horyzont. Chmura wyraźnie, samym środkiem, sunęła w kierunku wsi. Obserwując nieustannie pierwsze płynące luźno obłoki, z niepokojem oczekiwałem na nieuchronną, potężną ulewę, która za kilka minut miała się rozszaleć nad nami.
Wkrótce zauważyłem, że niektóre, poprzedzające główną masę obłoczki kierują się bardziej na północ, w stronę Stołpiec, a inne, jakby napotykając na tę samą niewidoczną przeszkodę, odpływają w kierunku południowego lasu. Gdy rozsunęły się pierwsze, lekkie obłoki, również następne, co raz gęściejsze, wyraźnie się dzieliły i wybierały dwa, nieco inne kierunki. Zjawisko wydawało się nieprawdopodobne. Czyżby chmura zamierzała ominąć wieś lewą i prawą stroną? Tak się nie stało. Potęga chmury okazała się większa niż opór niewidocznej przeszkody zawieszonej nad nami. Jej następne zwały, znacznie ciemniejsze i cięższe, rozdzielały się coraz słabiej i dalej od miejsca, w którym rozsunęły się pierwsze obłoczki. Chmury wkrótce przesłoniły całe niebo, lecz deszczyk na naszą wieś zaledwie pokropił. Rodzice, po powrocie z kołchozowego pola, dziwili się bardzo, że u nas tak mało padało.
Obraz ten pozostał w pamięci. Dopiero po latach być może znalazłem „naukowe wyjaśnienie” tamtego dziwnego zjawiska. Widocznie, w atmosferze nad naszymi piaskami tworzyły się rozgrzane masy powietrza rażąco różniące się od tych, które znajdowały się nad wiecznymi mokradłami pobliskich lasów oraz przesiąkniętych wodą łąk. Mogły one stawiać opór napływającym chmurom. Widocznie było to przyczyną powstawania letnich burz z ogromną ilością piorunów i grzmotów. Już jeżeli jakaś uparta chmura nie zboczyła z wyznaczonej trasy i pokonała napotkany opór, to wiwatowała swoje zwycięstwo przeogromną ilością strasznych błyskawic, rozdzierających niebo we wszystkich kierunkach i przepotężnym hukiem grzmotów, od których drżałem tak samo, jak szyby w oknach naszego domu.
Burz okinczyckich bałem się bardzo. Chyba najbardziej z całej rodziny. Może strach ten zrodził się w szkole podstawowej, w drugiej lub trzeciej klasie.
Rozpoczęła się i trwała kolejna lekcja. Ciszę naruszał jedynie spokojny głos naszej uczitielnicy1 i odpowiedzi kolejnego ucznia wywołanego do tablicy, a na podwórku, dokąd wychodziły okna klasy, robiło się co raz ciemniej. Wielka, burzowa chmura ukazała się za Niemnem i przesłaniając słońce zbliżała do naszej wsi. Pierwsze, grube krople deszczu zabębniły po zakurzonych szybach, ale już wkrótce spływała po nich gruba warstwa wody, zamazując widok na podwórko. W izbie szkolnej zapanował mrok. Deszcz się nasilił, przekształcając się w prawdziwą ulewę. Już wkrótce z nieba strumieniami lała się woda. Potężne podmuchy wiatru szarpały gałęziami drzew, a częste błyskawice i grzmoty pokazywały jak potężna jest przyroda, a my jacy mali.
W pewnym momencie przeraźliwie błysnęło. Natychmiast rozległ się przepotężny grzmot, jak by na mały domek naszej szkoły waliło się niebo razem z deszczem i chmurą. Już nie ulewa, a ciężkie strugi wody spadały ukośnie na ziemię. Jednocześnie cała ławka dzieci siedzących przede mną, 5 - może 6 uczni, gwałtownie pochyliło się na bok, łapiąc prawą ręką za lewe przedramię. Rozległ się płacz, przerywany słowami ... boli ... boli.
W pomieszczeniu wyczuło się swąd spalenizny. Do izby szkolnej wbiegła przerażona gospodyni z zapytaniem, czy nikomu nic się nie stało, czy przypadkiem się nie pali. Nic się nie paliło. Jedynie maluchy siedzący przede mną nadal cicho płakały, ocierając łzy. Wyraźnie wystraszona, nasza staruszka nauczycielka i zatroskana gospodyni podwinęły małym uczniom rękawy. Na dziecięcych przedramieniach ujrzeliśmy ze zdziwieniem wypaloną skórę w postaci okrągłej, niedużej gwiazdki. Podobny, ślad powstawał w wyniku szczepienie przeciwko ospie.
Nie zdążyliśmy ochłonąć, jak otworzyły się drzwi wejściowe, a w nich ukazał się sąsiad, mieszkający po drugiej stronie ulicy. Woda ściekała z niego tworząc wielką kałużę. Przerażonym głosem prosił gospodynię o pożyczenie szpadla. Wyjaśniał, że żonę poraził piorun. Spadła z krzesła na podłogę, ale jeszcze żyje. W takiej sytuacji ratunek jest jeden. Bez chwili zwłoki kopie się głęboki dołek, a osoba porażona siada nad nim, wkładając tam swoje nogi. Należy je natychmiast zasypać, aby ziemia ściągnęła piorun do swego wnętrza. Bez zbędnych słów, zdając sprawę, że być może ratuje sąsiadkę przed śmiercią, życzliwa gospodyni wybiegła na podwórko. Po chwili wróciła ze szpadlem, ociekając wodą.
Nie wiem, jak długo siedziała tamta biedna kobieta z nogami w rozmokniętej glebie, w strugach wody spadających z nieba, lecz widocznie piorun z niej wreszcie wyszedł. Ja natomiast, od tamtego momentu, przez wiele lat nie mogłem pozbyć się ogromnego, panicznego strachu przed burzami, błyskawicami i grzmotem.
Po przejściu burzy strumienie wody spadające przed minutami z nieba, prawie natychmiast przenikały gdzieś w głębiny sypkich piasków, od dawna spragnionych wilgoci. Na niebie ponownie ukazywało się słońce. Ciepłe promienie przyjaźnie ogrzewały ziemię oraz słomiane dachy, nad którymi łagodnie się unosiły lekko falując małe obłoczki delikatnej pary.
Tak wyglądała rodzinna wieś we wspomnieniach z dalekiego dzieciństwa. Tam mieszkali nasi dziadkowie, urodzili się rodzice. Niech ich opowieści pomogą odtworzyć dawno minione lata.
5
Do naszej cichej, małej wioski, zagubionej wśród radziwiłowskich lasów w 1891 roku, po długich tygodniach oczekiwania zawitała wiosna. Słońce z każdym dniem wędrowało wyżej nad lasami i polami, śmielej ogrzewało ziemię spragnioną światła i ciepła. Gruba warstwa śniegu, tej chłodnej pozostałości zimy, stopniowo ciemniała i wreszcie zniknęła. Zwyciężyły słoneczne promienie, coraz cieplejsze, coraz mocniejsze. Przyroda zbudziła się ostatecznie z długiego snu, rozpoczęła nowe życie. Pokazała się pierwsza zielona trawa, a na bezlistnych drzewach nabrzmiały grube pąki. Przyleciały z dalekiego południa szczęśliwe ptaki i rozpoczęły budowę nowych oraz poprawianie starych gniazd. Rozpoczął się okres wychowu piskląt.
Dzień 7 kwietnia tamtej wiosny stał się jednym z najszczęśliwszych dni młodego małżeństwa Olimpii i Michała Ciechanowiczów mieszkających w małej drewnianej chatce pośrodku wsi. W tym dniu, po takim samym oczekiwaniu jak na upragnioną wiosnę, przyszedł na świat ich drugi potomek. Radość była tym większa, że urodził się syn. Dali mu imię Antoni. Na uroczystość narodzin przybyła rodzina i sąsiedzi. W malutkiej wiosce wszyscy się znali, wzajemnie sobie pomagali i żyli w przyjaźni. Szczęście jednej rodziny stawało się radością wszystkich.
Cały dzień młoda mama odbierała gratulacje, a dumny ojciec wysłuchiwał pochwał pod swoim adresem. Wszyscy życzyli malutkiemu dziecku długich lat życia w szczęściu i radości. Jednogłośnie stwierdzali, że szybko wyrośnie i wkrótce stanie się dobrym pomocnikiem ojca. Obok matki już się kręciła podrastająca pomocnica. Starsza siostra naszego ojca miała na imię Frania.
Minęło parę lat i rodzina miała powody do ponownej radości. Powiększyła się o kolejnego potomka. Wciąż młodzi rodzice, z taką samą czułością i nadzieją powitali przyjście na świat małego Janka. Pod jego adresem, tak jak niedawno pod adresem Antka, padały podobne życzenia długich lat szczęśliwego życia.
Niestety, życzenia zaadresowane do Janka nie spełniły się. Może zostały wypowiedziane zbyt słabo lub pozostały w cieniu tamtych wcześniejszych, skierowanych pod adresem pierwszego noworodka płci męskiej. Może już wcześniej los wyznaczył mu inną drogę, z siarczystym mrozem i śnieżną zamiecią. Widocznie miał zginąć tragicznie i najprawdopodobniej na dalekiej Syberii zginął wraz ze swoją żoną. Widocznie nie było sądzone, aby z tego potomka wyrosły następcy rodu.
Życzenia pod adresem Antoniego spełniły się w zupełności. Szczęście i radość każdy ocenia po swojemu. Własnych opinii na ten temat ojciec głośno nie wypowiadał. Nigdy jednak nie narzekał na swój los, a więc należy przypuszczać, iż życie przeżył szczęśliwy.
Jakże inaczej, jak nie najwyższym stopniem szczęścia, nazwać fakt osiągnięcia sędziwego wieku w zdrowiu, z zachowaniem stanu pełnej świadomości. Może najwyższym szczytem marzeń, wypada nazwać posiadanie umiejętności wytrwania i radzenia sobie w sytuacjach trudnych, w warunkach groźnych i niebezpiecznych.
Ktoś kiedyś powiedział, że do stu lat mogą dożyć wyłącznie ludzie szczęśliwi. Innym nie starczyłoby na to sił ani zdrowia. Tamten niemowlak, spod znaku Barana, prawie osiągnął wymarzoną setkę, pokonując wszelkie przeszkody życiowe. Do ostatnich swoich dni, dla rodziny nie był ciężarem.
Czy wtedy, w dniu urodzin, jakaś wróżka mogła się spodziewać, że ten potomek dość szybko opuści rodzinną wieś? Czy jakiś znawca horoskopów potrafiłby przewidzieć, że jako młody mężczyzna przymusowo spędzi długie lata na obczyźnie? Czy przepowiadacz przyszłości na podstawie daty urodzenia mógł chociaż w przybliżeniu określić wiek, do jakiego dożyje?
Szybko mijały tygodnie i miesiące. Już mały Antek czołga się po glinianym klepisku największej izby. Już wyprostował się na sztywnych nogach, trzymając się za długą spódnicę mamy stojącej przy krosnach i tkającej kolejne płótno na potrzeby rodziny.
Potrzeby wzrastały z roku na rok. Rodzina powiększała się. Rodzili się następni chłopcy. Wincenty, który osiedlił się w pobliżu Grudziądza i w ciągu całego życia prowadził gospodarstwo rolne. Następnie Franciszek wyuczony na mierniczego, tj. geodetę, jak to określa się w obecnych czasach. On również upodobał sobie Grudziądz. Tam mieszkał i pracował do ostatnich swoich dni. Urodził się również Bolesław, który w okresie międzywojennym, bez reszty poświęcił się wojskowej służbie w żandarmerii. Całość swego życia spędził w Grudziądzu. Ten pochód chłopców przerwała druga córka, której dano na imię Emilia. Ostatnim w rodzinie był Konstanty, powojenny szanowany pracownik Poczty Gdańskiej.
Była to duża rodzina w porównaniu do tej z poprzedniego pokolenia. Dziadek Michał miał tylko dwie siostry. Pomimo to bieda do naszych przodków nie miała wstępu. Prowadzili stosunkowo duże, bo prawie 50 hektarowe, gospodarstwo rolne. Babcia, Olimpia Kraszewska (odgałęzienie rodu Żołnierkiewiczów) również wywodziła się z rodziny bogatej.
Poznając trudy życia wiejskiego, podrastający chłopak przyjmował bez oporów kolejne obowiązki, od najmłodszych lat wykonywał je sumiennie i dokładnie. Nawyk ten pozostał na całe życie. Surowym egzaminatorem stawała się sama przyroda. Praca w polu, w rytmie zmieniających się pór roku, wymagała terminowości i dokładności. Naprawienie błędów i zaniedbań mogło nastąpić dopiero za rok. W okresie letnim wypadało wstawać bardzo wcześnie i późno udawać się na odpoczynek. Pojęcie zmęczenia nie istniało. Liczyło się jedynie terminowe wykonywanie coraz innych prac, niepowtarzalnych w danym roku.
Z okresu samodzielnego gospodarowania na nędznych okinczyckich piaskach lub zarządzania majątkiem o nazwie Cholawa, gdzieś niedaleko, nad rosyjską granicą pozostało wspomnienie powtarzane często i z dumą: „ ...w tamtych czasach słonko mnie w łóżku nigdy nie zastało”.
Najpierw jednak były lata dziecinne i wczesna młodość. Przebiegały cicho i spokojnie w rodzinnym domu, w swojej wsi. Tu rozpoczęły się pierwsze zabawy z rówieśnikami, pierwsze prace w gospodarstwie i obowiązek chodzenia do szkoły. Szkoła była rosyjska, ponieważ tylko taka mogła istnieć pod rosyjskim zaborem. O szkole polskiej, w tamtych czasach, nikt nawet nie marzył. Jednak pomimo zakazu władz młody Antek poznawał w domu język polski i już od najmłodszych lat doskonale nim władał.
Wspominając okres szkolny, ojciec narzekał jedynie na lekcje religii prawosławnej, na które mieli obowiązek uczęszczać wszyscy uczniowie, bez względu na narodowość. Lekcje te traktowano jako dodatkowy, zbędny przymus, tym bardziej, że odbywały się w języku „starocerkiewnym”, który w istotny sposób różnił się od współczesnego rosyjskiego. Był trudny i niezrozumiały. Może wrodzone chęci zdobywania wiedzy, a może umiejętna zachęta ze strony rodziców, pozwoliły podrastającemu Antosiowi na ukończenie szkoły w Stołpcach. Dawało to poziom wykształcenia średniego z tamtego okresu. Należy przypuszczać, że był dobrym uczniem. Dowodem na to nich będzie fakt, że do najstarszego wieku pamiętał i potrafił recytować długie fragmenty rosyjskiej poezji, której nauczył się w dalekiej młodości.
Czasami w niedzielę, po chwili ciszy ponownie słyszeliśmy znajomy głos i nieoczekiwane pytanie, czy potrafimy powtórzyć chociaż mały fragment jakiegoś wiersza, którego uczyliśmy się w szkole. Długo nie czekając na odpowiedź stwierdzał, że do polskiej szkoły nie chodził, lecz wiele wierszy których uczył się w rosyjskiej szkole pamięta do dzisiaj i zaczynał coś recytować, a między innymi:
Brażul ja sred` ulic szumnych
Wchażull w mnogaludnyj chram,
Mładienca miłago łaskaju
Ja oddajuś swaim miecztam.
Użie ja dumaju prasti,
Tiebie ja miesta ustupaju,
Mnie wriemia tlet`,
Tiebie cwiesti1.
Bez żadnej wątpliwości, z tym fragmentem wynurzeń rosyjskiego poety A. S. Puszkina, nasz ukochany staruszek utożsamiał się własnymi myślami. Słowami poety przemawiał do nas, swoich dzieci, że już niedługo odejdzie z tego świata, ustępując nam miejsca.
Dzieci wiejskie nie mogły zajmować się jedynie zeszytami i książkami. Zresztą, zeszyty znajdowały się pod ostrą kontrolą ojca, który domagał się, aby każda strona była zapisana dokładnie. Na górze i na dole kartki dorysowywano ołówkiem dodatkowe linijki, ponieważ zdaniem naszego dziadka, drukowano je nieoszczędnie, zostawiając zbyt dużo pustego miejsca.
Odrabianie zadań domowych należało godzić z codziennym obowiązkiem pomocy rodzicom. Najwcześniejszym zadaniem, już siedmioletnich chłopców, stawało się w okresie letnim pasanie świń. Kilkuletnie dzieci wykonywały kolejną prostą pracę. Wyglądała ona na łatwą, lecz szybko usypiała. Polegała na przyświecaniu krawcowi chodzącemu po domach i szyjącemu kożuchy. Od najdawniejszych czasów gospodarze hodowali owce, które dawały potrójny pożytek, tj. wełnę i mięso, a ponadto szyto kożuchy ze skór, podstawowy ubiór na okres zimowych mrozów.
Szyciem kożuchów zajmował się krawiec, który chodził od domu do domu. Tę spokojną pracę najlepiej się wykonywało podczas długich jesiennych lub zimowych wieczorów, gdy cała rodzina zbierała się w jednej izbie, a od rozgrzanego pieca promieniowało miłe ciepło.
W tym czasie o elektryczności nikt nie słyszał. Nikt nie miał lamp naftowych. Świece natomiast, jako zbyt drogi luksus, nie były używane na co dzień. Zapalano je dopiero na pogrzebach. Jedyne źródło światła to łuczywo, czyli długa, sosnowa drzazga podpalona z jednego końca. Przyświecanie krawcowi tym urządzeniem stawało się poważnym obowiązkiem dorastających, wiejskich dzieci.
Mała dziecięca ręka trzymała długie łuczywo. Rozpalony na końcu płomień pożerał stopniowo wysuszone drewienko. Migotał, przygasał, a czasami wyciągał w górę swój żółty, wąski język, który odrobinę wyżej przeistaczał się w kopcącą smugę szarego dymu. Kiedy jedno łuczywo dopalało się, należało przenieść ogień na drugie.
Płomyk oświetlał ręce krawca, jego igłę z długą nicią oraz twarz, schyloną nad połami powstającego kożucha. Całą pozostałą izbę ogarniał półmrok i cisza. Jedynie na ścianach pobielonych wapnem kołysały się ogromne, szare cienie. Dziecięce oczy wpatrzone w płomień stopniowo zamykały się, malutka główka sennie przekrzywiała się na bok, a ręka trzymająca łuczywo zaczynała opadać. Już nie oświetlało się miejsca, w które krawiec miał wbić igłę z nicią zszywającą płaty przyszłego kożucha. Tak być nie mogło. Krawiecka ręka z igłą wędrowała do boku tego, który zasypiał. Następowało lekkie ukłucie. Oczka otwierały się, głowa szybciutko prostowała, następowało przerwanie drzemki i wznawiało się prawidłowe przyświecanie. Ojciec opowiadał wielokrotnie o tym przyświecaniu i dziecięcej walce z drzemką. Wtedy nie wiedział, że będzie brakować mu snu w jakże odmiennych warunkach.
Następnym obowiązkiem już nieco starszych chłopców stawało się pasanie krów w ciągu dnia, a koni - w nocy. Konie w dzień pracowały na polu lub w lesie. Nocą pasły się na wspólnych, wiejskich pastwiskach. Należało je pilnować przed wilkami, a może i złodziejami? Przy koniach zawsze siedziało kilka osób. Z młodymi chłopcami przebywał ktoś dorosły. Obok rozpalonego ogniska razem czuwali lub na przemian drzemali do rana, tj. wczesnego letniego świtu.
Starsi opowiadali młodym o minionych dziejach, w tym o „wojnie japońskiej”. Oczywiście chodziło o wojnę rosyjsko-japońską z 1905 roku, w której brali udział mieszkańcy naszej wioski. Jest to historia niewyobrażalnie odległa. W tamtym okresie ojciec miał około 14 lat. Słuchał bezpośrednich relacji uczestników walk, a jego wnuki nie mają żadnego pojęcia o tamtej, dawnej wojnie w kraju odległym o tysiące kilometrów od naszej ojczyzny.
Nie zachodziłaby potrzeba wspominania o tamtych wydarzeniach, gdyby nie fakt, że na wojnę zabierali młodych mężczyzn, również z naszej wioski, nie pytali o narodowość i wieroispowiedan`ie1 . Młodzi Polacy mieszkając pod rządami zaborcy musieli walczyć i umierać za cara i nie swoją ojczyznę.
O wojnie rosyjsko - japońskiej dość często opowiadał dziadek. Wspominał kolegów, którym udało się powrócić i tych, którzy zostali na zawsze w obcej, dalekiej ziemi. Dla dziadka tamte wydarzenia były bardzo bliskie. Dla mnie niezrozumiałe, odległe i nieinteresujące.
Kolejnym zajęciem, wykonywanym przeważnie w okresie zimowym, do którego wdrażano znacznie starszych chłopców, było młócenie zboża. Pracę tę wykonywano czasami w warunkach nocnych, a do przyświecania, wykorzystywano latarnię naftową. Przyświecać łuczywem w stodole nikt się nie odważył.
Młócono ręcznym „urządzeniem” zwanym cepem. Narzędzie to widziałem, trzymałem w ręku i próbowałem nim młócić. Cep pozostał w gospodarstwie każdego rolnika również po drugiej wojnie światowej, zanim nastały kołchozy. Część zboża młócono cepem, pomimo istniejących młocarni na kierat, gdzie siłę napędową stanowiły konie. W każdej stodole stał w rogu na klepisku, jako wierny pomocnik gospodarza. Sierp i cep, podstawowe narzędzia, podstawowe symbole rolnika.
Młody Antoś, chodząc bez przerwy za ojcem, nie jeden raz był na klepisku w stodole i przyglądał się, w jaki sposób młóci się zboże, jak się wytrąca ziarno. Widział, jak przed przystąpieniem do pracy rozwiązuje się ciężkie snopy, ze zwisającymi pełnymi kłosami. Zauważył, że przy najmniejszym wstrząsie, łatwo wytryskują z nich największe ziarenka. Pamiętał, że najpierw ojciec układał snopki w dwóch równych rzędach kłosami do środka, a potem z cepem w ręku ustawiał się tak, by uderzać po kłosach mocno, wielokrotnie w to samo miejsce. Prawie nieruchomy, długo i monotonnie wykonywał te same ruchy, łagodnie do góry, a potem mocno, zdecydowanie w dół.
Za końcem cepiska posłusznie podążał mocny, ciężki bijak. Jego grubszy koniec wywijał półkole w powietrzu i sięgał czasami bardzo wysoko, pod samą strzechę, gdzie jaskółki przyklejają gniazda. W następnej chwili pociągnięty mocno z coraz większym impetem powracał w stronę klepiska i spadał na snopek. Uderzał płasko i mocno. Ziarenka żyta, a czasami pszenicy, wypryskiwały z kłosów, by za chwilę spocząć obok wytrąconych wcześniej. Trudno zgadnąć, w jakim wieku ten mały chłopak już wiedział, że ze zboża powstaje mąka, a z mąki piecze się chleb. Nie wiem ile miał lat, kiedy potrafił odróżnić żyto od pszenicy lub owsa. Podrastając, tak jak pozostali wiejscy chłopcy, pragnął jak najszybciej zakończyć wypasanie świń i rozpocząć prawdziwą męską pracę, jaką było młócenie.
Rwący się do pomocy podrostek wiedział również, że młócenie, tę ważną pracę rolnika łatwiej i szybciej wykona dwóch mężczyzn niż jeden. Widział, jak czasami jakiś sąsiad pomagał ojcu i wtedy młócono dwoma cepami. Widział również, jak czasami jeszcze ktoś trzeci pomagał i wtedy młócono w trzy cepy. Przyglądając się z boku wydawało się, że mężczyźni bez większego wysiłku trzymają w rękach długie gładkie kije, a masywny bijak umocowany na końcu samodzielnie wykonuje całą pracę.
Jeżeli młóciło dwóch mężczyzn, to w tym czasie kiedy bijak jednego cepa unosił się do góry, drugi z dużą prędkością spadał na kłosy snopka. Dolatujące do uszu jednostajne łup ..... łup ...... łup, informowało o wykonywanej pracy. Zwiększenie siły uderzenia przez jednego z młócących, zachęcało drugiego do mocniejszych uderzeń. Młócenie na dwa cepy dawało lepsze wyniki.
Młócenie w trzy cepy bardziej przyśpiesza pracę, lecz wymaga dużego zgrania całej trójki pracujących mężczyzn. Podczas takiego młócenia jeden cep jest na dole, drugi unosi się do góry, a trzeci spada na snopki. Trzech mężczyzn wykonuje prawdziwą żonglerkę trzema cepami. Uderzenia następują szybko, jedno po drugim łup..łup..łup.
W wyniku dłuższej serii uderzeń ziarenek w kłosach ubywało. Stawały się lekkie, puste. Ze wzrastającej ilości zboża na klepisku tworzyła się coraz grubsza warstewka. Po dokładnym wymłóceniu kłosków z jednej strony, snopek odwracano na drugi bok i ponowne rytmiczne, mocne uderzenia wytrącały dojrzałe ziarenka.
Słomę z pustymi, lekkimi kłosami zbierano i wiązano w duże, równe pęki. Następnie mężczyźni obowiązkowo schylali się by sięgnąć rękoma po ziarno zgromadzone na klepisku. Po powolnym, dostojnym wyprostowaniu się mieli pełne garście ciężkich, szarych ziaren wymieszanych z grubą warstwą delikatnej plewy, dotychczasowej osłony.
Teraz następował etap ostrożnego przesypywania drogocennej zawartości z jednej ciężkiej, szorstkiej dłoni w drugą. Kilkakrotne powtórzenie powolnych, pieszczących ruchów, z jednoczesnym lekkim podmuchiwaniem na dłonie, ziarna i plewy powodowało, że odlatywały na bok. W dłoniach zostawały gołe ziarna, pachnące pulchnym chlebem lub kolejnym urodzajem następnego roku.
Mocne, twarde palce starszego rolnika delikatnie przesuwały malutkie ziarenka, a wprawione, wnikliwe oczy oceniały ich wagę i wielkość. Antoś wiedział, że tak szacowano plony i oceniano, jaka mąka powstanie z wymłóconego zboża, jaki chleb wyjmie się z gorącego pieca. Takie wielokrotne „ważenie” zboża w ręku stało się od lat obowiązkowym rytuałem podczas każdego młócenia. Kilkuletni chłopak nie pamiętał, kiedy po raz pierwszy naśladując ojca, nabrał do drobnych garstek niewielkie ilości ziarenek z plewami, a następnie trzymając rączki przy buzi starannie na nie dmuchał i chuchał. Jeżeli zostało mu w którejś rączce chociaż kilka ziarenek, to długo oglądał je, by wreszcie wzorując się na ojcu, głośno stwierdzić, że w tym roku zboże obrodziło.
Jeżeli w trakcie prac do stodoły przychodził sąsiad, to po przywitaniu się z gospodarzem, natychmiast sięgał po garść zboża i wykonywał z powagą, w milczeniu ten sam ceremoniał. Jakieś uwagi padały dopiero po zakończeniu oceny jakości namłóconego ziarna. Wtedy rozpoczynała się niekończąca się rozmowa o tych samych odwiecznych, wiejskich problemach.
Czasami rolnicy wytrącali ziarno z kłosów cepami również w okresie powojennym, chociaż do wsi dotarły pierwsze młocarnie konne. Cepami przeważnie młócono żyto, aby pozyskać równą, prostą słomę. Przeznaczano ją na remonty słomianych dachów budynków gospodarczych, takich jak obory, stodoły. Słoma z młocarni do tego się nie nadawała. Z młocarni wychodził tak zwany targaniec, tj. słoma wygnieciona, zmięta, nadająca się jedynie do karmienia bydła i podściełania.
Na wykonanie lub remonty dachów gospodarze specjalnie odbierali słomę najdłuższą i niepołamaną. Uzyskiwano ją po wymłóceniu zboża cepem. Zanim jednak zboże w postaci snopków trafiło do stodoły, należało go zebrać z pola. Żniwa to okres ciężkiej, całodziennej pracy wiejskich kobiet. Właśnie wtedy, gdy rozpoczynały się największe letnie upały, bez względu na wiek, od świtu do zmierzchu nie schodziły z pola, nie wypuszczały sierpa z rąk.
Od wczesnego poranka do późnego wieczoru, przygięte nisko do ziemi, zarówno mężatki, jak i młode panienki, tak samo starannie łapały do garści twarde, wysokie źdźbełka, aby krótkim, mocnym pociągnięciem sierpa ściąć je jak najniżej, tuż przy ziemi. Z najdłuższej słomy powstawała najlepsza strzecha. Starannie pracowały starsze kobiety, nie ustępowały im młode dziewczyny, odpędzając od czasu do czasu natrętne muchy i gromady kąśliwych owadów lub ocierając pot ściekający w nadmiarze z czoła na oczy.
Młody Antoś widział, jak ojciec przystępując do remontu strzechy na starej oborze albo stodole, ustawiał najpierw obok ściany wysokie rusztowanie. Wchodził następnie tam i rozpoczynał układanie pierwszej warstwy słomy. Antoś nie mógł pozostać na dole. Musiał widzieć jak się wykonuje i tę pracę. Może przeczuwał, że zdobyte umiejętności przydadzą się później, gdy się stanie samodzielnym gospodarzem. Faktycznie, wiele lat później tak samo układał nową lub remontował starą strzechę na budynkach swoich lub teścia. Również z ogromnym zachwytem oglądałem tę niecodzienną pracę, szczególnie gdy wchodziło się coraz wyżej.
Podczas układania kolejnych warstw, jako oparcie dla nóg służył długi i gruby drąg ułożony na niższych warstwach słomy, przywiązany linami, których końce mocowało się gdzieś po drugiej stronie budynku. Antoś na pewno z największą radością wspinał się za ojcem na tamtą ogromną wysokość. Tam oglądał, jak po wstępnym rozścieleniu warstwy słomy, przed ostatecznym umocowaniem poprzecznymi długimi, cienkimi żerdziami, „podbijano” ją od dołu specjalna ręczną równiarką, w postaci deseczki z uchwytem, z naciętymi rzędami poprzecznych zębów. Stopniowo, warstwa za warstwą, powstawała strzecha, przez którą woda nie przedostawała się do wnętrza, nawet w największe ulewy.
Wszystkie budynki naszej wsi z tamtych lat przykrywały słomiane strzechy. Drewnianych podłóg w tamtych chatkach nie było. Ojciec również urodził się i spędził dzieciństwo w domu, który nie miał podłogi. W izbie mieszkalnej znajdowało się gliniane klepisko, takie jak w stodole, może trochę równiejsze. Na Wielkanoc lub Boże Narodzenie, klepisko nie tylko zamiatano brzozową miotłą, lecz dodatkowo posypywano żółtym piaskiem Izba nabierała świątecznego wyglądu. Ojciec wspominając tamte czasy z uśmiechem powtarzał, że dopiero na święta było czysto i ładnie.
Okres świąt stawał się okazją do wypieków ciasta z pszenicy zebranej na własnym polu, na najlepszych działkach. Ojciec wspominał, że był to powód do narzekań dziadka Michała, ponieważ jego zdaniem z tej okazji „marnowano zbyt dużo jajek”. Nasz dziadek zawsze przeliczał, ile można było za nie dostać rubli i kopiejek na targu w Stołpcach.
Nie muszę wspominać, że w domu ojca, tak jak u pozostałych mieszkańców wsi, wszystkie garnki i miski były gliniane. Kilka takich garnków miała również nasza mama. Z misek glinianych już nie korzystaliśmy. Zastąpiły je aluminiowe, znacznie mocniejsze. Drewniane łyżki również należały do przeszłości. Postęp techniczny zmienił i to narzędzie do spożywania posiłków. W latach młodości ojca łyżki były drewniane. Z opowieści stryja Bolesława wynika, iż łatwo łamały się one po pierwszym mocniejszym uderzeniu.
Podczas obiadu niesforni chłopcy nadmiernie dokazywali, pomimo że bardzo bali się ojca i wiedzieli, że dwa razy swoich uwag nie powtarza. W tamtym dniu dziadek Michał któremuś chłopcu uwagę zwrócił również raz. Za drugim razem „zdzielił go łyżką przez łeb”. Śmiechy urwały się, a w ręku ojca pozostał jedynie mały trzonek od łyżki. Cienko zestrugane drewno okazało się za słabe na mocne, męskie uderzenie. Łeb wytrzymał, łyżka pękła. W powstałej ciszy rozległ się spokojny, zdecydowany głos ojca: „Matka! ... Daj drugą...”.
W wieku młodzieńczym przed wojskiem ojciec co najmniej kilka lat przebywał u swojego wujostwa, państwa Kraszewskich. Gdzieś w pobliżu posiadali majątek i jako bezdzietne małżeństwo z ochotą przyjęli do siebie młodego, wiejskiego chłopca. Wspominając ten czas ojciec najczęściej opowiadał o ciotkę Helenę, jako osobie decydującej o wszystkim. Wujek był wyraźnie odsunięty na drugi plan, przeważnie ustępował, widocznie wolał mieć „święty spokój”.
Ojciec zawsze podkreślał, że otrzymał tam wykształcenie i wychowanie, którego nie mogli przekazać rodzice. Był też uczony i sposobiony do kierowania majątkiem, tj. wielkim gospodarstwem rolnym. W majątku ciotki zdobył wiedzę „gorzelanego”. Dodatkowy zawód i wykształcenie w istotny sposób wpłynęły później na przebieg okresu jenieckiego, podczas pierwszej wojny światowej.
Ze swego „fachu” ojciec był niezmiernie dumny. Powtarzał ciągle, że gorzelnia to skomplikowana fabryka, a do jej prowadzenia niezbędna jest duża wiedza połączona z wieloletnią praktyką. Prawdopodobnie miał jedno i drugie. Pracował przy spirytusie wiele lat. Najpierw u ciotki, następnie w niewoli i po powrocie do kraju, po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Wieloletni dostęp do „trunku z procentami” nie zrodził nawet namiastki zagrożenia chorobą, zwanej alkoholizmem.
Opowiadając o pobycie u ciotki, ojciec często powtarzał, że tam nauczył się jak należy siedzieć przy stole, jak trzymać nóż i widelec, jak zachować się w stosunku do osób starszych i powszechnie szanowanych. Wspominając dawne lata dość często denerwował się, stwierdzając, że zarówno w oficjalnej propagandzie jak i podręcznikach szkolnych tamten okres przedstawia się w sposób zakłamany. Obawiał się, że gdy odejdzie starsze pokolenie, młodzież o tamtych latach nie dowie się prawdy.
Bez wątpienia, będąc młodym o odległej przyszłości tamten mężczyzna nie myślał. Nie mógł przewidzieć nawet lat najbliższych, a zbliżały się okropne, groźne miesiące, które nie mogły się przyśnić nawet w najgorszych snach.
1 Radziecka (ros.)
2 Artykuły żywnościowe (ros.)
1 W tamtych czasach popularna była przyśpiewka: Pszenicu za granicu, kartoszku na wino, a kałchoźniku - kino. (Pszenicę - za granicę, ziemniaki na wino, a kołchoźnikowi - kino (ros.)
1 W ostatnich latach naszego pobytu na tamtych terenach co raz częściej mówiono, że wieś zostanie wysiedlona, ponieważ znajduje się zbyt blisko lasu będącego bazą wojskową.
1 dziegeć - gęsty czarny smar, efekt destylacji drewna
2szarwarek - obowiązkowy udział chłopów w pracach przy budowie i remoncie dróg.
1 W nowym mieszkał wujek Aleksander, zanim wyjechał do Polski. Chyba z jego udziałem i dla niego ten dom zbudowano.
1 nauczycielki (ros.)
1 Podczas spacerów po ulicach gwarnych,
Gdy z wielkim tłumem do świątyni wchodzę,
Gdy młodzieńca miłego w ramionach tulę,
Ciągle myślę, wybacz mi.
Już wkrótce miejsce ci ustąpię,
Nicości czas się zbliża dla mnie,
Twój czas rozkwitu nadszedł już.
1 Wyznawana wiara (ros.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz