poniedziałek, 16 lipca 2007

Rozdział 2

49
2. Z carskiej gwardii
do austriackiej niewoli

6

Spokojnie i pracowicie, w rytmie zmieniających się pór roku, minęły lata dziecinne oraz wczesna młodość ojca. Zbliżał się wiek dorosłości. Tak samo zdecydowanie nadchodził i wreszcie rozpoczął się rok 1911, w którym tak nie dawno jeszcze młody podlotek ukończył dwadzieścia lat. W tym wieku wszystkich mężczyzn brali do wojska, niestety nie do polskiego. Państwo Polskie pozostało dawnym wspomnieniem. O czasach, kiedy ono istniało cicho opowiadano jedynie we własnym domu i wśród najbliższych sąsiadów. Państwa Polskiego nie było, armia polska nie istniała, ale obowiązek służby wojskowej pozostał. Każdego młodego mężczyznę, bez względu na narodowość, zmuszano do służby w armii kraju tego zaborcy, w granicach którego mieszkał. W przypadku naszego ojca, zbliżał się przymus służby w armii rosyjskiej, armii carskiej jak to zawsze podkreślał w swoich opowieściach.

Nadeszła jesień i rozpoczął się kolejny pobór. Całe tłumy młodych mężczyzn ustawiały się w kolejce przed kilkuosobową komisją, usadowioną za długim, drewnianym stołem. Znajdowali się tam umundurowani oficerowie carskiej armii i cywilni przedstawiciele władz. Był również lekarz. Jego rola sprowadzała się do stawiania każdemu poborowemu, wciąż tego samego, krótkiego pytania „zdarow1?” po to, by w następnej chwili niezdecydowany, młody chłop z dalekiej wsi mógł się dowiedzieć, że jest zdrowy, a ponadto nadaje się do noszenia wojskowego munduru i długiego karabinu. Czasami niektórym zadawali pytania o poziom wykształcenia. Najczęściej chcieli wiedzieć, czy wystraszony, jąkający się kandydat na carskiego żołnierza potrafi czytać i pisać.

Krótkie pytania, niezdecydowane odpowiedzi oraz jednoznaczne orzeczenia komisji. Kolejka nieustannie posuwała się do przodu. Poborowy Antoni Ciechanowicz, który kilkadziesiąt minut wcześniej znajdował się daleko na końcu oczekujących, zbliżał się wyraźnie do przedstawicieli władz. Wydawały one nieodwracalne ostateczne decyzje, przesądzali o losach młodych mężczyzn na najbliższe lata. Z woli komisji, na podstawie jej wyroku, można było ten okres spędzić w najbliższym garnizonie lub trafić w głąb Rosji, gdzie zima długa i mroźna, gdzie bezkresne stepy i nieprzebyte lasy.

Istniała też wątpliwa przyjemność znalezienia się w górach pięknego, lecz groźnego Kaukazu, gdzie:

Czerkies arużijem abwieszien,

on im garditsia im utieszien2

Z opowieści ojca wynikało, że poborowi doskonale zdawali sobie sprawę z zawziętości dumnych Czerkiesów. Wiedzieli też, że w walce o wolność i niepodległość Kaukazu nie ustępowali im dżygici Dagestanu, nieustraszeni Czeczeńcy. Wiedzieli, że tamte górskie narody nigdy nie pogodziły się z utratą wolności, nie zgodziły się na rolę poddanych Moskwy, nie zamierzali nigdy złożyć broni. Dla nich śmierć z bronią w ręku w walce z carską armią była powodem do dumy i pośmiertnej, wiecznej chwały. Żołnierz w rosyjskiej szynieli3 był najeźdźcą, nieprzejednanym wrogiem. Nikt w zaborczej armii, bez względu na posiadany stopień i narodowość nie mógł być spokojny na krętych, górskich drogach, na wąskich ścieżkach, w żadnym aule, kiszłaku4. Ani w dzień, ani w nocy. Na każdego czyhała śmierć.

Nie było też tajemnicy, że chłodne, niegościnne sopki5 Mandżurii z jej surowym klimatem stały się mogiłami rosyjskich żołnierzy, którzy polegli w walkach o tamten daleki kraj. O ich „bohaterstwie” jakże często śpiewano smętną pieśń w rytmie popularnego walca. Perspektywa służby w tamtych rejonach, nawet w warunkach zawieszenia wojny, optymizmem nie napawała. Sama myśl o służbie jeszcze dalej, nad Morzem Japońskim, wywoływała dreszcze. Nie zatarły się w pamięci opowieści starszego pokolenia o wojnie rosyjsko - japońskiej, o zawziętości Japończyków i ich nieprzejednanej wrogości do armii rosyjskiej.

Niestety, decyzje komisji były ostateczne. Przedstawiciele poszczególnych dywizji i pułków przyjeżdżali po dodatkowe uzupełnienie, po kandydatów na młodych żołnierzy obrońców granic Matuszki Rasiji6 i z nimi odjeżdżali. Każdy nowy rekrut jechał tam, gdzie go skierowała wysoka komisja.

Antoni Ciechanowicz stopniowo zbliżał się do stołu, przy którym zapadały ostateczne wyroki. Malała ilość osób stojących w kolejce przed nim. Wkrótce słyszał, jak poprzednicy otrzymywali skierowania w różne, odległe rejony tamtego bezkresnego kraju. Po upływie następnych minut ojciec stanął przed komisją i z niepokojem oczekiwał na werdykt, który miał zapaść za moment. Ten poborowy również usłyszał pierwsze pytania, udzielił pierwszych odpowiedzi.

Poborowy Ciechanowicz był inny niż poprzednicy. Pomimo wewnętrznego niepokoju odpowiadał pewnie i śmiało. Informował o poziomie wykształcenia, o dotychczasowym krótkim życiorysie. Może pragnął w ten sposób uzyskać lepszy przydział, np. na pisarza w kancelarii wojskowej, zamiast biegania po polach z karabinem. Największe obawy budziła kawaleria. Mogło być wszystko, tylko nie to. Nie tworzyła wesołej perspektywy służba na morzu. Marynarze carskiej armii służyli pięć lat, w odróżnieniu od żołnierzy sił lądowych, których okres służby trwał zaledwie trzy lata. Na morzu, również w carskiej armii, służył brat babci Okinczyc7. Może właśnie od niego mieszkańcy naszej wioski usłyszeli po raz pierwszy znane powiedzonko rosyjskich marynarzy:

Kto na morie nie bywał,

Tot i goria nie widał8

Powtarzała go babcia wielokrotnie, przy każdej nadarzającej się okazji, szczególnie jeżeli ktoś narzekał na swój los, zdaniem babci bez uzasadnionego powodu.

Skończyło się zadawanie pytań. Nastąpiła chwila denerwującej ciszy. Za moment zapadnie wyrok. Komisja zadecyduje o losie naszego ojca. Określi powinności względem zaborcy na najbliższe lata. Jej członkowie jeszcze uzgadniają coś między sobą, kiwają z aprobatą głowami, a następnie stwierdzają, że ten rekrut będzie służył bezpośrednio w Petersburgu, w jednym z gwardyjskich pułków.

Do gwardyjskich pułków trafiali nieliczni poborowi, wyróżniający się z tłumów, posiadający najwyższe możliwe wykształcenie. Pozostali kandydaci na żołnierzy jak że często nawet nie znali liter, a czasami nie potrafili odróżnić prawej ręki od lewej. Pułki gwardyjskie to reprezentacyjne wojsko podległe bezpośrednio carowi. Narodowość żołnierzy nie miała żadnego znaczenia. Po okresie szkolenia wstępnego oraz obowiązkowej musztry ich ręce posłusznie kierowały karabiny w stronę nieprzyjaciół lub wrogów cara. Szeregowca w szarej długiej szynieli nikt się o zdanie nie pytał.

Od przymusowej służby dla obcego mocarstwa, odwołanie nie istniało. Perspektywa odbycia jej w stolicy państwa, zwanej Wenecją Północy, w pięknym mieście znanym dotychczas jedynie ze słyszenia, było bez porównania przyjemniejsze niż w głębi Rosji.

Ojciec nie tylko nigdy nie używał nazwy Leningrad, wprowadzonej przez władze radzieckie. Zawsze z oburzeniem reagował, gdy tę nazwę słyszał. Twierdził, że miastu powinno się przywrócić dawną nazwę Sankt - Petersburg, tj. Święte miasto Piotra i że my, młodsze pokolenie, prawdopodobnie tego dnia się doczekamy, po upadku komuny w Rosji. Dla ojca istniał Petersburg, miasto zbudowane z inicjatywy i pod kierownictwem Cara Piotra ogromnym wysiłkiem i niezliczoną ilością ofiar ...na kastiach czeławieczeskich, w nieprzebytych bagnach, gdie prieżdie finskij ribałów, ubogij pasynok prirody, brasał swoj niewad...9

Znacznie dłuższy fragment poematu ojciec recytował bez zająknięcia. Również o swoim wojsku opowiadał chętnie i wielokrotnie. Do najstarszych lat pamiętał nazwiska oficerów i szczegóły służby. Ciągle podkreślał, że służył w tzw. gwardyjskiej dywizji podległej bezpośrednio carowi. Obowiązkowo dodawał, że w skład dywizji wchodziły pułki: Siemionowskij, Preobrażeńskij i Pietropawłowskij i ten w którym służył - Izmajłowskij. Nazwy były wymieniane nie bez powodów. Ojciec zawsze powtarzał, że w 1905 roku żołnierze jego pułku odmówili wykonania rozkazu i nie zgodzili się tłumić manifestacji robotników w Petersburgu. Rozkaz wykonali żołnierze siemionowcy. Oni wyszli na spotkanie bezbronnej ludności, z ich karabinów padły salwy do głodnych nędzarzy. W tamtej masakrze zginęło około tysiąca manifestantów, a drugie tyle zostało rannych. Dzień 22 stycznia 1905 roku w historii Rosji nazwano „krwawą niedzielą”.

Ojciec wspominał, że od tego dnia do żołnierzy siemionowskiego pułku zrodziła się powszechna pogarda i nienawiść, a może nawet wrogość. O nich nie mówiono inaczej, jak krwiopijcy. Bez żadnych wątpliwości, w tamtym obcym wojsku lepiej było zostać izmajłowcem niż siemionowcem, tym bardziej że sytuacja ekonomiczna ludności w Rosji i samym Petersburgu nie uległa poprawie. Zwiększył się terror, zaostrzono represje. Atmosferę tamtych lat chyba najlepiej oddają słowa piosenki, śpiewanej pod melodię państwowego hymnu, sławiącego cara:

...Car ispugałsia, izdał manifiest

Miortwym swabodu, żywych pod arest.

... Silnyj i swiatyj, car nasz praklatyj

Bożie cara scharani.10

Istniało realne zagrożenie ponownych starć z protestującymi robotnikami i głodującymi biedakami. Istniała nadzieja, że do tłumienia ulicznych wystąpień ponownie zostaną użyte wypróbowane pułki siemionowcew, a nie buntujących się izmajłowcew.

Ojciec z dumą podkreślał, iż wśród żołnierzy, których zdecydowaną większość stanowili Rosjanie, wyróżniał się wykształceniem i obyciem. Był niezłym strzelcem. Wobec powyższego przełożeni zaczęli dawać do zrozumienia, że chętnie skierują go do szkoły podoficerskiej. Taka wersją wiązania się z wojskiem, które nie było polskim, ojcu nie odpowiadała. Pragnął jak najszybciej zakończyć obowiązkową służbę i wrócić do domu. Zaczął symulować, udawał że coś mu dolega, boli. Kilkakrotnie otrzymywał zwolnienie od zajęć. Zrodziła się zachęta do dalszego kombinowania. Powstawały dodatkowe pomysły na wciąż nowe choroby i dolegliwości. Rozpoczęły się systematyczne wizyty w izbie chorych. Niestety, nie mogło to trwać w nieskończoność. Podczas kolejnej próby symulantki lekarz stwierdził krótko: „marsz w rotu11” i taką treść wpisał do blankietu zwolnienia lekarskiego. Od tego dnia, żadne pomysły dodatkowych chorób do głowy nie przychodziły. Skończyły się też propozycje skierowania na szkolenie na podoficera carskiej armii.

Spokojnie mijały podobne do siebie kolejne tygodnie i miesiące. O szybkim powrocie do domu nie było nawet marzeń. Jeszcze długo będzie noszony na plecach mundur carskiej armii. Wiele miesięcy pozostanie do spędzenia w tamtym północnym mieście. Przed żołnierzami niejedno upalne lato, gdy słońce na krótko chowa się za horyzontem. Nadejdzie niejedna śnieżna zima, kiedy z kolei to samo słońce, po wyjątkowo długiej nocy, leniwie wtacza się na bezchmurne niebo. Płynie następnie nisko nad zamrożoną białą ziemią, tak jakby nie miało siły wejść wyżej i po niedługim czasie opada jeszcze bardziej. Już tylko ostatnie promienie dużej, czerwonej tarczy, schowanej do połowy, jak by na pożegnanie, oświetlają wyższe budynki, wieże cerkiewne i kościelne. Za chwilę nad miastem ponownie zapada gwiaździsta, mroźna noc.

Latem czas leciał szybciej. Szybko mijały ciepłe, słoneczne dnie. Tygodnie wydawały się krótsze. Wreszcie żołnierze rozpoczęli liczenie nie tych długich miesięcy, które upłynęły od początku służby, ale tych, które oddzielały od dnia powrotu do stron ojczystych. Służba nie mogła trwać wiecznie. Podrastały młodsze roczniki. Należało im zwolnić miejsce w koszarach. Ci, co odsłużyli, zawsze jesienią wracali do domów.

Do jesieni zostawało jednak kilka miesięcy i żołnierzy ostatniego rocznika czekały kolejne tygodnie letnich poligonów12. Zgodnie z wieloletnią tradycją, latem cała dywizja wyjeżdżała w okolice miasta Carskie Sioło13, leżące na trasie z Petersburga do Moskwy. Tam odbywały się ćwiczenia i manewry w których brały udział wszystkie rodzaje wojsk. Ostatni wyjazd na poligon przyjęto z ulgą. Pod koniec lata będzie powrót do koszar, a następnie, na początku jesieni, nastąpi pożegnanie z pułkiem i powrót do domu.

Zajęcia przebiegały spokojnie. Niektórzy oficerowie wyprowadzali żołnierzy w pole lub do lasu, dalej od wyższych dowódców. Tam spędzali czas na pogawędkach i wyczekiwaniu na obiad. Takiego komandira roty14 miał również ojciec. Oficer ten wyraźnie omijał obowiązujące regulaminy. Uczestniczył on w wojnie japońskiej i twierdził, że musztra żołnierzy z okresu pokoju nie przydała się na nic. Wojna dyktowała swoje prawa. Komu była sądzona śmierć, ten zginął. Ci, co mieli zostać przy życiu, przeżyli. Przekonywał też żołnierzy wielokrotnie, że w najbliższych latach żadnej wojny nie będzie i najstarsze roczniki jesienią wrócą do domów. Zapewniał, że tą samą metodą rozpocznie szkolenie kolejnych rekrutów.

Na zakończenie poligonowych ćwiczeń pułki piechoty ustawiano do odparcia symbolicznego ataku kawalerii. Było to ostatnie ćwiczenie z udziałem wszystkich żołnierzy.

W poprzek ogromnego pola, w długim niekończącym się szeregu, stawali piechotincy 15. Jeden od drugiego w odległości kilku metrów. Byli zwróceni twarzą w tą stronę, gdzie szeroka i długa równina poligonu graniczyła z zielonym lasem. Na jego skraju w cieniu wysokich drzew ukryli się kawalerzyści. Za chwilę wyruszą do ataku. Celem natarcia będzie długi szereg broniącej się piechoty.

Stał tam również nasz ojciec, ubrany w polowy mundur żołnierza rosyjskiej armii. Podobnie jak pozostali koledzy z roty, miał na plecach ciężki karabin, a w rękach długą pikę, służącą do powstrzymania rozpędzonych koni lub strącania na ziemię wrogich kawalerzystów. Żołnierzy uczono, że tak będzie na wojnie. Nikt jednak o niej nie myślał, a tym bardziej nie przeczuwał, iż wkrótce wybuchnie. Żołnierze byli przekonani, że są to zbędne ćwiczenia, że nigdy nie zajdzie potrzeba mocnego wbijania w ziemię tylnego końca długiej piki po to, by jej stalowym ostrzem uniesionym skośnie do góry przebić piersi jakiegoś obcego jeźdźca, mknącego na spienionym koniu. Myśli leciały do dalekich rodzinnych domów, do sylwetek oraz twarzy osób najbliższych.

Głośna komenda przekazywana wzdłuż szeregu nakazała przygotować się do odparcia ataku. Skończyły się marzenia, wróciło się do rzeczywistości.

Rozpoczęcie ataku i zbliżanie się nacierającej kawalerii sygnalizowała daleka chmura szarego pyłu. Rozrastała się ona i powiększała z każdą chwilą. Nasilał się tętent kopyt zagłuszany wrzaskiem kawalerzystów wymachujących obnażonymi szablami. Wysoko nad głowami jeźdźców błyskały jaskrawo słoneczne promienie odbite od stalowych, wypolerowanych płaszczyzn. Powiększały się sylwetki przygiętych jeźdźców, kołyszących się rytmicznie w siodłach na rozpędzonych koniach, które wyrywały się do przodu wyciągnięte nad ziemią w szaleńczym galopie.

Koni, pędzących z ogromną prędkością, nikt nie powstrzymywał. Raczej tworzyła się sytuacja odwrotna. Przepełnieni entuzjazmem kawalerzyści ścigali się między sobą. Każdy pragnął znaleźć się na czele galopujących. Rywalizacja kawalerzystów przenosiła się na konie. Ożywały w nich dawne instynkty wolnych tabunów przemierzających bezkresne stepy.

Szeroki łańcuch koni i uniesionych w strzemionach, wiwatujących jeźdźców w zawrotnym tempie zbliżał się do nieruchomych żołnierzy piechoty potulnie stojących w równym, długim szeregu. Piechotincy bali się. Bał się każdy. Ojciec powtarzał to zawsze. Nie miało żadnego znaczenia, czy ktoś w tym szeregu stał po raz pierwszy, czy kolejny raz słyszał głuchy tętent kopyt i coraz wyraźniej widział nadciągające konie i jeźdźców.

Setki par wystraszonych oczu milczącego szeregu piechoty z przerażeniem wpatrywało się w coraz wyraźniejsze, wyciągnięte do przodu kołyszące się końskie pyski, błyskające w słońcu szable i kopyta z ogromną siłą uderzające w ziemię, wyrzucające jej grudy daleko do tyłu. Kopyta...kończące smukłe nogi wyrastające z muskularnych przodów. Kopyta... nie mające żadnej litości. Kopyta... gotowe stratować każdego śmiałka stojącego na drodze... Twarde kopyta... zakończone stalowymi podkowami.

Odległość gwałtownie malała. Naszybciej ubywały ostatnie metry. Drżała głucho ziemia i wydawało się, że galopujący tabun gwałtownie, samorzutnie przyśpiesza świadomie zwiększając tempo natarcia. Odnosiło się wrażenie, że konie pragną zmiażdżyć i wdeptać w ziemię drobne, szare postacie, które chyba przez przypadek znalazły się na drodze.

Nieruchome postacie nadal stały bezczynnie. Kazano im tak trwać i rozkaz wykonywali. Tak samo staliby w warunkach wojny, kiedy faktycznym celem nacierających kawalerzystów byłoby zadanie broniącym się piechurom miażdżącego, niszczącego ciosu. Ilu by z nich przeżyło, a ilu zginęło stratowanych kopytami lub rozciętych szablami?

W pewnym momencie postronny obserwator bezwolnie zamknie oczy i odwróci głowę, aby nie widzieć strasznych skutków nieuchronnego zderzenia. Gdyby po chwili spojrzał ponownie w poprzednim kierunku, to ujrzałby kawalerzystów zwalniających konie za plecami piechurów. Długi szereg piechoty w dalszym ciągu pozostawał w poprzednim miejscu. Jego koniec nadal ginął z oczu za pierwszym, niedużym wzgórzem. Piechotincy nadal pozostawali w bezruchu, niby sparaliżowani, jakby nie wierzyli, że już po wszystkim, że nic się nie stało. W jaki sposób się rozminęli? Czyżby konie przefrunęły górą?

To był moment. To była ta sekunda, gdy nasz obserwator nie wytrzymał nerwowo i zamknął oczy. Piechurzy w ostatniej chwili zrobili przejścia w swoim szyku, rozrzedzili szereg. Każdy co trzeci żołnierz pozostał nieruchomy, a sąsiedzi z prawej i lewej strony szybko zajęli miejsca przed nim i za nim. Kawalerzyści mieli trafić w utworzone przerwy. Widocznie trafiali.

W okresie, gdy podczas służby wojskowej przyjeżdżałem na krótkie urlopy do domu, chętnie i dużo opowiadałem o swoim wojsku. Ojciec uważnie słuchał i często robił porównanie mojej służby ze swoją. Prawie zawsze przy tym stwierdzał, że miał znacznie lepiej. Ciągle powtarzał, że w wojsku carskim nie było żadnych szykan, również w stosunku do żołnierzy najmłodszych. Po godzinach zajęć i ćwiczeń, mieli czas wolny. Nawet na łóżku mogli się położyć. Podczas pierwszych miesięcy mojej służby, o takich luksusach nie odważyliśmy się nawet pomyśleć. Ktoś bardzo zmęczony, w krótkich chwilach tzw. wolnego czasu, kiedy kaprale powychodzili z sali, mógł się położyć pod łóżkiem. Łóżko równiutko zasłane nie mogło być tknięte do samego caprztyku.

W każdą niedzielę większość carskich żołnierzy miało prawo wyjść do miasta. Ojciec z tego również korzystał. Często powtarzał, że służąc w carskim w wojsku daleko od Polski „w każdą Bożą niedzielę był w kościele”. W Petersburgu, pomimo carskich prześladowań, nie zlikwidowano kościoła rzymsko-katolickiego, do którego przychodziło dużo wiernych. Wśród nich, zdecydowaną większość stanowili Polacy.

Pisząc o braku szykan w stosunku do żołnierzy na terenie koszar, nie sposób pominąć jeszcze jednego fragmentu z tamtych opowieści. Żołnierze carscy mieli przepustki do miasta. Mieli prawo po nim spacerować. Musieli jednak przy tej okazji uważnie czytać napisy na szyldach i tabliczkach. Musieli pamiętać, że przed wejściem do jednego z parków znajdował się napis „wchadit` niższym czynam i wwadit` sabak zaprieszczajetsia16.

Często ojciec wspominał również cara Rosji, Nikołaja II. Nie jestem w stanie oddać słowami jego oburzenia, gdy opowiadał o tych, którzy w wyniku rewolucji październikowej dorwali się do władzy, aresztowali, a następnie bestialsko zamordowali całą carską rodzinę. Twierdził, że trudno było obarczyć cara całą odpowiedzialnością za ogrom nieszczęść, które spadły na tamten kraj. Ciągle powtarzał, że zamordowano bezbronne kobiety, tj. żonę cara i córki, które nie miały żadnego wpływu ani na metody rządzenia, ani na decyzje polityczne. Wina ich polegała jedynie na tym, że wywodziły się z carskiej rodziny i stanowiły przedłużenie rodu. Od rdzennych Rosjan ojciec dokładnie wiedział o przebiegu tamtego mordu, ze szczegółami powtarzał fakty, które przestały być tajemnicą dopiero w ostatnich latach.

Z opowieści wynikało, że do cara można było mieć pretensje jedynie za to, że mało energiczne kierował życiem gospodarczym i politycznym. On nie rządził, ważnych decyzji nie podejmował. Był figurą na tronie. Nawet na ćwiczeniach, na letnim poligonie, będąc głównodowodzącym, nie wykazywał energii oczekiwanej w takim momencie.

Żołnierze gwardyjskich pułków mogli widzieć i słyszeć go z dość bliskiej odległości. Witał się z nimi zawsze tymi samymi słowami: „Zdrawstwujtie daragije ... (w tym przypadku) - izmajławcy” i „spasibo wam, daragije izmajławcy17. Słowa te wymawiał wolno, spokojnym głosem człowieka zmęczonego trudami życia. Ojciec naśladował go chyba dość dokładnie.

Wśród innych, zapomnianych opowieści dotyczących służby pamiętam jedno. Żołnierze mieli jakieś spotkanie z batiuszką, tj. duchownym prawosławnej cerkwi, który w trakcie swoich wywodów zadał pytanie: „W jaki sposób można chwalić Boga?” Na sali zapanowała cisza. Wszyscy milczeli. Nikt się nie odzywał. Wobec tego kolejny raz padło to same pytanie i ponaglenie o odpowiedź. Udzielił jej ojciec stwierdzając, że można to czynić poprzez modlitwę i każdym dobrym uczynkiem, np. rolnik orze pole, kowal kuje żelazo, krawiec szyje itd.

Zachwycony batiuszka chyba nieopatrznie zadał jeszcze jedno pytanie: „Jakiej jesteś wiary?”. Usłyszał, że rzymsko-katolickiej. Zaskoczony odpowiedzią był zmuszony ponownie pochwalić ojca, stawiając za przykład innym, stwierdzając przy tym: „a wy, duraki, nie sumieli otwietit`18”

Nie padło pytanie o narodowość, ale o nazwę wyznawanej wiary. W carskiej Rosji problem narodowości nie istniał. W żadnym dokumencie taka rubryka nie istniała. Wszyscy byli poddanymi cara i jego sługami. Ludność nie rosyjską od prawosławnych Rosjan odróżniała wiara. O wieroispowiedonje pytania padały zawsze, a wyznawaną religię wpisywano do każdego dokumentu. O Polsce mowy nie było. Był to... Priwislenskij kraj.19

Monotonnie mijały długie miesiące przymusowej służby. Z kolejnych poborów, młodsze roczniki rekrutów trafiały do koszar. Tworzono z nich nowe kompanie i pułki. Starsi żołnierze odchodzili do upragnionego cywila. Żołnierze rocznika ojca coraz częściej wspominali o zbliżającym się terminie powrotu do domu. Okres ich służby wyraźnie się zbliżał ku końcowi. Wreszcie w ostatnim roku, długie miesiące zaczęto przeliczać na krótsze tygodnie. Już się cieszyli, że następną zimą spędzą poza koszarami, że wiosna, która tym razem szybko minęła, w wojskowych mundurach nie powtórzy się nigdy, tak samo jak nie powtórzą się letnie poligony i spotkanie z nacierającymi kawalerzystami ani na ćwiczeniach, ani na prawdziwej wojnie. Żołnierze wiedzieli, że szybko minie lato. Wierzyli, że wkrótce rozpoczną liczenie poszczególnych dni dzielących od chwili rozstania się z wojskiem. Ojciec był jednym z nich.

Niestety, było to lato 1914 roku. Coraz wyraźniej i głośniej mówiono o grożącej światu wojnie. Coraz częściej rozchodziły się pogłoski o możliwości odroczenia terminu zwalniania do cywila żołnierzy najstarszego rocznika. Na początku nikt w to nie wierzył. Nikt tego nie chciał, bez względu na narodowość i wieroispowiedanje. Wszyscy marzyli o powrocie do swoich stron ojczystych, o życiu bez mundurów i rozkazów. Wszyscy byli młodzi, każdy chciał żyć, a nie wyjeżdżać na jakąś wojnę, nie wiadomo z kim i o co, nie wiadomo dlaczego.

Żołnierze przestali się uśmiechać. Nie było radosnych twarzy. Ze szczegółowych opowieści ojca zostało mi w pamięci, że nikt się już nie cieszył ani podczas świtu, ani w trakcie zmierzchu, kiedy znowu przemijał kolejny dzień niepewności. Niby zbliżał się koniec służby, a jednocześnie jeszcze szybciej i nieuchronnie nadciągały wydarzenia niewyobrażalnie straszne, niosące nieodwracalne, tragiczne następstwa. Każdy następny dzień, zamiast zapowiedzi spełnienia najskrytszych marzeń, do których przyznawano się jedynie czasami w myślach i modlitwach, przynosił coraz bardziej złowieszcze wieści, że wojna jest nieunikniona i to właśnie te roczniki młodych mężczyzn, już wkrótce będą musiały wyruszyć na front. Ojciec ciągle powtarzał, że „... to my mieliśmy zginąć na tej wojnie w pierwszej kolejności".

Wreszcie, żołnierzy oficjalnie poinformowano, że służba została przedłużona i w planowanym terminie nikt z wojska nie wyjdzie. Długie dnie północnego lata wypełniły się męczącą niepewnością, a krótkie noce bezsennym oczekiwaniem.

Szeregowcom żadnych szczegółowych informacji nie przekazywano. Pomimo to wiedzieli doskonale, że zbliża się konflikt międzynarodowy na niespotykaną skalę, że wszyscy zostaną wysłani na okropną, morderczą wojnę, a wrócą z niej tylko nieliczni, często strasznie okaleczeni. Teraz jeżeli ktoś się modlił, a modlili się chyba wszyscy, to błagał Najwyższego o oszczędzenie na tej wojnie bólu i cierpienia, o śmierć bez męczarni. Może ktoś odważniejszy błagał o łaskę powrotu do domu.

7
O wydarzeniach z tamtych dni nie czytałem żadnej książki, nie przypominam filmu. O przebiegu wydarzeń wiem jedynie z relacji ojca, które słyszałem wielokrotnie. Z długich szczegółowych opowieści w pamięci zostało co nieco. Nie zapomniałem, że stan niepewności został przerwany pewnego poranka, kiedy zarządzono spotkania dowódców z poszczególnymi kompaniami i pułkami. Kalendarz wskazywał niedzielę, 1 sierpnia 1914 roku. Jeszcze przed odczytaniem rozkazu skierowanego do wszystkich żołnierzy, przestało być tajemnicą, że stało się najgorsze. W nocy, bez wypowiedzenia wojny, Niemcy zaatakowali. Tak oczekiwany, tak bliski powrót do rodzin i stron ojczystych pozostał marzeniem. Krwawe zmagania rozpoczęły się na długim łuku granicy rosyjsko - niemieckiej przebiegającej przez tereny Polski, a następnie na granicy rosyjsko - austriackiej. Polska ziemia znalazła się na linii frontu. Rozpoczęło się jej pustoszenie przez armię sąsiednich mocarstw w pierwszym, najbardziej zaciekłym starciu. W obu zaborczych armiach, po jednej i drugiej stronie linii frontu, wbrew swej woli mieli ginąć Polacy.

Prawie wszyscy młodzi mężczyźni wcieleni przymusowo do armii, traktowali służbę jako dopust Boży i wciąż marzyli o powrocie do swych dalekich wiosek. Ciągle słyszałem, że taka atmosfera istniała wśród Rosjan. Z większymi lub mniejszymi oporami godzili się na odsłużenie obowiązkowego wojska. Jednak mieli nadzieję, że udział w wojnie ich szczęśliwie ominie. Uczuć żołnierzy innych narodowości, w tym znacznej ilości Polaków, zmuszonych do walki z narażeniem życia w wojnie o nie swój kraj, nie potrafię odtworzyć, chociaż ojciec o tym problemie zawsze wspominał..

Przed wyruszeniem na front prócz sloganów o konieczności walki z najeźdźcą w obronie wiery, cara i otiecziestwa20 pokazano żołnierzom obraz namalowany na dużym płótnie. Przedstawiał zmagania rycerzy w walce na śmierć i życie w jakiejś dawnej bitwie. Dowódca omawiając treść obrazu stwierdził, że jest to bitwa pod Grunwaldem, że przedstawia walkę polskiego rycerstwa z Krzyżakami. Na zakończenie swojej wypowiedzi dodał: ... Jeśli my budiem srażatsia tak, kak Palaki pod Grunwaldam, to na zimnije kwartiry wierniomsia damoj21”. Nie jestem w stanie przypomnieć innych szczegółów tamtego fragmentu opowieści i nie wiem, jakie naramienniki oraz ile gwiazdek miał dowódca wypowiadające powyższe słowa, jakiej był narodowości. Nie zapomniałem jednak, że pułkiem ojca dowodził gen. Kisielewski, z pochodzenia Polak. Następnie awansował na dowódcę dywizji, a jego zastąpił kolejny Polak, gen. Królewski.

Po spotkaniu natychmiast zarządzono przygotowania do wyjazdu na front. Wkrótce do najodleglejszych zakątków miasta zaczął docierać odgłosy orkiestr dętych grających wojskowe marsze. Z koszar poprzez szeroko otwarte bramy wychodzili czwórkami żołnierze i maszerując środkiem szerokich ulic, kierowali się w stronę stacji kolejowej. Ojciec wraz ze swym pułkiem opuścił koszary w nocy, w pośpiechu. Twierdził, że dowództwo chciało jak najszybciej zapełnić jakieś luki na linii frontu. Wagony osobowe nie czekały na żołnierzy, nie było pociągów zmierzających w kierunku stron ojczystych. Wsiadali do pudeł towarowych. Zabierali ze sobą ciężkie, dwupudowe22 plecaki, karabiny i amunicję, która przeznaczona była do zabijania innych młodych mężczyzn, również jednolicie umundurowanych, może nieco inaczej.

Wiedzieli, że gdzieś daleko, podobne wagony zajmowali tak samo młodzi żołnierze rozmawiający innym językiem. Wyznaczono im podobny cel. Zabijajcie tych ze wschodu, chociaż nie znacie się, chociaż nie wyrządziliście sobie wzajemnie najmniejszej krzywdy. Żołnierzom jednej i drugiej strony wpajano, że jadą bronić Ojczyzny. Wiedzieli, że jadą zabijać. Niektórym te przerażające myśli nie wychodziły z głowy. Jakże innego znaczenia nabierały ćwiczenia i szkolenia w koszarach, na poligonach, tak niedawno nudne, niewinne.

Przysłuchując się rozmowom dorosłych w naszym mieszkaniu, już jako mały chłopiec dowiedziałem się, że wojna to miejsce dokąd możni tego świata wysyłali młodych mężczyzn i gdzie oni tysiącami ginęli, z rąk tak samo młodych ludzi tyle, że innej narodowości. Dla jednej i drugiej strony byli oni pusziecznym miasem23, jak to wielokrotnie słyszałem od ojca i jego rosyjskich rozmówców. Również podczas tamtych rozmów po raz pierwszy dowiedziałem się, że najkrwawszej bitwie pierwszej wojny światowej Rosjanie nadali przerażającą nazwę: wierdenskaja miasorubka24 .

Ciągle słyszałem, że wojskowe szkolenie, to nauka zabijania. Umiejętność tę zdobywali pojedynczo i w grupach, systematycznie i dokładnie. Uczyli się celować i trafiać do tarczy. Wielokrotnie, z głośnym okrzykiem wyskakiwali z okopów, biegli w kierunku rzekomego nieprzyjaciela, a następnie wbijali bagnety do manekinów udających atakujących, wrogich żołnierzy. Ręce im mdlały, kiedy ustawieni w szeregu godzinami wymachiwali karabinami wykonując komendy: ... w lewo kali, w prawo kali, priamo kali... 25. Żołnierze jadący na wojnę wiedzieli doskonale, że będą mieli szansę na powrót do swych domów jedynie wówczas, jeżeli potrafią wykonać dobrze to, czego nauczyli się podczas tamtych ćwiczeń. Wiedzieli, że będą to robić czy chcą, czy nie. Przełożeni najlepszych pochwalą, może nawet wręczą carski, żelazny krzyż zasługi. Oczywiście, krzyży wszystkim nie wystarczy. Otrzymają je nieliczni, ci najlepsi. Niektórzy będą odznaczeni krzyżami po śmierci, zgodnie z porzekadłem: grud` w kriestach - gaława w kustach26.

Jakże często słowa te padały również z ust Rosjan podczas wielokrotnych rozmów o wojnie, prowadzonych w naszym domu. Ale fakty i szczegóły wyleciały z pamięci. Może to i lepiej, że nie jestem w stanie odtworzyć tamtych długich opowieści o okropnościach wojny i beznadziejnym losie zwykłych żołnierzy.

Wtedy kolejny raz słyszałem stwierdzenia, że żelazne krzyże zasługi nie zawsze otrzymywali ci, co się narażali najbardziej. Krzyży drewnianych na mogiłach stawiać nie nadążano. Wielu poległych wrzucono do płytkich dołów, zasypano pośpiesznie wilgotną ziemią. Gdzieś na obczyźnie, na wyrównanym polu często nie powstawała żadna mogiła. Nad tymi, co odeszli nikt nie zapłakał, pacierza nie odmówił.

Kiedy słuchałem opowieści ojca jeszcze nie było telewizorów. Nie było filmów, w których przedstawia się zabijanie jako wesołą zabawę albo rozrywkę i oswaja się z nimi dzieci już od najmłodszych lat. Na podstawie tamtych relacji postrzegałem wojnę jako miejsce, które było przepełnione cierpieniem i bólem. Męczarnię przeżywali zarówno ci co umierali, jak i sprawcy śmierci.

Siedząc gdzieś w kącie naszej wielkiej kuchni i przysłuchując się rozmowom dorosłych, oczami dziecięcej wyobraźni widziałem pole bitwy z żołnierzami zajmującymi długie, wąskie okopy. Widziałem jakieś chwiejące się szeregi, wrogie postacie, które nadciągały nieubłaganie przez zaorane pole. Wtedy ci co się znajdowali w okopach we własnej obronie mogli jeszcze zabijać w najłatwiejszy sposób. Wystarczyło dokładnie wycelować karabin do któregoś z nadbiegających i delikatnie pociągnąć za język spustowy. Jeżeli ręka nie drgnęła, a wycelowało się dokładnie, to w następnej sekundzie człowiek, który był na muszce raptownie się chwiał, robił z rozpędu dwa, trzy kroki, a potem wznosił ręce do góry i padał twarzą w błoto, jak podcięty niewidoczną kosą. Więcej nie wstał. Nie widziało się ani jego twarzy, ani strachu w oczach. Później ktoś go znalazł, może sięgnął po splamione krwią dokumenty, a może nawet wysłał krótkie zawiadomienie do matki o bohaterskiej śmierci syna na polu chwały.

Tamte opowieści, to nie filmy. Już wtedy wiedziałem, że znacznie trudniej przyzwyczaić się do zabijania ręcznego, gdy staje się przed atakującym nieprzyjacielem bezpośrednio. Wtedy, widząc jego oczy i twarz musisz pchnąć w żywe ciało wąski rosyjski bagnet. Długi, czworokątny łatwo przejdzie na wylot. Ręce wyczują, jak stalowe ostrze przebija bez oporu mięśnie, płuca lub serce tamtego żołnierza. Wyczują moment, kiedy kruszy i łamie twarde kości klatki piersiowej, kręgosłupa. Po wykonaniu pchnięcia słyszysz okropny, krótki jęk. Widzisz wykrzywioną od straszliwego bólu twarz, skierowane na ciebie wytrzeszczone oczy. Już wiesz, że zadałeś przedśmiertny ból i jesteś sprawcą rozpaczliwego strachu ostatnich chwil świadomości. Rozumiesz, że odebrałeś życie tamtemu człowiekowi. Twarz pierwszego zabitego będzie ci się śniła przez wiele kolejnych nocy. Nie widziałem tego na filmach. Przysłuchując się rozmowom dorosłych dowiadywałem się, że tak było na wojnie.

Słyszałem, że jeśli jesteś żołnierzem i chociaż na chwilę się zawahasz, to najpierw twój mundur, a następnie wnętrzności przebije inne szerokie, stalowe ostrze atakującego żołnierza wrogiej armii. W oczach zagęści się mgła. Przeleci rozpaczliwa myśl, że to już koniec i na zawsze przestaniesz istnieć, a razem z tobą wszystkie marzenia i pragnienia. Zlikwidować przeciwnika można jeszcze inaczej. Można atakującemu żołnierzowi roztrzaskać głowę kolbą karabinu. Od potężnego uderzenia, tamtemu ugną się najpierw kolana, a potem padnie, wypuszczając broń z drętwiejących rąk.

Prawie zawsze słyszałem powtarzającą się myśl, że każdą wojnę wywołują elity najwyższej władzy, pragnący rozszerzyć obszary władania swych wielkich mocarstw. Oni nigdy nie trafiali do okopów. Nie byli narażeni ani na utratę życia, ani na kalectwo. Do wzajemnego zabijania się zmuszali innych, przeważnie znacznie młodszych. To oni zmusili Polaków do włożenia mundurów armii zaborców do walki z tymi, którzy znaleźli się w armii przeciwnika. Ojciec był jednym z wielu setek takich żołnierzy.


Zanim doszło do walk, długi wąż drewnianych wagonów sunął przez puste pola, zielone łąki i gęste lasy. Układała się nad nim szara chmura gęstego dymu, który buchał z wysokiego komina ciężko sapiącej, czarnej lokomotywy. Transport zatrzymywał się rzadko, jedynie na większych stacjach. Szary mrok gwiezdnej, letniej nocy uspokajał. Monotonny stukot ciężkich kół toczących się po stalowych szynach i równomierne kołysanie się długiego pudła ciemnego wagonu usypiały. Niektórzy żołnierze nie spali. Być może nie potrafił usnąć i szeregowiec Antoni Ciechanowicz. Może w jego głowie rodziła się i przemykała myśl o próbie ucieczki z tego transportu, z obcego wojska? Myśl bez sensu, nie do zrealizowania.

Może żołnierze, którzy nie mogli usnąć wybiegali myślami naprzód i widzieli siebie w okopach lub atakującej tyralierze. Może zastanawiali się nad słowami dowódcy o możliwości szybkiego zwycięstwa i powrotu do koszar. Niestety, do koszar nikt nie powrócił, nie tylko na najbliższą zimę. Takiego powrotu nie było wcale. Wojna, wyjątkowo długa i okrutna, zebrała przeogromną ilość ofiar, niespotykaną nigdy dotąd w historii ludzkości. Codziennie tysiącami ginęli młodzi ludzie obu walczących stron.

Transporty wojskowe z carską gwardyjską dywizją mijały kolejne stacje, kierując się na południowy zachód. Z tyłu pozostała Warszawa. Transport podążał na południe Polski, kraju nie istniejącego na mapie. Pułk ojca najpierw zmierzał do Krakowa, a następnie zawrócił w stronę Kielc. Tam, w rejonie wsi Przysieka, powstało największe zagrożenie i tam żołnierze gwardii mieli zatrzymać natarcie wroga.

Rozpoczęły się pierwsze walki, jakieś natarcia i odwroty. Po lecie nastąpiła jesień, rozpoczął się okres deszczów i chłodów. Front ustabilizował się. Po jednej stronie siedzieli w okopach młodzi mężczyźni w mundurach armii rosyjskiej. Okopy po drugiej stronie zajmowali tak samo młodzi mężczyźni w mundurach wojsk austriacko-węgierskich.

Pierwsi ranni i zabici przerazili żołnierzy. Niektórzy dopiero teraz zrozumieli, że to nie zabawa, a miejsce, gdzie bezkarnie odbiera się życie innym, lecz znacznie łatwiej się ginie, że będzie tak długo. Tygodnie zamienią się w miesiące, nawet lata przeminą. Pierwszy szok minął, kiedy ilość zabitych wzrosła. Stopniowo śmierć stała się codziennym, normalnym zjawiskiem nie wywołującym żadnego przerażania. Oswojenie się z nią nastąpiło wyjątkowo szybko.

Już wkrótce żołnierze ginący po stronie przeciwnika nie interesowały nikogo. Śmierć kolegów z własnych okopów przestała przerażać. Żołnierze stali się obojętni. Niektórzy przestali cenić swoje życie. Od pewnego czasu było dla nich całkowicie obojętne czy są wśród żyjących i oddychających, czy wśród leżących nieruchomo na krawędzi okopu, nieczułych na zimno, odpornych na deszcz i błoto. Potem niektórzy wychodzili z okopów, siadali na ich brzegu i grali w karty wśród pogwizdujących pocisków. Tego fragmentu przeżyć z tamtej dawnej wojny wymyślić nie potrafiłem. Jest to skrót wielogodzinnych, szczegółowych opowieści ojca.

Potem ojciec opowiadał, że tylko w dzień potrafili tak się zachowywać niektórzy żołnierze. Noc miała inne prawa, jednakowe dla wszystkich. Nocą zawsze normalni ludzie spali. Nie mogli jedynie usnąć żołnierze w zimnych, mokrych okopach, spędzający kolejny tydzień pod gołym niebem. Spać im nie pozwalano ani we dnie, ani w nocy. Jesienny krótki dzień mijał szybko. Nisko płynące chmury powodowały, że zmrok się rozpoczynał zanim schowało się słońce. Nadchodziła ciemna noc trwająca nieskończenie długo. Do następnego świtu zostawało wiele godzin. Żołnierze, synowie chłopów żyjących w rytmie przyrody jak dawni przodkowie, nie mogli przestawić swych organizmów na długie, nocne czuwanie. Od najdawniejszych czasów, w okresie jesienno - zimowym, przeznaczało się na sen znacznie więcej czasu, niż w trakcie pracowitego lata. Żołnierskie organizmy domagały się podobnego traktowania.

W okopach dawne cywilne zasady przestały obowiązywać. W ciągu dnia należało czuwać. Nocą na odpoczynek nie zezwalano. Męcząca walka o utrzymanie otwartych oczu rozpoczynała się o zmroku i trwała nieustannie, do późnego jesiennego świtu. Spać się chciało tu, na miejscu, w zimnym, mokrym okopie, na siedząco lub na stojąco. Kiedy ojciec opowiadał o tamtych nocach wydawało się, że myślami ponownie wraca do swoich okopów. Jednak po chwili stwierdzał, że nie jest w stanie opowiedzieć o cierpieniach spowodowanych brakiem snu. Ciągle przy tym powtarzał, że nikt wtedy nie szukał wygody, nie marzył o luksusie, nie myślał o ciepłym mieszkania, wygodnym wyprostowaniu nóg. Sen już nie był marzeniem. Sen stawał się najwyższą potrzebą przemęczonego organizmu. Z braku snu żołnierze cierpieli bardziej, niż z powodu deszczu i chłodu. Obojętnieli na wszystko, również na zagrożenie ze strony nieprzyjaciela. Instynkt samozachowawczy zanikał, mózg nie pracował, oczy zamykały się.

Z widoczną ulgą na twarzy ojciec wspominał te cudowne momenty, kiedy przemęczone plecy opierały się o twardą ściankę okopu, ciągle wilgotną i zimną. W następnej chwili oczy samorzutnie zamykały się, słuch obojętniał na daleką strzelaninę i bliskie wybuchy. Jeszcze wspanialsze stawały się krótkie chwile, kiedy udało się przysiąść i oprzeć opadającą głowę o własne ręce przytulające znienawidzony karabin, zaciśnięty kurczowo między nogami. Jak bardzo się chciało, aby nikt nie przerwał tego błogiego stanu, gdy rzeczywistość odlatywała gdzieś daleko, a ciało nie czuło zmęczenia i bólu.

Niestety, marzenie o spaniu bezpardonowo przerywano, nie pozwalając nawet na drzemkę. Wzdłuż okopów szedł rotnyj kamandir i zdecydowanymi kopniakami budził drzemiących żołnierzy. Padał kolejny raz ten sam rozkaz ...strielaj, ... strielaj, ... strielaj.

Głęboka noc. Niebo bez księżyca, nie widać gwiazd. Niskie, gęste chmury nieustannie płynęły nad szarą, mokrą ziemią. Od czasu do czasu siąpił z nich dokuczliwy, zimny deszcz. Od strony nieprzyjaciela panowały nieprzeniknione ciemności. Z tamtego kierunku, pomimo wytężania wzroku niczego nie dało się ujrzeć. Ojciec twierdził, że nikt tam nie patrzył. W tę ciemność, w kierunku niewidocznych okopów, należało strzelać. Strzelać całą noc, bez przerwy. Nieprzyjaciel powinien wiedzieć, że po tej stronie czuwają żołnierze. Niech nie próbuje niespodziewanego, nocnego ataku.

Do ataku nie dochodziło. Może z tego powodu, że trwała prawie nieustanna strzelanina, a może po tamtej stronie również wszyscy byli mocno zmęczeni, łącznie z oficerami i myśl o ataku również była im obca.

Ciągłe czuwanie w nocy doprowadzało żołnierzy do kresu wytrzymałości. Ciężkie powieki opadały, nogi odmawiały posłuszeństwa. Bezsens strzelaniny miał jedną pozytywną stronę - karabiny rozgrzewały się. Można było na nich ogrzać kostniejące ręce. Tego bym nigdy nie wymyślił, chociaż dwa lata służyłem w wojsku i obejrzałem nie jeden film o różnych dzielnych żołnierzach.

Gdyby nie oficerowie, zdrzemnąłby się nie jeden szeregowy żołnierz. Za jego przykładem poszłaby kompania, jedna, druga, może całe pułki. Po drugiej stronie frontu, stałoby się podobnie i w efekcie doprowadziłoby to do zakończenia tej głupiej, nikomu niepotrzebnej wojny. Każdy by wrócił do swojej wsi. Niestety, nad żołnierzami czuwali oficerowie. Oni nie pozwalali ani na drzemkę, ani na zakończenie wojny.

Żołnierz, Antoni Ciechanowicz też strielał. Starał się wysyłać pociski w górę, aby po tamtej stronie kogoś przypadkiem nie zranić, a nie daj Boże - zabić. Nie chciał trafić Austriaka. Wiedział, że w nieprzyjacielskich okopach mógł się znajdować Polak. Strzelał w powietrze. Często wspominał dumny, że kule z jego karabinu leciały daleko, za linię austriackich wojsk. Może uchroniło to naszego ojca od śmierci. Może po tamtej stronie podobnie myślący żołnierz wysyłał swoje pociski gdzieś za linię okopów żołnierzy ubranych w mundury armii rosyjskiej.

Jest pewne, że co najmniej jeden żołnierz carskiej gwardii ponownie przelotnie pomyślał o ucie­czce i natychmiast odrzucił tę myśl jako głupią niemożliwą do zrealizowania. W jaki sposób wyjść z okopów, aby nikt nie zauważył? Dezerter nigdzie nie jest bezpieczny, nawet daleko od frontu, również na jego tyłach. Każdego zdradzi szara, długa szyniel, wyróżniająca carskich żołnierzy pośród ludności cywilnej.

Stabilizacja frontu i zajmowanie tych samych rubieży w ciągu długiego okresu, nudziła oficerów i demoralizowała żołnierzy. Celem uatrakcyjnienia działań bojowych, sytuacją tę należało przerwać. Decyzje zapadały na dalekich tyłach w bezpiecznym miejscu tam, gdzie nie istniała obawa o życie.

Oczywiście, najatrakcyjniejszy stawał się rozkaz o przeprowadzeniu ataku. Dobrze zaplanowany i skutecznie zrealizowany atak nawet bez względu na ilość zabitych i rannych własnych żołnierzy, zapewniał jego autorom awanse, nagrody i zaszczyty.

Czy żołnierze tak chętnie wychodzili na spotkanie śmierci? Jeżeli z oporami wychodzili Rosjanie, to tym bardziej Polacy nie chcieli wystąpić przeciwko Polakom w innych mundurach. Może przez chwilę taka myśl któremuś przez głowę przeleciała. Jednak szli wszyscy, bez względu na narodowość i wyznawaną wiarę. Wychodzili z okopów i ruszali przed siebie. Co ich goniło? Dlaczego mając otwarte oczy biegli w kierunku strzelających karabinów? Wiedzieli przecież, że ugodzeni pociskiem padną i nigdy nie wstaną.

Żołnierze nie mieli wyboru. Każdy wychodził z okopu i biegł przychylony do ziemi z nadzieją, że na nią nie padnie, że zginie kolega po lewej lub prawej stronie, a on zostanie przy życiu, że śmierć go ominie. Myślał tak każdy i z taką modlitwą biegł wykonując rozkaz.

Każdemu kto trafił do wojska od dawien dawna wtłaczano do świadomości podstawową zasadę: żołnierz nie cywil, żołnierz nie myśli, żołnierz wykonuje rozkazy, życie żołnierza nie liczy się. Na szczeblu dowódczym, tak odległym od bólu i cierpienia, śmiercią pojedynczych żołnierzy nikt się nie przejmuje. Tam się analizuje wielkie, strategiczne problemy. Tam się rodzi legenda wybitnych dowódców, rośnie się ich sława i chwała.

Wykonując plan wojskowego szkolenia, przekształcając nieposłusznych cywilów w zdyscyplinowane wojsko, przekonuje się ich, iż mają szansę przeżycia wtedy i tylko wtedy, gdy posłusznie pójdą do przodu. Ten, który spróbuje przeciwstawić się woli starszego stopniem, padnie zastrzelony bez sądu, bez żadnej szansy na obronę własnego życia. Za żołnierza myśli i decyduje jego dowódca.

Wtłaczanie do młodych głów zasady bezwzględnego posłuszeństwa i bezmyślnego wykonywania rozkazów, jest podstawą istnienia każdej armii. Wiele lat później, gdy odbywałem służbę w Ludowym Wojsku Polskim, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Widoczne stosowano doskonałe metody „szkolenia”. Czy można nazwać inaczej niż „robienie wody z mózgu” zmuszanie żołnierzy do śpiewania piosenek z treścią, typu :

Godzina walki już wybiła.

Wódz wydał rozkaz do boju iść.

O jaka piękna jest dla nas chwila.

Dopiero żołnierz zaczyna żyć...

Atak, podczas którego nie osiągnięto okopów przeciwnika, podczas którego na dojściu do nich, padło więcej żołnierzy własnych niż zaplanowano, nie jest udany. Klęską jest sytuacja, kiedy jednocześnie z drugiej strony będzie przeprowadzone tzw. kontrnatarcie. Zbliżający się nieprzyjaciel może zagrozić nawet bezpiecznym dotąd sztabom. W takiej sytuacji zarządza się planowy odwrót na całej linii frontu.

Podobnie stało się i tamtej jesieni. Jakiś nieudany atak wojsk rosyjskich Austriacy odparli. Następnie dowództwo stwierdziło, że w warunkach faktycznego zagrożenia na obronę zabrakło amunicji, którą roztrwoniono bezpowrotnie podczas nocnej, bezsensownej strzelaniny. Przyszedł rozkaz odwrotu. Carskie gwardyjskie pułki cofały się cały dzień, całą noc. Kolejny dzień nie przerwał cofania, nie zakończył męczącej włóczęgi po zabłoconych drogach. Późna jesień, zimno, krótki dzień i długa noc. Prawie bez przerwy padał deszcz. Zmęczeni żołnierze w ciężkich nasiąkniętych wodą szynielach z utęsknieniem oczekiwali na jakąś przerwę, na chwilę wytchnienia.

Długą opowieść o kilku dniach cofania się tamtej armii mogą opisać jedynie w wielkim skrócie. Pamiętam dziwny uśmiech na twarzy ojca, kiedy wspominając własne przeżycia docierał do momentu w którym stwierdzał, że nieoczekiwanie niby wyczuwając marzenia żołnierzy, dowództwo wydało rozkaz zatrzymania się. Po krótkiej chwili milczenia i słowach:

- „... o Boże mój, Boże... ile my wycierpieli podczas tamtej jesieni...”,

ciągnął opowieść swą dalej.

Niestety, nie nastąpił moment upragnionego odprężenia. Zamiast długo oczekiwanego posiłku i zgody na odpoczynek, zmuszono żołnierzy do kopania okopów. W poprzek szerokiego pola, w jesiennej glebie przesiąkniętej wodą, powstawały zygzakowate transzeje.

Słyszałem o tym kolejny raz, lecz nigdy nie potrafiłem wyobrazić, jak się czuli krańcowo wyczerpani żołnierze, którzy w przeciągu kilka godzin, w ciągłym deszczu przerzucali ciężką mazistą ziemię krótkimi saperskimi łopatkami. Wreszcie rozkaz wykonali i prawie natychmiast otrzymali nowy. Musieli ponownie się cofać.

Ponownie cofał się izmajłowski pułk gwardyjskiej dywizji, ten najlepszy, najbardziej ukochany przez cara. Wschodzące słońce swymi gorącymi, złocistymi promieniami nie mogło przebić gęstych chmur przepływających nisko nad najwyższymi pagórkami. Może w innych warunkach, inną porą roku maszerujący żołnierze podziwialiby z zachwytem piękny krajobraz, wzgórza i doliny, których nie widzieli w stronach rodzinnych. Teraz nikogo to nie interesowało.

Podniesieni z okopów władczym rozkazem kamandira roty, bezmyślnie, zgodnie z jego wolą, sformowali czworobok marszowej kolumny. Czwórka za czwórką maszerowali równym, zmęczonym krokiem, bez nadziei na odpoczynek, bez szansy wyrwania się przeznaczeniu, wyznaczonemu głosem dowódcy. Ojciec nie potrafił powiedzieć, czy ten równy krok bardziej wynikał z niekończących się godzin musztry na koszarowym placu, czy z nadziei, że gdzieś z przodu czeka kuchnia z parującą, gorącą zupą.

Czy chęć dotarcia do miski z ciepłą zupą powstrzymała żołnierza Antoniego Ciechanowicza przed zrealizowaniem natarczywej myśli o ucieczce, napływającej ponownie z podświadomości? Tą myślą podzielił się tylko z jednym kolegą - Urbanem, takim samym zwolennikiem opuszczenia szeregów tej przeklętej armii. Nie, to nie ciepła zupa powstrzymała w czworoboku maszerującej roty. Na ucieczkę nie było żadnej szansy. Najskrytsze marzenie zostało odrzucone zmęczoną i ciężką, lecz wciąż realnie myślącą głową.

Chętnych do ucieczki, do takiego zakończenia wojny, było znacznie więcej. Dowództwo doskonale wiedziało o nastrojach żołnierzy i stosowało skuteczne, bezwzględne sposoby przeciwdziałania. W jaki sposób uciec, jeśli rotnyj kamandir bez przerwy czuwa, w każdej chwili jest gotów zastrzelić każdego śmiałka lub głupka, próbującego opuścić swoje miejsce w szeregu? Jak uciec, jeżeli bez przerwy wzdłuż drogi na spoconych koniach galopują kozacy wymachując obnażonymi szablami?

Przed nacierającą armią nieprzyjaciela, jako ostatni wycofywali się kozacy, tj. żołnierze bezgranicznie oddanymi carowi. Oni nie zdradzali. Oni nie uciekali. Kozacy nie powstrzymywali też natarcia wojsk przeciwnika. Kozacy mieli szlachetniejszy cel. Szukali kandydatów na dezerterów w szeregach własnej armii. Rozprawiali się z nimi natychmiast i ostatecznie. Kozacka szabla była ostra, a ręka pewna. Kozak stawał się sędzią, obrońcą i katem. Los żołnierza, złapanego na próbie ucieczki był przesądzony.

Nie, to nie było tak! Nie potrafię, nie umiem przedstawić tego beznadziejnego stanu, w jakim się znaleźli tamci żołnierze. Ojciec, kiedy dochodził do tego momentu, chyba znowu myślami powracał w swoje szeregi. Twarz mu bladła, głos drżał. Rękoma wykonywał jakieś dziwne gesty. Może nawet zapominał, gdzie się znajduje. Może ponownie oczami wyobraźni odtwarzał daleki krajobraz i widział jakiegoś kozaka szarżującego na uciekającego żołnierza, również w rosyjskiej szynieli.

Pokonana, cofająca się armia pierwszej wojny światowej. Kto to widział? Kto pamięta? Ci, co maszerowali, odeszli w zaświaty, ci co widzieli, nie żyją. Naszemu ojcu tamte dnie zostały w pamięci do końca życia. Opowiadał wielokrotnie, jak szedł strudzony wąską drogą, wijącą się wśród coraz wyższych wzgórz. W równych odstępach maszerowały czworoboki identycznych kompanii. Jednostajny ciężki krok, wzrok utkwiony bezmyślnie gdzieś na dole i dumnie najeżona szczecina szpiczastych bagnetów, wysoko sterczących nad pochylonymi, zmęczonymi głowami. To obraz armii, która przegrała ostatnią bitwę. Jak się różnili od tamtych, z pamiętnych defilad, kiedy z dumą wyprężali się i uśmiechali, maszerując przed obliczem cara. Z uczuciem wyższości kolejny raz oczekiwali na słowa znanej pochwały

„...wy wiernyje iz wiernych, łuczszije iz łuczszich, daragije maji izmajlawcy27.”

Z kolejnego pagórka ojciec widział, że droga skręca i ginie za luźno rozrzuconymi domkami jakiejś galicyjskiej wsi. Czołowe kolumny gwardyjskiej dywizji skryły się za zakrętem. Rota Antoniego Ciechanowicza również zbliżyła się do pierwszych zabudowań i za chwilę kroczyła środkiem pustej, wiejskiej drogi mijając obojętnie drewniane domy i walące się płoty. W tym momencie na czele roty rozległ się ponownie znajomy, głośny okrzyk kamandira:

- Nie adstawaj. Szirie szag. Bystriej wpieriod 28

Aby zmusić kompanię do szybszego marszu, ponownie wyszedł na środek drogi i nie oglądając się do tyłu przyśpieszył. Następna kompania, z bardziej zmęczonym rotnym kamandiram, pozostała lekko z tyłu. Taka chwila chyba nigdy więcej się nie powtórzy. Z tej okazji należy skorzystać. Tylko co na to żołnierze maszerujący obok, jak zareagują? Czy któryś nie krzyknie głośno dieziertir udirajet!29 i czy za moment nie padnie suchy strzał z pistoletu kamandira? Może nikt się nie odezwie. Może rosyjscy koledzy, zmęczeni i zajęci własnymi myślami, w ogóle nie zauważą nieoczekiwanie pustych miejsc w szeregu? To nie jest możliwe. Niezauważony przez sąsiadów z szeregu nikt nie wyjdzie. Krótkie porozumiewawcze spojrzenie na Urbana. We dwójkę raźniej. Trudno. Niech dobry Bóg prowadzi. Teraz albo nigdy.

Żołnierze maszerujący obok chyba nie usłyszeli cichej wypowiedzi idiom napicca wady30. Nie zareagowali też, kiedy dwie szare postacie oddzieliły się od kolumny i po wykonaniu kilku szybkich kroków, skierowały się w stronę samotnej chatki stojącej na uboczu przy końcu wsi.

Żołnierz, Antoni Ciechanowicz - Polak w mundurze rosyjskiej armii - postanowił ostatecznie, że dalej cofać się nie będzie, że dalsza walka za wieru, cara i otieczestwo31 więcej go nie interesuje. Ojciec wyszedł z szeregów wraz z kolegą Urbanem, by oddać się do austriackiej niewoli. O wspólnej ucieczce i poddaniu się Austriakom, w tajemnicy przed innymi, rozmawiali od dawna. Ich koledzy, izmajławcy, pomaszerowali dalej. Żaden nie odezwał się. Wszyscy udali, że nic nie widzieli.

Pomimo śmiertelnego zagrożenia ze strony dowódcy, a szczególnie kozaków, dwie szare postacie wykonały pierwsze kroki w kierunku upragnionej wolności. Pierwszym etapem miała być chłopska zagroda lekko oddalona od drogi. Tam, na środku niewielkiego podwórka ujrzeli stojącego nieruchomo staruszka, gospodarza. Samotny i zagubiony, bezradnie patrzył na ciemne, deszczowe chmury płynące nisko nad pobliskimi wzgórzami, obserwował niekończący się potok szarych, zabłoconych postaci sunących wolno środkiem wiejskiej drogi i próbował to wszystko w jakiś sposób uporządkować w posiwiałej głowie.

Ze słów ojca wynika, że chyba nawet nie zauważył tych dwóch żołnierzy, którzy oddzielili się od pozostałych kolegów i chyłkiem przeszli obok, do otwartego mieszkania. Prawdopodobnie nie usłyszał lub nie zrozumiał ponownie wypowiedzianych słów o chęci napicia się wody.

W tym czasie rota uciekinierów pomaszerowała dalej ponaglana okrzykami oficerów do przyśpieszenia tempa. Były to ostatnie grupy żołnierzy przed zbliżającymi się Austriakami. Z tyłu zostali tylko kozacy poszukujący dezerterów.

Uciekinierzy weszli do pustego mieszkania, ujrzeli otwarte drzwi do kolejnej izby i okno wychodzące na ulicę. Nie zobaczyli w nim falujących szeregów, człapiących w przemokniętych butach. Przygarbieni gwardziści, w szarych płaszczach, z długimi karabinami na plecach zniknęli za zakrętem.

Już się stało. Tak szybko i tak sprawnie. Nikt się nie odezwał. Nikt nie zwrócił uwagi. Wszyscy pomaszerowali dalej. Czyżby upragniona wolność? Chwila ciszy. Zebranie myśli. Co robić? Może wyjść na podwórko? Lepiej nie! Słychać zbliżającego się jeźdźca. Błyskawiczne spojrzenie w okno. To kozak. Zauważył staruszka nadal stojącego nieruchomo w tym samym miejscu i gwałtownie skręcił w jego kierunku. Wysoko uniesiony na strzemionach, z obnażoną szablą w dłoni, ogarnął szybkim spojrzeniem otoczenie, głośno krzyknął:

- Russkich niet...?!32

Staruszek gospodarz albo nie dosłyszał, albo nie zrozumiał. Wolno, anemicznie zaczął mówić:

- nniiima... panocku... ... nniiima ... Austriaków ...

Po usłyszeniu pierwszego „nniiima” kozak spiął gwałtownie rozgrzanego konia, w miejscu zawrócił i pogalopował dalej.

8

Dopiero teraz nasi uciekinierzy wyjawili swoje zamiary i uzyskali zgodę na ukrycie się w stodole, na sianie. Spędzili tam długą, jesienną noc w końcu listopada, pierwszą noc bez dowódcy roty i jego rozkazów. Zagrzebani głęboko w sianie zatrzymującym ciepło parujących mundurów spali spokojnie i długo.

Nazajutrz, wygłodzeni kandydaci na austriackich jeńców zbudzeni porannym chłodem opuścili kryjówkę i wyszli na podwórko. Już nie zobaczyli kozaków ścigających dezerterów. Do wsi wkroczyli Austriacy. Żołnierz austriacki, również na koniu, jak tamten kozak, natychmiast zabrał karabiny, roztrzaskał je o rosnące w pobliżu drzewo i rzucił pod płot. Karabin nikomu nie był potrzebny. Żołnierzom natomiast wmawiano, że pozostawioną broń nieprzyjaciel wykorzysta przeciwko nim. Okazało się, że Austriacy żadnej zdobycznej broni nie potrzebowali.

W tym czasie z pobliskich zabudowań wychodziły kolejne grupy rosyjskich żołnierzy. Było ich wyjątkowo dużo, chociaż dobrze wiedzieli, jaki los czeka każdego w przypadku przyłapania na próbie ucieczki. Wybrali jednak los dezertera. Tak bardzo zbrzydła im wojna trwająca zaledwie kilka miesięcy. Trudno sobie wyobrazić, co czuli brudni i głodni żołnierze, którzy nie podejmując ryzyka ucieczki, musieli przetrwać jesień, następnie zimę oraz kolejne pory roku w ciągłych atakach i odwrotach, w strugach padającego deszczu, podczas letniej spiekoty i zimowych mrozów.

Dezerterzy czekali na dalsze decyzje zwycięzców. Jedynie w tej małej wsi zebrała się spora grupa jeńców. Wkrótce poprowadzono wszystkich do pobliskiego miasta. Jeńcy maszerowali pieszo, środkiem drogi, a po bokach i z tyłu jechali na koniach Austriacy, ponaglając do szybszego marszu. W mieście z małych grupek powstały duże, jenieckie kolumny.

Głodni i przemęczeni jeńcy kilka godzin maszerowali ulicami miasta po wszystkich ulicach, we wszystkich kierunkach. Taki pokaz miał być dowodem sukcesów austriackiej armii. Miał przekonać mieszkańców zmuszanych do ponoszenia ciężarów wojny o konieczności dalszych wyrzeczeń i o bliskim zwycięstwie nad armią, która masowo poddaje się do niewoli.

Jeńców popędzono piechotą do miasta Lnic, leżącego na terenie Austrii. Po długiej wędrówce, znaleźli się w końcu na terenie jakiegoś obozu ogrodzonego gęsto kolczastym drutem. Czekało tam około 40 baraków ustawionych blisko jeden obok drugiego, w odległości nie przekraczającej trzy metry. Sklecone z cienkich desek nie osłaniały przed zbliżającym się chłodem zimowym. Dach pokryty chyba dla pozoru starą papą, zużytą i porozrywaną, zapewniał dobrą osłonę jedynie od słońca, w okresie letnim. Nie stwarzał zabezpieczenia przed deszczem, w okresie jesiennym. Przeciekał prawie na całej powierzchni. Jeńcy byli przemoczeni. Ich mundury nie wysychały.

W takich warunkach rozpoczęła się gehenna, której żaden kandydat na dezertera nie przewidział, zarówno na etapie podejmowania decyzji o ucieczce, jak też w momencie opuszczania szeregów swojej armii. Skończyła się jesień. Nadeszła zima. Poprzez szpary w deskach hulał wiatr, zawiewał śnieg. Odrobina ciepła, które wydzielało się z żelaznego piecyka stojącego na środku baraku prawie bez przeszkód wypływała na zewnątrz. W baraku panował przejmujący chłód.

Wkrótce do chłodu dołączył głód, którego nikt się nie spodziewał, nikt wcześniej nawet nie potrafił wyobrazić. Raz dziennie, w porze obiadowej dawano jakąś rzadką lurę zwaną zupą. Również raz dziennie, dla odmiany rano, wygłodzeni jeńcy otrzymywali coś, co nazywano chlebem. Było go zbyt mało na jeden posiłek, a miało wystarczyć na cały dzień. Większość żołnierzy małą, czarną kromkę zjadała natychmiast i przeżywała okropne męki w oczekiwaniu na następną porcję. Ta metoda spożywania głodowych przydziałów marnej żywności powodowała zaburzenia w pracy żołądka i szybko osłabiała nawet najsilniejsze organizmy. Ci, którzy ją stosowali, zaczęli chorować w pierwszej kolejności.

Podczas oczekiwania na kolejny posiłek myśli jednego jeńca biegły do lat minionych, do pobytu u ciotki i pięknego słonecznego lata. Tam, podczas żniw i wożenia snopków do stodoły, otrzymał zadanie kierowania pracami na polu. Przejęty odpowiedzialną rolą zapomniał o obiedzie i nie wrócił do domu na ustaloną godzinę. Wieczorem po zakończeniu prac z tego powodu musiał wysłuchać długich wywodów kochanej cioci o szkodliwości niepunktualnego odżywiania się, a szczególnie rezygnacji z ciepłego obiadu.

Tamta reprymenda cioci odrodzona we wspomnieniach z dalekiej przeszłości zmobilizowała do wyznaczenia sobie prawie nierealnego zadania. Ojciec postanowił dzielić jednorazowy przydział chleba na kilka kęsów tak, by można było posilić się nie tylko rano, lecz w dzień i wieczorem. Te porcyjki, które zostawały na później stawały się nieprikastnawiennym zapasom, którego pod żadnym pozorem nie ruszał do wyznaczonej pory. Taką taktykę stosowała nieduża grupka jeńców.

Nie wiem, czy potrafiłbym wytrwać na miejscu ojca. Nie umiałem nawet wyobrazić, że można wytrzymać tyle godzin bez jedzenia? Jaką siłę woli, jakie samozaparcie trzeba posiadać, aby odłożyć i nie ruszyć małej, przydziałowej skibki czarnego chleba, podczas całego długiego dnia? Jak można wytrzymać w niekończącym się głodzie i chłodzie, obok takiej kromeczki, gdy pusty żołądek domaga się napełnienia?

Podczas tamtych dawnych wieczorów przy lampie naftowej, kiedy ojciec ponownie opowiadał o odkładaniu okruszyn chleba na później, prawie zawsze musiał przekonywać mamę, że przy silnym postanowieniu jest to możliwe. Twierdził, że nawet gdyby umierał, to do wyznaczonej godziny jedzenia by nie ruszył. Mama z tym nie mogła się zgodzić i wymiana poglądów czasami stawała się co raz głośniejsza.

Może ojciec wtedy też nie wiedział skąd się brały siły w samotnej walce z własnymi słabościami? Gdzie się rodziła wytrzymałość do stawiania psychicznego oporu znienawidzonej austriackiej armii, która trzymała w niewoli i wyznaczyła sobie za cel zniszczyć, zamorzyć głodem wszystkich darmozjadów w rosyjskich, szarych szynielach.

Może ta silna wola, ta niepojęta wewnętrzna dyscyplina i psychiczna wytrzymałość wynikała z nieograniczonego, nieporównywalnego z niczym, bezkresnego pragnienia przeżycia, przetrwania. Być może upór i siły powstały z przeogromnego dążenia do powrotu w swoje strony ojczyste, chęci ponownego ujrzenia rodzinnego domu. Najpewniej wytrzymałość odradzała się wciąż na nowo w dalekich Okinczycach wraz z nieustanną modlitwą czekającej, zapłakanej matki. Może ta modlitwa pokonując linię frontu, kolczaste zasieki i ostre bagnety docierała do dalekiego baraku, dodawała sił oraz mobilizowała do trwania, osłaniała przed atakami chorób?

Mijały kolejne tygodnie. Rozpoczął się grudzień. Nadciągały chłody. Zbliżało się święto Bożego Narodzenia. Pamiętam słowa ojca, że do głowy coraz częściej napływały myśli z dalekiej przeszłości. Przypominały się skromne, lecz uroczyste Wigilie w rodzinnym domu i również te u ciotki, z bogato zastawionymi stołami, białymi obrusami, pachnącym siankiem oraz migającym blaskiem świec mile oświetlającym ogromne komnaty i pięknie ustrojoną, zieloną choinkę.

W baraku gospodarzem pozostawał brud i chłód. Panującą ciemność tylko częściowo rozpraszała wąska smuga światła wydostająca się z nieszczelnych drzwiczek żelaznego piecyka. Tu nie będzie opłatka. Tu nie będzie kolęd. Tu zaczynają się pierwsze biegunki. Już pierwsi, najsłabsi żołnierze nie mają siły wstawać. Już pierwszych, na razie nielicznych, zimnych i sztywnych po kolejnej nocy, wynoszą na zewnątrz i gdzieś w pobliżu wrzucają, do wcześniej przygotowanych rowów bez ustalania imienia i nazwiska, bez pożegnalnej modlitwy.

Czy w takich warunkach można myśleć o świętach? Jak je uczcić? Z wywodów ojca wynikało, że można. Można mieć nawet dodatkowy posiłek w postaci jeszcze jednej kromeczki chleba. Austriacy jej nie dali. Powstała w wyniku systematycznego odkładania nie dużych okruszyn z każdego posiłku. Ten dodatkowy i wyjątkowy nieprikasnawiennyj zapas stał się świąteczna ucztą. Drobne okruszyny, zaoszczędzone w ciągu kilku dni, zebrane razem, ugniecione do wielkości malutkiej kromeczki, stały się posiłkiem wigilijnym i świątecznym.

Minęły święta. Rozpoczął się kolejny rok. Nie przyniósł ulgi, nie sprawił radości. Głód i chłód panowały nadal, pozbawiały resztek sił, odbierały nadzieję słabszym. Silniejsi uparcie i zawzięcie walczyli o przetrwanie, łudzili się, że koszmar minie, że wreszcie ktoś się nad nimi ulituje, pozwoli umyć się, ogrzać i zdjąć z siebie brudne, śmierdzące ubrania. Wierzyli, że wreszcie uzyskają pomoc w zlikwidowaniu coraz większych zastępów krwiożerczych wszy, które panoszyły się wszędzie, na całym ciele i we wszystkich zakamarkach mundurów. Do walki z nimi nie dano żadnych środków. Jeńcy przesiąknięci brudem, zdani wyłącznie na swoje siły i całkowicie pozbawieni pomocy, przegrywali bitwę z atakującymi insektami33.

Ciało gryzione bez przerwy przez setki albo i tysiące pasożytów, okropnie swędziało, prowokowało do drapania. Dawało to jedynie chwilową, oszukańczą ulgę. W miejscach rozdrapywanych tworzyły się otwarte, niegojące się rany, natychmiast atakowane z większą zawziętością. Jedyną, skuteczną metodą walki, stało się zdejmowanie ubrania i przytykanie do gorących, żelaznych piecyków poustawianych we wszystkich barakach. Następowała krótka ulga, lecz za moment na oczyszczony mundur przenosiły się wszy sąsiada, ciągle głodne, ciągle nienasycone.

Mijały kolejne tygodnie niewoli. Najsłabsi już nie wstawali. Nie reagowali na nic. Masowe zachorowania na tyfus, najczęściej kończące się zgonem, stały się zjawiskiem powszechnym. Codziennie z baraków wynoszono trupy.

Zanim do tego doszło, jeńców od czasu do czasu odwiedzał ksiądz, któremu przydzielono specjalnie jeden barak. Do księdza zwracali się ci, którzy chcieli wyspowiadać się, wspólnie z nim się pomodlić o dodatkowe siły do trwania, wygłosić wspólne błaganie do Stwórcy o litość. Niestety, warunków pogarszających się z dnia na dzień nawet ksiądz nie wytrzymał i przestał odwiedzać obóz. Tego ojciec chyba nie wymyślił. W opowieści było zbyt dużo szczegółów.

Pomimo ogromnego pragnienia przetrwania, z każdym dniem coraz słabiej czuli się i ci najsilniejsi. Były żołnierz carskiej gwardii, teraz bezsilny jeniec austriacki, Antoni Ciechanowicz, pomimo nadchodzącej wiosny również z każdym dniem czuł się gorzej. Już zrozumiał, że ma temperaturę. Wkrótce nie mógł wstać ze swego posłania. Wreszcie stracił przytomność i leżał bezwładny, bez żadnej opieki, jak pozostali umierający. Czyżby modlitwa matki, tak mocno podtrzymująca na duchu i dająca siły do przetrwania nie dotarła? Czyżby matka przestała myśleć o swym synu, od którego tyle miesięcy nie otrzymywała żadnej wiadomości?

Może było inaczej. Może daleką chatę w rodzinnej wsi odwiedził wreszcie listonosz i przyniósł list oczekiwany od dawna. Drżące ręce matki lub ojca z ogromną nadzieją odebrały tę małą przesyłkę. Ze zdziwieniem i wzrastającym niepokojem stwierdzili, że kopertę przysłaną z frontu zaadresowała nie ręka syna, lecz kogoś obcego. W kopercie dostrzegli duży, urzędowy papier. Wzrok skierowali na ładnie wykaligrafowane litery pułkowego pisarza. Zobaczyli wielką pieczęć i zamaszysty podpis dowódcy.

Jeśli tak było, to straszna wiadomość dotarła do mieszkańców małej, drewnianej chatki. Drżącym głosem przeczytali, że ich syn dobry, wzorowy żołnierz, lubimiec roty34 z największym poświęceniem i oddaniem walczył za matuszku Rasiju i batiuszku Cara 35. On pierwszy rwał się do ataku i ze swego karabinu najcelniej raził wroga. Jego pociski trafiały dokładnie w cel. Niestety, w zamieszaniu najcięższych walk, podczas nieustannych ataków i odwrotów, w niewyjaśnionych okolicznościach on prapał bez wiesti36. Najprawdopodobniej został rozerwany wrażym granatem i z tego powodu, jego zmasakrowanych zwłok nie dało się zidentyfikować.

Jeśli było zawiadomienie o nieszczęściu, to dowództwo pułku na pewno serdecznie współczuło rodzicom i może zwróciło się z apelem o przysłanie następnego syna na front. Wyraziło też przekonanie, że on będzie tak samo dzielny jak starszy brat, że będzie walczył równie odważnie, a jeżeli zajdzie potrzeba nieustraszony bohatersko padnie w obronie świętych granic Wielikaj Rasii.

Może list był, może go nie było. Może tylko na jakiś moment w matki oczach zabrakło łez, zabrakło słów do kolejnej modlitwy, na chwilę zabrakło wiary w możliwość przetrwania syna na dalekiej, okropnej wojnie. To właśnie wtedy, na krótki moment, zabrakło też dodatkowej, matczynej osłony nad osłabionym organizmem, to wtedy złamała go bezustannie atakująca choroba.

Umierającymi nikt się nie interesował. Nikogo nie obchodziło czy leżący obok jeszcze żyje, czy już nie oddycha i odszedł na zawsze w zaświaty niepożegnany przez płaczącą rodzinę i bliskich. Lekarze do baraków nie zachodzili, chorych nie odwiedzali. Ich zainteresowanie ograniczało się do uzyskiwania codziennych informacji, o ilości zmarłych i umierających.

Wyjątkowo sumiennie wykonywali obowiązki tragarze trupów. Starali się wynosić tylko ciała zimne i sztywne. Przeważnie nie ruszali tych, którzy nie wystygli do końca, u których zauważali jakiekolwiek odznaki życia. Uważali, że daje to szansę przynajmniej niektórym umierającym, by przemogli chorobę i wrócili do żywych. Może z tej szansy skorzystał również nasz ojciec. Najpewniej chorobę pokonała ponowna, gorliwa modlitwa matki. Ojciec wyżył. Takich było niewielu. Większość została w austriackiej ziemi.

Jeżeli dobrze pamiętam, to przez obóz przeszło około trzydzieści tysięcy jeńców. Przeżyło około dziesięciu tysięcy. Obóz miał być sprawdzianem wytrzymałości. Słabi mieli odpaść. Nikt nie chciał ich karmić. Nazwano ten okres „wydzierżka”37.

Tych co przeżyli, kierowano do różnych miejsc pracy na terenie Austrii i Węgier. Szczególne zapotrzebowanie na darmową siłę roboczą wystąpiło na terenie Węgier, gdzie większość mężczyzn mogących nosić karabin, wysłano na front.

Ojciec znalazł się wśród jeńców uznanych za zdolnych do pracy. Wkrótce przyjechał do obozu przedstawiciel jakiegoś majątku z terenu Węgier. Zgodnie z jego zamówieniem sformowano grupę około 80 jeńców, do której trafił i ojciec. Natychmiast wszystkich popędzono na stację kolejową i załadowano do dwóch towarowych wagonów. Za jeńcami, jak za bydłem, zasunęły się szerokie drzwi i wagony ruszyły w kierunku nieznanym. Nadal wszyscy głodni, nie znając swego losu w milczeniu oczekiwali na koniec męczącej podróży.

Pociąg zatrzymał się na stacji Golanta. Tu na darmowych robotników czekał niecierpliwie rządca z majątku Degiesz. Przysłał go właściciel, niejaki pan Solt. Dziesięciokilometrową drogę do majątku jeńcy nie musieli pokonywać pieszo. Właściciel wolał dowieźć ich wozami konnymi dla zaoszczędzenia sił przed czekająca pracą. Szczęśliwy rządca rozparty w ładnym powozie uśmiechał się bez przerwy na myśl o jutrzejszym dniu. Wciąż myślał o tym, jak zmusi tych leni do pracy, jak wreszcie zaczną zarabiać na chleb.

Z myślą o dokarmieniu przed czekającą pracą przywiózł do pociągu po bochenku chleba na każdą parę robotników. Podczas podziału nie obeszło się bez szarpaniny i bójki. Na to wspomnienie rządca ponownie uśmiechnął się. Takich głodomorów dawno nie widział. Dobrze, że w majątku przygotowano dodatkowe jedzenie. Dostaną chleba pod dostatkiem. Będą mieli i mięso. Niech się najedzą do syta, a jutro, z samego rana, pójdą na pole. Nie będą obijać się. Darmo karmić ich nikt nie będzie. Koniom też daje się więcej owsa przed pracą wymagającą większego wysiłku.

Jeńców faktycznie powitano w majątku wyjątkowo przyzwoicie. Otrzymali do syta jedzenia, a ponadto przydzielono im miejsce do spania na czystej, suchej słomie w tym samym pomieszczeniu, w którym stały zadbane krowy. Na głowy nie padało, ściany były szczelne, tak jak powinno być u dobrego gospodarza, który dba o dobytek.

Niestety, tych co zjedli najwięcej, w nocy złapały bóle, a rano nikt się nie nadawał do pracy. Puste żołądki odzwyczajone od jedzenia nie wytrzymały nadmiernej dawki pokarmu. Lekarz wezwany do wijących się z bólu bezradnie rozłożył ręce stwierdzając, że konających w męczarniach uratować nie może, że wygłodzonym do granic ostateczności nigdy się nie daje dużo jedzenia naraz.

Ci co przeżyli nie mieli czasu na odpoczynek. Rozpoczęło się lato i wciąż słabych byłych żołnierzy zmuszono do pracy na polu, od rana do nocy. Dzień za dniem to samo. Wczesnym porankiem wymarsz na pole. Powrót późnym wieczorem. Długi, męczący dzień bez cienia, bez najmniejszej chmurki niosącej chwilową ochłodę. Nad głowami na błękitnym niebie wciąż to samo gorące, węgierskie słońce przygrzewające bez żadnej litości.

W wychudzonych rękach motyka, tj. drewniany kij zakończony krótkim, poprzecznym ostrzem. Przygiętych pleców bez pozwolenia nie wolno wyprostować. Oczu zalanych potem nie można podnieść do góry. Muszą wpatrywać się w równe rządki wschodzących buraków cukrowych lub kukurydzy. Obolałe dłonie muszą unosić i opuszczać stalowe ostrze wycinając kiełkujące chwasty, spulchniając suchą, twardą glebę. Plecy drętwieją, a osłabione ręce wycieńczone głodem i chorobą odmawiają posłuszeństwa. Chce się pić, coraz bardziej pragnie się wyprostować, na chwilę złapać głębszy oddech. O tym, by usiąść, nikt nie marzy.

Wtedy myśli jednego jeńca, rodzące się w nisko pochylonej głowie, wracają do dalekiego ojczystego kraju, do minionej młodości wolnego człowieka. W pamięci odtwarzają się dawne lata, wspólna praca na ojcowskim polu lub łące. Tam, w rodzinnej wsi lipcowe słońce na bezchmurnym niebie nie było tak bezlitosne. Podczas żniw w godzinach największego upału można było przerwać pracę, napić się orzeźwiającej wody. Tam, na szerokiej miedzy w łagodnym cieniu wysokiej, dzikiej gruszy leżąc chwilę z zamkniętymi oczyma, można było odprężyć się i nabrać sił by następnie ze zdwojoną energią, ponownie do niej przystąpić. W dalekim ojczystym kraju wysuszone, pachnące siano na świeżo skoszonej łące przyjemnie orzeźwiało, a kąpiel w czystych wodach Niemna przywracała siły.

Na ogromnym, obcym polu nie ma przerw na odpoczynek. Dworski nadzorca nie pracuje, nie czuje zmęczenia. Spaceruje, przygląda się i z gospodarską troską ocenia efekty wysiłku jeńców. Widziałby jeszcze mocniejsze uderzenia motyk, szybsze pokonywanie kolejnych połaci pola. Cieszy go widok spulchnionej, czystej ziemi pozostającej za szeregiem schylonych postaci. Denerwuje zbyt wolne poruszanie się leniwych darmozjadów.

Nieoczekiwanie jeden jeniec przestał pracować, wyprostował plecy, oparł strudzone ręce na drewnianym końcu długiego trzonka motyki. Następnie wykonując głębszy oddech, brudnym rękawem przepoconej bluzy wytarł pot z czoła. Nie zamierzał stać. Wiedział, że nie ma wyboru i już zaczynał zginać swoje niewolnicze plecy, aby ponownie uderzać motyką.

Jeniec zgiąć się nie zdążył. Węgier zareagował szybciej. Nie mógł patrzeć na przerwę w pracy. Nie mógł pozwolić, aby chociaż jeden niewolnik wyprostował się bez jego zgody. Wymachując długimi rękoma, z głośnym okrzykiem „...hadzić!... hadzić!”38, wyruszył w kierunku niepokornego robotnika, ale stanął gwałtownie kiedy ujrzał ciężką motykę unoszącą się nieoczekiwanie do góry. Stalowe ostrze wyszlifowane czarną, żyzną ziemią błysnęło w słońcu i na moment zawisło nad jego głową. Rozgniewany jeniec doprowadzony do granic wytrzymałości fizycznej i psychicznej na szczęście nie uderzył. Zmęczone ręce nie zadały ciosu. Jedynie z ust padło krótkie, groźne ostrzeżenie:

- Jak ci pohadze, to będzie tu twoja mogiła!

Słów wypowiedzianych po polsku Madziar na pewno nie zrozumiał. Nie musiał rozumieć. Wystarczył gest, wystarczył błysk oczu.

Nadzorca oczywiście poskarżył się właścicielowi majątku i ten wezwał ojca do siebie. W odpowiedzi na pretensje i zarzuty odnośnie zajścia na polu nieoczekiwanie usłyszał oburzony, gniewny głos swego niewolnika, który nie tylko we własnym imieniu głośno zaprotestował przeciwko poniżaniu ludzi innej narodowości zatrudnionych do ciężkiej, katorżniczej pracy. Usłyszał, że nie powinien zatrudniać tak głupich ludzi do nadzorowania zmęczonych, wycieńczonych i gotowych na wszystko jeńców. Został ostrzeżony, że następnym razem taki nadzorca „padnie tam trupem, z pola żywy nie wróci". Dowiedział się, że wśród poniżanych są różni ludzie, są wykształceni, a niektórzy byli właścicielami podobnych majątków39. (Podczas opowiadania o tym momencie swojej niewoli ojciec chyba wykazywał takie same zdenerwowanie jak przed tamtym Madziarem. Tak samo podnosił głos, gestykulował rękoma.)

Właściciel zdziwiony i zaskoczony postawą oraz wypowiedzią tego niepokornego jeńca na chwilę zaniemówił, a następnie przyznał mu rację i zapytał ojca kim był przed wojną. Oczywiście dowiedział się, że jest Polakiem, ma zawód gorzelanego, zna się na rolnictwie oraz kierował podobnym majątkiem i gorzelnią.

Zdziwienie Madziara przerodziło się w nieukrywany zachwyt. Stwierdził, że jest właścicielem gorzelni i nie ma kto nią kierować. Fachowców zabrali na front. Madziar długo przepraszał ojca za tamtego nadzorcę, a jednocześnie z zażenowaniem i uśmiechem powtarzał szczęśliwy... Madzier-Orsak ... Lendzier-Orsak.40 Twierdził, że Węgier Polakowi nigdy żadnej krzywdy nie zrobi, a następnie zaproponował ojcu prowadzenie gorzelni.

Oczywiście ojciec tę propozycję bez żadnego ociągania przyjął. Przy okazji Madziar wyjaśnił, że Rosjanie to dzisny - świnie, bo w 1849 roku pomogli Austrii w stłumieniu węgierskiego powstania, nie pozwolili na odzyskanie niepodległości.

Od tego momentu warunki niewoli uległy radykalnej zmianie. Polegała ona faktycznie tylko na tym, że nie można było opuścić majątku, w którym znajdowała się gorzelnia. A`nton stał się najważniejszą figurą. Już nie musiał spać na słomie przy krowach. Otrzymał pokój z łóżkiem i normalną pościelą, której tak dawno nie widział.

Razem zamieszkał tylko jeden jeniec, Słowak Jańczo Kościcz, również zatrudniony w gorzelni. Ci dwaj „zarządcy gorzelni” mieli praktycznie nieograniczony dostęp do pędzonego spirytusu. Na potrzeby bieżące zawsze w zapasie posiadali jakieś wiaderko rozweselającego napoju.

Sprawiało to ogromną radość pozostałym kolegom, jeńcom rosyjskim, których warunki pracy od tamtego pamiętnego wydarzenia, na gorącym polu, również uległy radykalnej poprawie. Stopniowo zmienili oni styl picia alkoholu z mocnego, na bardziej rozcieńczony. Popijali rozweselający napój w niedużych ilościach i wychwalali szczęśliwi niedomyślnego dyrektora, pana Nojmana, który uważał, że spirytusu nikt nie weźmie, gdyż na zaworach regulujących przepływ zawiesił kłódki.

Niestety, nie zawsze chciało się mu wychodzić z wygodnego gabinetu w celu przestawienia urządzeń. Kluczyki trafiały do rąk głównego gorzelanego lub jego zastępcy. Ten moment wykorzystywano na napełnianie wiaderka i oddawano kluczyk dyrektorowi.

Z takim ograniczeniem dostępu do spirytusu nie mógł pogodzić się zastępca gorzelanego - Jańczo Kościcz. Dokupił on kłódkę z podobnym kluczykiem. Kłódki na zaworach otworzyć nim jednak nie potrafił. Oddał więc dyrektorowi swój kluczyk, podczas pierwszego przestawiania urządzeń, a sobie zostawił właściwy. Szczęśliwy wrócił do kolegów zapewniając, że teraz jest na równi z dyrektorem, bo ma taki sam dostęp do spirytusu o każdej godzinie dnia i nocy. Sielanka trwała do końca wojny. Nikt nikogo nie pilnował. Wszystkim powodziło się wspaniale.

Próbę ucieczki dokonał tylko jeden żołnierz, właśnie Słowak Jańczo Kościcz, któremu znudziło się życie bez żadnych przygód. Pieszo udało mu się dotrzeć do Dunaju, a następnie jakiś Węgier przewiózł go łódką na wyspę, na rzece. W tym czasie rozpoczął się świt i dalsza przeprawa na drugi brzeg stała się niebezpieczna. Słowak został na wyspie, a Madziar popłynął z powrotem zapewniając, że w następną noc przewiezie dalej. Niestety, nie przybył w następną noc, ani w żadną inną. Biedny uciekinier siedział na wyspie o głodzie i chłodzie kilka nocy i dni.

Wreszcie go odnaleźli i odstawili z powrotem do majątku i kolegów, od których uciekł. Po powrocie stwierdził, że „Pan Jezus nie wycierpiał tyle na krzyżu, ile on na tamtej wyspie.” Już więcej nikt nie uciekał. Wszyscy czekali na koniec wojny.

9

Zwaśnione rządy wrogich obozów długo marzyły o zwycięstwie nad nieprzyjacielem, wysyłały na front wciąż nowe dywizje i pułki. Długo zmuszano żołnierzy wszystkich armii do wzajemnego zabijania się i przelewania krwi. Bardzo długo zarówno ci, co pozostali w okopach, jak i ci, co trafili do nieprzyjacielskiej niewoli marzyli o zakończeniu wojny i powrocie do swego kraju.

Wreszcie upragniony pokój nastąpił. Natychmiast, bez dodatkowych warunków wszystkim jeńcom pozwolono wracać do domu. Rozpoczęła się wędrówka do stron ojczystych. Jeńcy wyszli na drogi, niezliczone, tysięczne gromady. Nie zachodziła już potrzeba kilkukrotnego przeprowadzania przez jedną miejscowość tej samej grupy. Na wszystkich drogach widziało się tylko jeńców. Wszędzie jeńcy, oni i tylko oni. Dopiero teraz można było zobaczyć, jak ogromna ilość nieprzyjacielskich żołnierzy znalazła się w niewoli.

Węgierskie drogi stały się podobne do wiosennych, wezbranych rzek. Całą ich szerokością poruszały się jenieckie tłumy. Kierunek wędrówki był jeden, północ i wschód. Tak jak rzeki zbliżając się do morza rozrastają się i potężnieją, tak tamte ludzkie potoki stawały się coraz większe, coraz liczniejsze. Poszczególni wędrowcy łączyli się w grupki niby pojedyncze krople zlewające się w szumiące strumienie.

Wszystkim spieszyło się. Nikt nie chciał czekać. Powstał entuzjazm powrotu i nie ustawał ani na moment. Tych ludzi nie dało się zatrzymać, tak jak nie można zatrzymać w dalekiej Afryce bocianów lub jaskółek, gdy nadejdzie okres powrotu do ukochanej północy tam, gdzie zostały gniazda rodzinne.

Wkrótce ten potok ludzki spotkał się z podobnym, nadciągającym ze wschodu z rosyjskiej niewoli. Już wszędzie, na wszystkich drogach, we wszystkich pociągach widziało się tylko byłych żołnierzy w różnych mundurach. Jakie były następstwa tamtych spotkań, jak reagowali byli żołnierze, widząc niedawnych przeciwników, teraz bezbronnych? Przeważnie nie zwracali na siebie uwagi. Czasami czyjaś twarz na moment ożywiała się. Ktoś z większym zainteresowaniem spojrzał na byłych nieprzyjaciół, wzrokiem przekazując wyrazy współczucia. Najpilniejszy obserwator nie zauważyłby cienia wrogości.

Jeńcami zapełniły się wszystkie drogi. Podobnie było na kolei. Tu również ogromne tłumy czekały na stacjach, tłoczyły się w wagonach, podróżowały na stopniach i dachach. Przepełnione pociągi jechały wolno. O węglu do palenia pod kotłami nawet marzeń nie było. Palono drewnem. Uzupełniano go w lasach. Suchego nie wystarczało. Mokre nie chciało się palić. Wydzielało więcej dymu, niż ciepła. Ciężko sapały lokomotywy, obciążone ponad wszelkie normy. Koła się ślizgały. Pociągi na większych wzniesieniach zwalniały. Wreszcie zatrzymywały się i zaczynały cofać. Jeńcy nie dawali za wygrane. Żądali od maszynisty ponownego rozpędzania pociągu. Domagali się dalszej jazdy.

Czasami kolejarze próbowali odczepić przynajmniej kilka końcowych wagonów. Niestety, w momencie gdy pociąg zaczynał ruszać, jeńcy znajdujący się tam ponownie je dopinali. Długie zestawy, ponad siły lokomotywy, wolno toczyły się dalej. Ponownie tworzyły się problemy przed każdym wzniesieniem. Żółwie tempo jazdy utrzymywało się nadal. Wszyscy jednak uważali, że lepiej źle jechać, niż dobrze iść.

Znaczną część drogi pokonywano pieszo. Pociągów było mało, kursowały rzadko. Na własnych nogach pokonywano również te odcinki trasy, na których tory zostały zniszczone. Czasami po odejściu jednego transportu w pożądanym kierunku nie dało się uzyskać żadnej informacji o terminie odjazdu następnego. W takich warunkach nikt nie czekał. Pragnienie widoku ojczystych stron stawało się silniejsze od największego zmęczenia. Jeńcy ponownie wyruszali w trasę, przemierzali krótkimi krokami obolałych nóg jej długie kilometry. Nasz ojciec większą część drogi z majątku pana Solta do Krakowa przeszedł piechotą.

Powstały problemy z wyżywieniem. Ogromnej ilości wędrujących, głodnych ludzi nikt nie był w stanie wyżywić. Ponadto zdecydowana większość jeńców nie miała czym płacić. W takich warunkach ponownie rozpoczęła się walka o każdą kromkę chleba, o każdy łyk zupy ofiarowany przez jakąś posiwiałą matkę takiego samego syna wypatrywanego w tłumie powracających ze wschodu, z dalekiej, rosyjskiej niewoli.

Były żołnierz Antoni Ciechanowicz, już nie jeniec, chudy i wymęczony szedł tamtą drogą. Wybierał kierunek na północ, do swego dalekiego kraju. Nieważne było, jak się nazywa kolejna wieś lub następne miasto. Ważny był kierunek. Zawsze na północ, ale również na wschód. Tam był dom, opieka, tam czekali swoi. Jak tęskno do dalekiej izby z glinianym klepiskiem, do starego, wysłużonego drewnianego łóżka z suchym siennikiem wypchanym żytnią słomą. Marzeniami już tam był. Już wyciągał poobcierane nogi, zamykał przemęczone oczy, nabierał sił. Myślał o drewnianym łóżku i sienniku wypchanym słomą.

Rzeczywistość, to nieustanny ból odparzonych stóp, zamykające się oczy, ciążący coraz bardziej worek z nędznym dobytkiem, z pamiątkami przymusowego pobytu na węgierskiej ziemi. Oczy zamykały się, powieki stawały się coraz cięższe, a przez całe ciało przebiegały dreszcze, pomimo słońca przygrzewającego mocno. To nie było złudzenie. Ponownie rosła temperatura. Ponownie atakowała choroba. Teraz nie było zimnego baraku, nie było jednak i żadnego posłania, warunków do odpoczynku. Pozostał tylko upór i strach, przed skutkami zatrzymania się na obczyźnie, bez opieki. Równało się to rezygnacji, dawało szansę chorobie.

Pokonując zmęczenie, temperaturę, ogólne osłabienie, nie mając żadnych leków należało iść do przodu, w kierunku ukochanej północy, gdzie przed wojną znajdowała się rodzinna wieś. Może jeszcze istnieje, może żyją rodzice, rodzeństwo, może pamiętają, może jeszcze czekają?

Ojcu tamten marsz utkwił w pamięci na długie lata. Wspominał o nim często. Przeżywał ponownie tamte dni. Zamyślony opowiadał, że podczas pieszej, długiej wędrówki z każdym dniem ubywało sił, a jednocześnie z każdym dniem coraz bardziej chciało się być w domu, gdzie swoje pola i las, gdzie Niemen cicho i spokojnie niesie swe czyste wody. Niestety, ukochane tereny wciąż oddzielała ogromna przestrzeń, setki kilometrów długiej, ciężkiej drogi. Ostatkiem sił zmuszał się do marszu, starał się utrzymać tą samą odległość od tych, którzy byli silniejsi i maszerowali z przodu. Były gwardzista mając wzrok skierowany na coraz to nowe punkty drogi, wyznaczał sobie kolejne odcinki do pokonania i wierzył, że dotrze do domu, zwycięży chorobę.

Po krótkich postojach drelichowy worek - plecak, pamiątka z okresu służby wojskowej, wydawał się cięższy. Przed włożeniem go na przemęczone plecy, na wypłowiałą bluzę czarną od potu i brudu, następował przegląd dźwiganego dobytku. Po chwili worek stawał się mniejszy. Coś z niego ubywało i zostawało na drodze.

Na kolejnym postoju należało coś znowu wyrzucić. Zmęczona, drżąca ręka ponownie długo trzymała grube zeszyty. Wzrok się zatrzymał na białych kartkach zapisanych pochyłym, atramentowym pismem. To były wspomnienia od momentu wyruszenia na front do ostatnich dni niewoli. Zostały napisane w wolnym czasie, podczas kierowania węgierską gorzelnią. Kolejny raz decydowały się ich losy. Tym razem zeszyty nie wróciły do worka, a zostały gdzieś na polnej drodze i po jakimś czasie rozpadły się, rozmoczone deszczem i wypalone słońcem.

Wspomnienia miały tytuł „Czarna chmura na wschodzie” i rozpoczynały się mniej więcej następująco:

Czarna chmura ukazała się na wschodzie i stopniowo przesłoniła niebo. Oślepiające błyskawice, potężne grzmo­­ty i gdzie niegdzie powstające pożary przerażają ludzi. Pragnęli deszczu, lecz bali się burzy. Chmura szybko odchodzi, na niebie ponownie ukazuje się słońce. Powraca uśmiech i radość.

Kolejny rok wymęczeni mieszkańcy miast i wsi czekają i nie znajdują odpowiedzi na pytanie, kiedy zginie okropna, czarna chmura, która pojawiła się na zachodzie w dniu 1 sierpnia 1914 roku i nadal wisi nad światem.

Dalej były szczegółowo opisane wszystkie wydarzenia od momentu wyjazdu na front, do decyzji o powrocie do domu.

­Decyzję o powrocie ojciec podjął szybko i łatwo. Prośby właściciela majątku o pozostanie na ziemi węgierskiej nie odniosły skutku. Nie pomogły twierdzenia, że ojciec po wojnie, jako wolny człowiek, będzie nadal prowadził gorzelnię, że będzie miał lepiej niż w swoim biednym kraju, do którego ma zamiar powrócić. Nie poskutkowało również twierdzenie, że Madziarki to ładne dziewczyny i można z którąś pozostać, że mężczyzn w tym kraju brakuje, gdyż większość poszła na front i nigdy nie wróci.

Może mało brakowało, aby powstało małżeństwo z Juliśką Horn, która przyjechała z Budapesztu do swoich kuzynów i z wzajemnością zainteresowała się jednym z jeńców. Widocznie miało być inaczej. Tej dziewczyny ojciec z sobą nie zabrał, tam z nią nie został.

Zapadła inna decyzja. Ojciec stwierdził, że wraca do swego kraju, stron ojczystych, rodzinnego domu. Na obczyźnie nikt nie zatrzyma, nawet wspaniałe węgierskie dziewczyny. Nikt, żaden jeniec nie miał najmniejszych wątpliwości. Szał powrotu ogarnął wszystkich. Nie było dyskusji „czy wracać”? Rozmawiano jedynie o tym, w jaki sposób najszybciej dotrzeć do swoich bliskich.

Nie wiem, ile czasu tamta wędrówka trwała. Od Krakowa, po terenie Polski pociągi kursowały w sposób bardziej zorganizowany. Można było jechać i oglądać mijany krajobraz. Zmęczone nogi mogły wreszcie odpocząć. Zostawały z tyłu kolejne miasta i stacje. Wreszcie pociąg zatrzymał się w Baranowiczach. Przecież to tak blisko do domu. Następnie Horodziej i wreszcie... Stołpce.

Pociąg toczył się wolno. Nie zachodziła potrzeba oczekiwania na dojazd do stacji. Z wagonu ojciec wyszedł na przejeździe kolejowym, na znajomej drodze prowadzącej do rodzinnej wsi. Carska gwardia, austriacka niewola i obce, długie drogi zostały daleko z tyłu. Tak blisko rodzinna wieś i ...kto w tej wsi czeka? Kto z rodziny pozostał? Kto jeszcze żyje? Kto pamięta? Kto pozna w zniszczonym mundurze żołnierza rosyjskiej armii? Te myśli i słowa zostały skierowane do pierwszej nieznanej kobiety spotkanej na drodze do Okinczyc.

Dotarł wreszcie do Okinczyc, do domu rodziców. Niestety, mama nie żyła. Tak długo czekała na powrót syna. Pragnęła zobaczyć go ponownie, jeszcze przed śmiercią. Okropne lata niepewności wypełniła gorącą modlitwą i wiarą, że syn przebywający gdzieś daleko, w nieznanym i wrogim świecie wytrzyma i wróci do domu, zdrowy i cały.

Trudy nieustannego oczekiwania i nieprzespanych nocy odbiły się na zdrowiu zapłakanej matki. Choroba stawała się coraz silniejsza, mocniej atakowała nadwerężony organizm i wreszcie odniosła zwycięstwo. Już więcej jej ręka nie dotknęła krosien. Nagle urwały się błagania do Najwyższego o zdrowie syna.

Może właśnie wtedy, w drodze powrotnej do domu, syn zachorował po raz drugi tracąc osłonę matczynej modlitwy, tym razem na zawsze? Wobec tego jakim sposobem, z czyją pomocą została pokonana choroba? Skąd się wzięły siły na ponowne odmierzanie kolejnych, długich kilometrów drogi powrotnej do domu?

Widocznie, ojcu sądzona była nie tylko wędrówka bezdrożami powojennej Europy. Czekały na niego dalsze radości i troski. Nie dotarł jeszcze do stacji końcowej własnego życiorysu. Czyżby każdemu z nas, wyznacza się odgórnie wszystkie przeżycia i moment odejścia tam, skąd nikt nie wraca? Może przychodząc na ten świat, wsiadamy do pociągu zwanego życiem, a następnie wyznaczoną trasą jesteśmy przewożeni ze stacji urodzin, do stacji śmierci? Prawdopodobnie tamten carski żołnierz i austriacki jeniec miał wyznaczoną dłuższą trasę. Pobytem na ziemi miał się cieszyć jeszcze wiele lat.

Najpewniej, w ludzkich życiorysach zdarzają się przypadki nie wytłumaczalne, niezrozumiałe, których umysł zwykłych śmiertelników nie jest w stanie ogarnąć. Być może to był taki przypadek.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, wiele lat później, po naszym przyjeździe do Polski we wsi, w której zamieszkaliśmy, ojciec zapoznał sąsiada mniej więcej w swoim wieku. Również brał udział w wojnie. Był żołnierzem armii niemieckiej i trafił do niewoli. Znalazł się daleko, w głębi Rosji. Ci dwaj byli żołnierze, a jednocześnie jeńcy zwalczających się armii, wyjątkowo chętnie przebywali razem i całymi godzinami opowiadali sobie wzajemnie własne przeżycia frontowe, a szczególnie z okresu niewoli. Jak bardzo to było sprzeczne z propagandą systematycznie wtłaczaną do żołnierskich głów, że po drugiej stronie są przeciwnicy, których jedynym marzeniem jest zabijanie.



1 Jesteś zdrowy? (ros.)

2 Czerkies orężem obwieszony. On nim się szczyci, nim się cieszy. (ros.)

3 Płaszcz wojskowy. (ros.)

4 Kaukaskie góralskie wioski.

5 Wzgórza, pagórki (ros.)

6 Mateczki Rosji.

7 Jeżeli dobrze pamiętam opowieści babci, to zmarł on w młodym wieku.

8 Kto na morzu nie był, ten cierpienia nie zaznał. (ros.)

9 Na kościach ludzkich... gdzie poprzednio fiński rybak, ubogi pasierb przyrody rzucał swój niewód (ros.).

10 Car się wystraszył, wydał manifest. Martwym wolność, żywych do aresztu... Silny i święty, car nasz przeklęty. Boże cara pochowaj. (ros.)

11 Marsz do kompanii (ros.)

12 W tym miejscu mogę się mylić. Prawdopodobnie, w ostatnim roku służby, w związku z narastającym zagrożeniem wojny, wyjazd na poligon został odwołany. W takim przypadku ojciec był na poligonie dwa, a nie trzy razy.

13 Jeśli dobrze pamiętam, to po rewolucji to miasto zaczęło się nazywać „Puszkino”.

14 Dowódcę kompanii. (ros.)

15 Żołnierzy piechoty. (ros.)

16 Zabroniony wstęp żołnierzom niższych stopni oraz wprowadzanie psów. (ros.)

17 Witajcie drodzy ... izmajłowcy. Dziękuję wam, drodzy izmajłowcy (ros.)

18 A wy, głupcy nie potrafiliście odpowiedzieć. (ros.)

19 Kraj nad Wisłą (ros.)

20 Za wiarę, cara i ojczyznę. (ros.)

21 Jeśli będziemy walczyć, jak Polacy pod Grunwaldem, to przed zimą wrócimy do koszar. (ros.)

22 Pud - ros. Jednostka wagi, około16 kg.

23 Mięso armatnie. (ros.)

24 Werdeńska maszynka do mielenia mięsa. (ros.)

251 Pchnij (bagnetem) w prawo, w lewo, do przodu (ros.)

26 Piersi w krzyżach (odznaczeniach) , a głowa w krzakach (pozbawiona życia (ros.)

27 Jesteście wierni z najwierniejszych, lepsi z najlepszych, moi drodzy izmajłowcy. (ros.)

28 Nie zostawaj z tyłu. Dłuższy krok. Szybciej na przód. (ros.)

29 Dezerter ucieka. (ros.)

30 Idziemy napić się wody. (ros.)

31 za wiarę, cara i ojczyznę. (ros.)

32 Rosjan nie ma? (ros.)

33 Kiedy ojciec kolejny raz opowiadał o tym fragmencie austriackiej niewoli, mama wychodziła z pokoju.

34 ulubieniec, oczko w głowie (ros.)

35 Za mateczkę Rosję i ojczulka cara. (ros.)

36 Zginął w okolicznościach nie wyjaśnionych (ros.)

37 Sprawdzian wytrzymałości (ros.)

38 Pracować ... pracować (węg.)

39 Oczywiście rozmowa była prowadzona za pośrednictwem tłumacza.

40 Naród Węgierski... naród Polski (węg.)

Brak komentarzy: