3. Od pokojowej przerwy
do pierwszych Sowietów
10
Minęła wojna. Skończył się okres tułaczki. Nadszedł czas wymarzonego pokoju, a w ludzkich sercach zrodziła się wiara, że potrwa on długo, może już zawsze. Umacniało się poczucie pewności, że długie lata wzajemnego zabijania się i nieustannych walk, doprowadzających ludność zmagających się stron do straszliwej nędzy, minęły na zawsze i więcej nie powtórzą się, nigdy nie wrócą. Pokolenie, któremu odebrano młodość, chciało wierzyć, że przynajmniej w najbliższych latach, będzie żyć w spokoju, bez groźby nowej wojny. Nie wiedzieli jeszcze jak mocno się mylą i nie podejrzewali, że otrzymali jedynie krótką pokojową przerwę. Już wkrótce ogłuszający huk silników czołgowych, zwiastunów następnej wojny straszniejszej i groźniejszej od poprzedniej, dotarł do mieszkańców naszej wsi i okolic.
Tragedii, którą przeżyli nasi ojcowie i dziadkowie, nie dało się przewidzieć w najtragiczniejszych snach. Dwie straszliwe wojny na jedno pokolenie. Czy to nie za wiele? Gdyby nieprawdopodobna myśl o możliwości nowej wojny przeleciała wtedy komuś przez głowę, to by i tak jej nie wypowiedział, a wiedziony odwiecznym instynktem trwania, cieszyłby się każdym dniem spokoju, dniem rozkwitających kwiatów, ciepłej wiosny i żaru słonecznego lata przyśpieszającego dojrzewanie dorodnych ziaren w grubych kłosach zbóż. Jedynie w ten sposób i z takimi myślami mogli witać upragniony pokój mieszkańcy cichej wioski, nie zagrażającej nigdy, nikomu. Ich jedynym celem pozostawała uprawa roli, a marzeniem - zebranie plonów wystarczających na wykarmienie rodziny, do dnia następnych zbiorów.
Zakończenie wojny i początek nowego życia dawały nadzieję na lepszą przyszłość, na odrobinę dobrobytu. Dotyczyło to również mieszkańców naszej wioski, która znalazła się w granicach odrodzonego Państwa Polskiego. Stołpce stały się ostatnią większą stacją kolejową przed wschodnią granicą, która przebiegała bardzo blisko, w odległości zaledwie 20 - 30 km. Radzieckie sąsiedztwo tworzyło atmosferę ustawicznego zagrożenia. Jednak radość pracy na swoim, dla siebie stawała się silniejszą. Wiara na poprawę warunków bytowych dodawała sił, rodziła nadzieję. Ciężką pracą próbowano nadrobić minione, utracone lata, najpiękniejsze lata zmarnowanej młodości.
Członkowie bliższej i dalszej rodziny o tamtych odległych czasach i marzeniach sprzed lat wspominali często. Rozmowy na ten temat kończyły się smutną refleksją, że okres międzywojennego spokoju trwał wyjątkowo krótko i został znowu gwałtownie przerwany. W wypowiedziach, ciągle powtarzało się to samo rozpaczliwe pytanie, na które nie uzyskiwano od nikogo żadnej odpowiedzi. Chcieli odgadnąć dlaczego i za co, okrutny los tak surowo ukarał? Dlaczego nie pozwolono im żyć w spokoju? Odpowiedzią pozostawało milczenie. Na zakończenie smutnych wspomnień z ust osób, które tak bardzo ucierpiały padały zawsze te same słowa, ta sama prośba - modlitwa do Stwórcy o oszczędzenie młodszego pokolenia, o to, by dzieci i wnuki nie zaznały podobnych cierpień.
Nasz ojciec, po powrocie z niewoli, również rozpoczął układać swoje życie od nowa. Mając zawód rolnika i gorzelanego, nie szukał pracy w innej dziedzinie. Zresztą, na byłych Kresach Wschodnich w tamtym okresie żaden przemysł nie istniał i znalezienie pracy poza rolnictwem było prawie niemożliwe. Przyjął więc obowiązki rządcy w majątku o nazwie Cholawa, położonym tuż nad polsko - rosyjską granicą. Ziemie majątku stykały się z pasem granicznym, pasem ziemi niczyjej. Na tamtym odcinku można go było pokonać, bez większych problemów.
Granicy miał pilnować Korpus Ochrony Pogranicza, stacjonujący w pobliskich Stołpcach. Jednostka ta, o zbyt małej obsadzie, nie spełniała swych zadań w stopniu zapewniającym nietykalność młodego państwa. Przekraczanie granicy w celach rabunkowych ze strony sowieckiej zdarzały się dość często. Jednak dopiero duży, nocny napad na Stołpce w latach trzydziestych, zmobilizował władze do wzmocnienia ochrony tamtego odcinka granicy. Po wspomnianym wydarzeniu garnizon wojskowy stacjonujący w naszym mieście znacznie zwiększono i lepiej uzbrojono1.
W tym czasie ojciec nadal zarządzał majątkiem, ale nie swoim. Odwiedzał go od czasu do czasu szef straży granicznej. Nie ma wątpliwości, większość spotkań kończyła się poczęstunkiem. Podchmielony obrońca państwowej granicy przekazywał ojcu instrukcje, co należy czynić i jak postępować w przypadku sowieckiej napaści. A więc w pierwszej fazie, po stwierdzeniu naruszenia granicy państwowej, mając pozwolenie na broń ojciec miał bronić swojej posiadłości samodzielnie, z rewolwerem w dłoni. W drugiej fazie, po usłyszeniu strzałów, miał przybyć z odsieczą osobiście dzielny dowódca straży ze swoimi żołnierzami.
Zarządzanie gospodarstwem, co prawda nie małym, lecz cudzym satysfakcji nie dawało. Przebywanie bezpośrednio nad granicą spokojnego snu nie zapewniało.
Ojciec postanowił wrócić do rodzinnych Okinczyc, od których do granicy było znacznie dalej, bo około 15 km tuż za Mikołajewszczyzną pierwszą większa wsią, w kierunku południowym. Przewędrował setki kilometrów, po to, by stwierdzić, że obok ojcowskiego domu jest najlepiej. Widocznie doszedł do takiego przekonania po kilku kolejnych latach przebywania z dala od rodziny. Czyżby warunki materialne, nawet najlepsze, nie zdołały zastąpić obcowania z najbliższymi, z którymi łączą więzy krwi, wspomnienia przodków, lat szczęśliwego dzieciństwa i wspólnej młodości?
Prawdopodobnie część ziemi dostał od ojca, może część kupił. Samotność również zaczęło ciążyć. Nie wiem jak długo rozglądał się za wiejskimi pięknościami, ale wybranką do założenia rodziny i współnego spędzenia reszty życia stała się panna Pruszkowska, sąsiadka. W tym czasie szybko stanął drewniany dom wykonany dokładnie i starannie oraz pozostałe budynki gospodarcze. Nowy dom, swoją dumę, ojciec zaprojektował osobiście. Wykonali go najlepsi majstrowie. Jedno z największych marzeń dorosłego życia spełniło się. Powstała nowa rodzina z nowym gospodarzem posiadającym własne pole i podwórko. Niestety, na podwórku ciągle nie widziało się bawiących dzieci. Jedynie ich brakowało do pełnego szczęścia młodej rodziny. Małżeństwo z panną Pruszkowską, bardzo szczęśliwe i dobrze zapowiadające się nie przyniosło oczekiwanego potomstwa i nie trwało długo. Pierwsza żona naszego ojca w kilka lat po ślubie zmarła.
Czas uciekał. Tęsknota za tą, która odeszła nie mogła trwać wiecznie. Należało skończyć z ponowną samotnością. Jeśli nie z ogromnej miłości lub z rozsądku, to na podstawie wciąż niezbadanej przyszłości, zapisanej tylko w gwiazdach utworzyło się nowe małżeństwo. Starszy wdowiec ożenił się ze znacznie młodszą panną, Julią Okinczyc. Jej koleżanki dawno powychodziły za mąż, a ona wciąż pozostawała panną. Widocznie zaloty młodego, przystojnego Janusza okazały się mało energiczne i nieskuteczne. Może wspomnienia o tamtym chłopcu zbyt mocno tkwiły w pamięci naszej mamy, bo w przeciwnym przypadku nigdy bym się o nim nie dowiedział. Mama nie ukrywała, że tamten chłopiec jej podobał się bardzo i uważała, że z wzajemnością. Chyba nadal za nim tęskniła.
Z jakiej przyczyny nie doszło do małżeństwa, nie dowiedziałem się nigdy. Mama o tym nie wspominała. Może nadmiernie nieśmiały Janusz stracił wymarzoną Julię, podobnie jak ja wiele lat później, utraciłem piękną Marylkę, w której byłem zakochany bez pamięci, bezgranicznie, od pierwszego spojrzenia. To ona ze swoją szczupłą sylwetką i długimi czarnymi włosami, spływającymi na zgrabne ramiona, idealnie spełniała moje najskrytsze marzenia dziewczyny, z którą pragnąłem przebywać dniami i nocami.
Może Janusz tak samo mało energiczny i niezdecydowany potrafił cieszyć się jedynie możliwością przebywania obok tej wymarzonej i również nie zdobył się na podjęcie jakichkolwiek kroków mających na celu połączenia z nią losu. Czyżby nieśmiałe spoglądanie w oczy Julii Januszowi również wystarczało i stawało się szczytem bezgranicznego szczęścia paraliżującego działanie? Czy i on nie potrafił sobie wyobrazić, że cudowna, wyśniona dziewczyna w nieskończoność czekać nie będzie? Widocznie nie spostrzegał, że czas upływa, a on przestając myśleć, pozbawiony odwagi nawet nie zauważył kiedy ta o której marzył nieśmiało, odeszła na zawsze. W moim przypadku brak zdecydowania najprawdopodobniej wynikał z jakiegoś kompleksu niższości. Widocznie znalazłem ku temu powody.
Mama zdjęcia swego Janusza chyba nie miała. Ja natomiast dowiedziałem się, że jestem fajny, lecz zbyt mało męski i od dziewczyny najskrytszych marzeń zamiast serca, otrzymałem zdjęcie z wymowną dedykacją:
Życie jest chwilą
Miłość marzeniem
Noc tajemnicą
Zdjęcie wspomnieniem
Nie wiem, jak wyglądały spotkania mamy z tamtym chłopcem, nie wiem jak doszło do rozstania. O takich szczegółach mama nie wspominała. Mama na pewno nie widziała Janusza w ostatnim dniu, przed ślubem. On na pewno nie odwiózł na motorze swojej Julii do domu. Na pewno Julia nie zaproponowała, że pokaże mu specjalnie urządzonego pokoiku na poddaszu jednorodzinnego domku rodziców, w którym zamieszkają po ślubie. Julia z Januszem nie weszli na górę wąskimi, drewnianymi schodkami, nie znaleźli się samotni w małym pokoiku. Zobaczyłem pokoik, skromne umeblowanie i zrozumiałem, że Marylkę utraciłem na zawsze. Ponadto usłyszałem, iż rozstajemy się tylko z mojej winy. W następnej chwili zdruzgotany i załamany opuściłem pokoik i zszedłem schodkami na dół. Być może był to ostatni moment, którego też nie potrafiłem wykorzystać. Chyba jeszcze nie stałem się dorosłym..
Nie wiem, ile dni i miesięcy tęskniła mama za utraconym Januszkiem, lecz mój szok po utracie Marylki trwał nieskończenie długo. W żaden sposób nie mogła jej zastąpić miła Celinka, z którą znajomość z upływem miesięcy przekształcała się stopniowo w przyjaźń. Powstające między nami wzajemne zrozumienie zaczęło przeradzać się w coś bardziej poważniejszego, ale nawet jeżeli coś się rodziło, to widocznie nie miało zbyt trwałych podstaw.
Rozstaliśmy się z dnia na dzień, w sposób trudny do wytłumaczenia po tym, jak spotkałem znowu z dziewczyną wysoką, wysmukłą z ciemnymi włosami. Teraz wyjątkowo szybko i zdecydowanie dążyłem do ślubu, chociaż dziewczyny prawie nie znałem. Być może zdawałem sobie sprawę, że ociąganie się może doprowadzić do sytuacji, którą już raz przeżyłem. Może u tej dziewczyny odnalazłem coś takiego, co przesądziło, że pragnąłem z nią pozostać na zawsze, a może miała w sobie coś ponad namiastkę urody cygańskiej i dlatego potrafiła mnie przy sobie zatrzymać. Najpewniej prawdą jest to, że ktoś odgórnie kieruje ludzkimi losami?
Nie wiem dlaczego mama czasami wspominała o Januszu. Czy wspomnienia o nim były wyrazem ciągle tkwiącej w sercu tęsknoty za tym, którego utraciła w jej tylko znanych okolicznościach? Janusz odszedł. Julia została. Wkrótce nastąpił ślub ze starszym mężczyzną, którym być może w okresie poprzednim, ze względu na różnicę wieku, nie interesowała się zbytnio. Może tak musiało być? Widocznie o losach mamy dobrze wiedziała cyganka, która kiedyś wywróżyła, że długo będzie panną i wyjdzie za mąż za wdowca.
Ślub naszych rodziców odbył się w 1938 roku, a w następnym roku ogromne szczęście zawędrowało do domu. Na świat przyszedł pierwszy potomek - Edward. Starszy wiekiem ojciec i już niemłoda mama cieszyli się, byli szczęśliwi. Po niecałym roku od ślubu urodził się pierwszy potomek. Urodzą się następni. Mają własną ziemię i własne gospodarstwo. Pracują, jak ojcowie i praojcowie, od świtu do późnego wieczoru w polu, ogrodzie, na łąkach, na swoim i dla swojej rodziny.
W tym czasie nie tylko do tego małżeństwa, lecz do wszystkich mieszkańców wsi i okolic systematycznie docierały przerażające wieści o okropnych warunkach życia za granicą wschodnią. W te straszne opowieści początkowo nikt nie wierzył. Wydawały się niewiarygodne. Nikt też nie wątpił, że to efekt rewolucji, którą tamten naród sam sobie wymyślił. Zresztą, czy można tak bardzo przejmować się cudzym zmartwieniem? Sami zrobili swoją rewolucją, niech się sami martwią jej następstwami.
Wszyscy we wsi wiedzieli, że do Polski tamta zaraza dotrzeć nie może. Wierzyli, że Polska ma silną armię stojącą na straży niepodległego Państwa. Wiedzieli, że na Zachodzie mają dobrych sojuszników i nikomu „nie oddadzą nawet guzika”. Mogli więc spokojnie gospodarować na swoich wąskich, piaszczystych poletkach.
Rodzice również gospodarzyli na okinczyckich piaskach. W okresie międzywojennym wyglądało to tak samo, jak podczas wojny i w pierwszych latach po jej zakończeniu przed nastaniem kołchozów. Uprawiali parę hektarów mało urodzajnej, kamienistej ziemi bardziej nadającej się na ponowne zalesienie, niż na jakiekolwiek uprawy.
Wielohektarowe pola całej wsi, tak zwana Motowszczyzna, znajdowały się za wschodnim lasem. W poprzek pagórkowatej przestrzeni wolnej od drzew biegły wysokie, wąskie miedze porośnięte piołunem, bylicą i innymi, dorodnymi chwastami. Ginęły one w oddali na tle ząbkowanej ściany lasu, zwężając się coraz bardziej i zbliżając do siebie. Miedze wyznaczały granice własności poszczególnych gospodarzy. Pomiędzy nimi, nigdy nietkniętymi pługiem ani żadnym innym narzędziem, ciągnęły się nieco szersze paski gruntu pracowicie uprawiane i pielęgnowane. Tak wyglądały pola naszych ojców i dziadów. Podobnie jak miedze zwężały się one w miarę oddalania od oczu gospodarza i tak samo zlewały się swoją wiosenną zielenią, z podobnym tłem dalekiego lasu.
Jeżeli nastała jesień i rozpoczął się okres przedzimowych orek, to wzdłuż wąskich zagonów monotonnym, jednostajny krokiem, rytmicznie wymachując nisko opuszczoną głową szedł znudzony koń, a z tyłu za nim z rękoma na drewnianych rękojeściach żelaznego pługa spokojnie i pewnie kroczył gospodarz. Oczy wpatrywały się w wąski pasek gleby odcięty od podłoża stalowym ostrzem lemiesza, wślizgującym się coraz wyżej po wygiętej łagodnie odkładni pługa. Wyorana skiba, lekko wilgotna po ostatnich obfitych deszczach, wznosiła się i łamała pod własnym ciężarem, a następnie odwracała się i układała równą, pulchna warstwą.
Cieszyły się oczy oglądające równo układające się skiby, a smutkiem przepełniało się serce, gdyż po jednej i drugiej stronie zaoranego pola, w zasięgu bata, znajdowały się miedze oddzielające pole sąsiadów. Daleko, poza zasięgiem wzroku, ginął początek i koniec zagonu, kryjąc się za niewielkim pagórkiem. Na takim polu bez wjechania wozem konnym na działkę sąsiada, zawrócić się nie dało. W takich warunkach, nie istniały możliwości unowocześniania form gospodarowania i stosowania najprostszych maszyn z tamtego okresu. Dużym osiągnięciem myśli i techniki przedwojennych lat stały się kosiarki i snopowiązałki polskiej produkcji ułatwiające pracę, będące przedmiotem marzeń wielu rolników. Ojciec tych maszyn nie zdążył nabyć. Mieli je nasi sąsiedzi, państwo Pruszkowscy.
Snopowiązałka, jeszcze w latach powojennych, stała u nich na podwórku. Usadawiałem się czasami na bujającym się fotelu udawałem, że jestem na polu i koszę zboże. Niestety, metalowe elementy przedwojennej maszyny pordzewiały, a drewno spróchniało. Nikt snopowiązałki nie używał, gdyż nastały kołchozy. Na kołchozowe pola wjechały kombajny, a jednocześnie powrócono do kosy i ręcznego podbierania skoszonego zboża.
Jakże często ojciec opowiadał o reformie rolnej zapoczątkowanej tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Rolnicy z ogromną nadzieją przyjęli zapowiedź rządu o planowanych zmianach szczególnie w zakresie władania ziemią, a następnie z radością wspierali realizację zamierzeń. Zmiany miały na celu w pierwszej kolejności likwidację wąskich zagonów poprzez wyznaczanie poszczególnym rolnikom gruntów skomasowanych w dużych areałach. Jakże często ojciec powtarzał, że własność gospodarstw rolnych miała być ograniczona do 50 hektarów, pod warunkiem, że będzie obrabiana w ramach rodziny. Zapowiadano też upaństwowienie lasów.
Nowi właściciele wzmocnionych gospodarstw krótko cieszyli się większą wydajnością, przyjemniejszą pracą i wzrastającym poziomem życia. Ich radość i nadzieję brutalnie przerwała kolejna wojna, bardziej barbarzyńska i okrutna niż poprzednia. Efektem wyższego poziomu gospodarowania, już w niedługim czasie, stało się rozkułaczanie, a następnie przymusowe karczowanie lasu na dalekiej Syberii.
O okropnym losie tamtego pokolenia często wspominała mama. Nie chwaliła okresu międzywojennego. Twierdziła, że warunki nie były łatwe, należało ciężko pracować. Ci co byli bogaci z biedniejszymi zbytnio się nie liczyli. Wspominała, jak pewnego razu wracała z lasu z kubeczkiem jagód. Zobaczył ją i dogonił gajowy na koniu. Zabrał kubeczek. Jagody wysypał do piasku, a kubeczek wyrzucił.
Kłopoty i problemy dotyczące gospodarowania oraz odwiecznych codziennych trosk, a nawet narastającej groźby nowej wojny zanikały w mroku zbliżającego się wieczoru i ginęły w ciemnościach nocy. Spragniony miłości Antoni w piękną czerwcową noc 1939 roku, ponownie pragnął znaleźć się blisko ukochanej Julii, a szczęśliwa mama jednego dziecka z zachwytem wtulała się w ramiona swego męża. Kilka tygodni później, młoda mężatka nie miała wątpliwości. Powstało nowe życie, jeszcze ukryte, jeszcze niewidoczne dla obcych, a już istniejące.
Rodząca się nadzieja na powiększenie rodziny oraz nieustanne marzenia o poprawieniu warunków bytowych krzyżowały się z narastającym niepokojem, przeradzającym się w coraz większy lęk przed zbliżającym się zagrożeniem nowej wojny. O możliwości jej wybuchu mówiło się coraz częściej, z coraz większą trwogą. Spokojni mieszkańcy małej kresowej wioski z leśnej głuszy w żaden sposób nie mogli pojąć, dlaczego Niemcy pokonani tak niedawno ponownie odzyskali utraconą potęgę i coraz jawniej zagrażają sąsiednim państwom, a w pierwszej kolejności Polsce.
Wieść o niemieckiej napaści na Polskę i nowej wojnie dotarła na dalekie Kresy Wschodnie, a więc i do mieszkańców wsi, razem z rozkazem o powszechnej mobilizacji. Jednak tamto pokolenia, o pierwszych dniach wojny wspominało sporadycznie. Armia niemiecka w 1939 roku na nasze tereny nie wkroczyła, a więc ludność wsi i okolic nie miała jeszcze z nią żadnego kontaktu.
Do wsi docierały jedynie złowieszcze wieści, że ukochane Wojsko Polskie ponosi nieustanne klęski, a odważni ułani - malowane dzieci - z szablami w dłoniach, nie są w stanie powstrzymać żołnierzy niemieckich chowających się w stalowych czołgach. Z ogłuszającym, potężnym rykiem prą one nieustannie do przodu tratując zasiane pola, podpalając wiejskie chaty, obracając w gruzy nasze miasta. Z ust do ust przekazywano niewiarygodne wieści i rodziło się przekonanie, że Niemcy chyba z samym diabłem zawarli przymierze, bo żadna inna siła nie była w stanie unieść wysoko do góry czegoś, co nazwano samolotem. Do wsi co prawda dotarła wiadomość, że została wymyślona machina zwaną aeroplanem, która unosi się w powietrzu, lecz nie bardzo w to chcieli uwierzyć. Niemcy swoim aeroplanom nadali nazwę samoloty i z nich zrzucali bomby na polskie miasta i wsie.
Kilka lat po zakończeniu wojny samoloty lecące pod chmurami stały się zjawiskiem powszednim. Pomimo to na ich widok nasz dziadek nadal z niedowierzaniem wzruszał ramionami i nie ukrywał, iż w żaden sposób nie może pojąć, jak coś, co jest znacznie cięższe od powietrza, może się unieść do góry. Kilkakrotne próby wyjaśniania zasady, w oparciu o którą samolot utrzymuje się w powietrzu, nie dawały efektu. Po raz ostatni ciche zapytanie dziadka na ten temat usłyszałem, kiedy w promieniach gorącego, letniego słońca jechaliśmy na pole po zboże. Zmęczony koń ciągnął powoli pusty wóz, który kiwał się na nierównościach głębokich kolein lub nagle podskakiwał, w chwili gdy stalowa obręcz drewnianego koła nieoczekiwanie trafiała na większy kamień. Tej drobnej niedogodności nikt nie zauważał i żaden gospodarz nie zatrzymywał się, aby go wyjąć z koleiny i odrzucić na bok.
W pewnym momencie ciszę letniego dnia zakłócił głuchy, nasilający się warkot i na tle błękitnego nieba ukazała się sylwetka wielkiego samolotu. Z szeroko rozłożonymi skrzydłami nadlatywał od tyłu, zbliżał się coraz bardziej. Dziadek natychmiast ożywił się, kazał swemu zięciowi szybciej poganiać Deresza. Nie mógł pozwolić, aby ukochanego konia śmiał ktoś wyprzedzić. Niestety, z basowym hukiem ciężko pracujących silników samolot uparcie podążał do przodu i wkrótce majestatycznie sunął nad nami. Następnie zaczął oddalać się, a po chwili skrył się za lasem. Dziadka Deresz, najlepszy ogier w całej wsi, za samolotem nie nadążył.
Po chwili jeszcze raz usłyszeliśmy cichy głos dziadka. Tym razem jego słowa nie były skierowane do nikogo. Dziadek nie zapytał ponownie, jaką diabelską mocą utrzymuje się ciężki samolot w powietrzu. Jedynie ze smutkiem stwierdził, że koń za samolotem nie nadążył. Następnie, nie czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, odwrócił się i pogrążony we własne myśli zapatrzył się gdzieś daleko w przestrzeń.
Na wozie zapanowała cisza. Nikt nie śmiał naruszyć jej, a lekko przygarbiona sylwetka szczupłego staruszka siedzącego na samym tyle kiwała się wyuczonym rytmem, jak w latach młodości. Widocznie na swoje wątpliwości dziadek znalazł odpowiedź. Widocznie już wiedział, że nadeszły czasy odmienne od tych, do których należała jego młodość i całe dorosłe życie. Widocznie powracał ponownie myślami do tego, co minęło nieodwracalnie, bezpowrotnie.
11
Być może myśli dziadka cofały się dalej, poza ciemną noc 17 września 1939 roku, kiedy bez huczących samolotów i ciężkich czołgów pobliską wschodnią granicę Państwa Polskiego przekroczyła nieoczekiwanie wielotysięczna Armia Czerwona, od kilku dni z niecierpliwością oczekująca na sygnał ataku. Przeogromna masa żołnierzy przetoczyła się przez Okinczyce i pobliskie Stołpce. Nikt im nie stawiał żadnego oporu. Jedynie bezradni staruszkowie przedwcześnie pobudzeni i bezbronne kobiety żegnając się z przerażeniem oczekiwali na dalsze wyroki losu.
Tamtego odcinka granicy, tak jak i całych wschodnich rubieży, nie było komu bronić. Wojsko, które stacjonowało w Stołpcach odmaszerowało na zachód, na obronę Warszawy. Nieliczne strażnice, o minimalnej obsadzie nie mogły stawić oporu znienackiej nawale, tak jak pojedyncze, drobne krzaczki rosnące na stokach góry, nie mogą powstrzymać śnieżnej lawiny sunącej z jej szczytu.
Jakże często rodzice wspominali tamte dalekie dni grozy i rozpaczy. Ojciec, którego opowieści nie sposób było przerwać, kolejny raz powtarzał, że tamte wojsko przedstawiało obraz największej biedy i nędzy. Żołnierze nie mieli obuwia. Czasami sawiecki bajec na prawej nodze miał but inny niż na lewej. Niektórzy szli w tradycyjnych rosyjskich łapciach na wyrób których już w pierwszych miesiącach, po wkroczeniu na nasze tereny pozdzierali korę z najładniejszych lip, w pobliskich lasach.
Bajcy robotniczo - chłopskiej armii wyzwalającej ujarzmione narody odziani w zniszczone drelichy w niczym nie przypominali tradycyjnych żołnierzy w jednolitych mundurach. Dźwigając długie karabiny uwiązane na konopnych sznurkach, budzili zdziwienie mieszkańców przyzwyczajonych do widoków innego wojska. Z niedowierzaniem przyglądano się wychudzonym koniom sowieckiej kawalerii1.
W naszej wsi na koniach znali się wszyscy od najmłodszych lat. Żaden gospodarz bez konia nie istniał. Koń na wsi był przedmiotem największej troski i dumy. Gospodarz dbał o niego może czasami bardziej niż o siebie. Będąc najbardziej zmęczonym po długim dniu ciężkiej pracy, nikt nie poszedł na obiad, zanim konia nie nakarmił, nie napoił go. O tym jak się troszczyli o konie polscy ułani, mogą wypowiadać się jedynie ci, którzy w ułanach służyli. Ułański koń musiał błyszczeć zawsze i wszędzie.
Wychudzone konie sawieckich kawaleristaw stawały się przekonywującym dowodem, że prawdziwe są niewiarygodne opowieści docierające do naszych okolic o głodzie panującym w tamtym kraju. W Czerwonej Armii głodowały nie tylko konie. Niewyobrażalny głód z niej promieniował. Natychmiast po wkroczeniu do wsi krasnoarmiejcy rozeszli się po domach, domagając się od mieszkańców jedzenia. Do naszego mieszkania również wpadło kilku bajcow. Już od razu w sieniach, głośno zażądali dajtie pakuszat`!1. W odpowiedzi padła krótka odpowiedź ojca, a szto Wam dat`? Niczewo niet. Imiejem tolka kartoszku2.
Czerwonoarmiści na moment zaniemówili, następnie z ogromnym zdziwieniem i niekłamaną radością przyjęli tak wspaniałą informację. Są kartofle. Szczyt radości i szczęścia! Czy może być coś lepszego? Prócz kartoszki nic więcej nie trzeba! O chleb nie prosili. Pamiętali doskonale, że chleb to nadmierny luksus. Wiedzieli, że o chlebie można marzyć jedynie z okazji jakiegoś większego święta, np. Wielkiej Rewolucji Październikowej.
Zachwyceni żołnierze zażądali, aby natychmiast przystąpiono do gotowania kartofli, aby ugotowano ich więcej, by wystarczyło wszystkim, również gospodarzom. Rozpromienione radością twarze i szczęśliwe oczy były najlepszym dowodem, iż wkrótce nastąpi wspaniała uczta, chociaż wszyscy jeszcze stali w sieni, a mama dopiero sięgała po wiklinowy koszyk. Następnie wyjęła z niego ładne, czerwone warzywo i położyła na ławie. Natychmiast sięgnęła po nie zniecierpliwiona ręka najbardziej wygłodzonego wojaka raboczo-krestian`skoj3 armii, niosącej dobrobyt i szczęście. W następnym momencie, łapczywie zaspokajał głód, przystępując do jedzenia surowego buraka.
Swego zdziwienia i przerażenia mama nigdy nie potrafiła przekazać słowami. Odczytać go można było jedynie ze zmieniającego się wyrazu twarzy, która w tym czasie stawała się coraz bardziej blada. Takiego głodu nigdy nie widziała, takiej zachłanności nie potrafiła sobie wyobrazić.
Całkowicie odmienne żądania stawiali żołnierze niemieccy, gdy wchodzili po żywność. Dla tych kartoszeczka nie istniała. Mówili: „Matka ... mleka! Matka... jajka! Matka... ser!" Wtedy również wesoło nie było. Na swoje potrzeby jajek nie odkładano, a dla Niemców zaczynało brakować. Wydajność kur miała swoje granice. W warunkach, kiedy jedni żołnierze opuszczali podwórko, a w krótkim czasie przychodzili następni i domagali się tego samego, kury ze swoją produkcją nie nadążały. Mama wspominała, że pewnego dnia nie mogła już znaleźć żadnego jajka, a Niemiec zaczął zdejmować karabin z ramienia stwierdzając, że zastrzeli, jeżeli nie otrzyma jajka. Na szczęście, gdzieś głęboko w szufladzie kredensu, jeszcze jedno znalazło się. Może ono ocaliło życie.
Trzech braci mamy, w momencie wybuchu wojny, służyło w wojsku polskim. Najstarszy, Aleksander, gdzieś w pobliżu Prus Wschodnich, nieco młodszy Witek w rejonie Warszawy, a najmłodszy Władek - odwrócony plecami do wschodu podążał ze swoją jednostką na zachód. Nieoczekiwany atak Armii Czerwonej, właśnie ze wschodu, najpierw wywołał zdziwienie, a następnie doprowadził do złożenia broni przez żołnierzy spieszących do walki z Niemcami.
Nasi dziadkowie nie mieli żadnej informacji o losach swych synów. Domyślali się, że dwaj starsi są gdzieś w głębi kraju wśród tych, którzy próbują bronić niepodległości Ojczyzny i walczą z niemieckim najeźdźcą. Obawiali się, że lawina Armii Czerwonej mogła dogonić najmłodszego. Obawy rosły w miarę, jak dowiadywali się, że przez Stołpce, w głąb Rosji, coraz częściej idą transporty z polskimi żołnierzami wziętymi do sowieckiej niewoli. O najgorszym myśleć nie chcieli. Ciągle oczekiwali na jakąkolwiek wiadomość, przynajmniej od tego jednego syna, żołnierza pokonanej Polskiej Armii, który nie zdążył podjąć prawdziwej walki.
Wujek nie wracał do domu ani w mundurze, ani w przebraniu cywilnym. Nie wiem, po bitwie czy bez niej, lecz wraz ze swoimi kolegami trafił do sowieckiej niewoli. Marzenia i nadzieje bezbronnych żołnierzy o możliwości zwolnienia po rozbrojeniu rozwiały się, gdy otoczeni czerwonoarmistami znaleźli się na pobliskiej stacji. Serca przepełniły się trwogą, jak tylko spostrzegli, że zbliżają się do długiego składu towarowych wagonów. Transport z sapiącą lokomotywą doczepioną po stronie wschodniej czekał. Drzwi wagonów szeroko rozsunięte zapraszały do pustego, wrogiego wnętrza.
Jak tylko ostatni polski żołnierz podciągnięty za ręce przez kolegów, uniósł się na do góry i znalazł się w drewnianym pudle, natychmiast usłyszał za sobą piszczący zgrzyt żelaza zakończony krótkim, głuchym uderzeniem. Czerwonoarmiści zasunęli ciężkie drzwi za bezbronnymi Polakami. Jeszcze dla pełnego bezpieczeństwa czyjaś mocna dłoń ujęła pośpiesznie wolny koniec grubego zaczepu i wykonała nim krótki, zdecydowany półobrót. Po chwili gruby żelazny hak wszedł precyzyjnie do ciasnego otworu. Czerwonoarmista odetchnął z ulgą. Robota skończona. Polacy na wolność nie wyjdą. Żadną siłą nikt od wewnątrz drzwi nie otworzy.
Transport nie stał długo. Krótko trwała cisza naruszana czyjąś przytłumioną modlitwą. Wkrótce nastąpiło szarpnięcie i poprzez wysuszone deski podłogi do uszu łowiących każdy dźwięk dolatujący z zewnątrz, dotarł monotonny huk stalowych kół toczących się po gładkich szynach, przerywany krótkimi stuknięciami na stykach. Koła toczyły się coraz szybciej, coraz częściej uderzały o nierówności styków, a przepełnione wagony obojętnie kołysały się, zmierzając w kierunku wschodnim.
Przez zakratowane, lecz otwarte okienko swego wagonu wujek widział nazwy kolejno mijanych stacji. Wkrótce nie miał wątpliwości. Pociąg zbliżał się do Stołpiec, rodzinnego miasteczka i stacji, na której miał wielu kolegów i znajomych. Oni nadal pozostawali na wolności. Może któryś mógłby pomóc w zorganizowaniu ucieczki. Z niecierpliwością marzył, aby ujrzeć chociaż jednego, krzyknąć do niego, poinformować, że trafił do niewoli i jest wieziony tam, skąd prawdopodobnie nigdy nie wróci. Stołpce stwarzały ostatnią szansę. Dalej kończyły się polskie tereny, ginęła nadzieja na jakąkolwiek pomoc.
Rodziców nie chciał zasmucać, nie chciał, aby dowiedzieli się o tragedii. Wiadomość o uwięzieniu syna stałaby się dla nich najstraszniejszym ciosem. Jednocześnie tak bardzo pragnął ujrzeć ich jeszcze raz, na tę krótką chwilę bolesnego pożegnania oraz ostatecznego rozstania.
Chęć ujrzenia najbliższych nieustannie rozrastała się i wreszcie wszystko inne przestało istnieć. Wujek pragnął, coraz bardziej, aby w jakiś sposób powiadomić rodzinę, aby najbliżsi, chociaż na krótką chwilę, znaleźli się obok transportu. Pragnął po raz ostatni ujrzeć ojca, mamę i siostrę. Wiedział, że dwaj bracia są gdzieś w głębi kraju i może jeszcze walczą z Niemcami. On, pozbawiony wolności, zamknięty w ciasnym wagonie, mógł jedynie liczyć na litość zwycięzców. Pragnął teraz, po raz ostatni, zatrzymać wzrok na bliskich rysach twarzy ojca i matki, a w momencie, gdy transport ruszy, wysunąć otwartą dłoń przez kolczaste druty zakratowanego okienka i przesłać pożegnalny gest rozpaczy.
Pociąg leciał z górki. Dudniły koła po „żelaznym” moście ponad Niemnem. Za rzeką Stołpce. Jeszcze jakiś kilometr, może dwa - i stacja. Pociąg wyraźnie zwalniał. Koła toczyły się wolniej. Wujek przypadł twarzą do kolczastych drutów przesłaniających wolną przestrzeń otwartego okienka, starał się wypatrzyć kogoś znajomego. Czy się uda? Czy ktoś zauważy wołającego, a tym bardziej rozpozna w małym okienku towarowego wagonu? Udało się. Spostrzegł ciemny mundur polskiego kolejarza, który wolnym, zmęczonym krokiem szedł wzdłuż torów. Sylwetka wydała się znajoma. Natychmiast, nie zwlekając ani chwili, zaczął głośno krzyczeć.
Pociąg zwalniał, lecz jeszcze sunął do przodu i za chwilę mogła minąć ostatnia szansa przekazania kilku słów do najbliższej rodziny. Wreszcie udało się. Niby przebudzony z letargu, kolejarz wolno odwrócił się, podniósł spuszczoną głowę, skierował smutne oczy na długi skład towarowego pociągu. Wnętrze wagonów przed wzrokiem osób postronnych zasłaniały szczelnie zasunięte, szerokie drzwi. Zakratowane kolczastym drutem wąskie okienka pod samym dachem potwierdzały, że kolejny transport przepełniony polskimi żołnierzami wkrótce odjedzie gdzieś daleko na wschód.
Takie szczęście trafia się raz w życiu. Torowiskiem faktycznie szedł znajomy. Wujek ponownie zawołał głośno i po chwili ich spojrzenia spotkały się. Teraz szybko, podnieconym głosem zaczął prosić tamtego, aby powiadomił rodziców w Okinczycach, że jest w transporcie, w sowieckiej niewoli. Czyżby uwierzył, że staruszkowie są w stanie mu pomóc?
Okinczyce nie są daleko, jedynie trzy kilometry, lecz nie w tej sytuacji. Nikt nie mógł wiedzieć, jak długo transport postoi, czy za moment nie ruszy w dalszą drogę? Może jednak jeszcze nie odjedzie? Może jest to ostatnia, niepowtarzalna szansa? Kolejarz, który dotychczas poruszał się wolno, leniwie w jednej chwili przeobraził się w młodego mężczyznę buchającego energią i natychmiast, nie czekając na jakiekolwiek dodatkowe wyjaśnienia wyruszył gwałtownie w kierunku dobrze znanej wsi, położonej za pobliskim lasem. Może zapomniał, a może nie przejął się faktem porzucenia pracy w warunkach wojennych. Młode nogi niosły lekko. Odległość do celu szybko malała. Nie czuł zmęczenia wiedząc, że może czyni ostatnią przysługę temu, którego najprawdopodobniej więcej nigdy nie ujrzy.
Zdyszany przybiegł do domu naszego dziadka i przekazał złowieszczą wiadomość. Za moment o pierwszym akcie rodzinnej tragedii wiedziała i mama. W starszej, siwiejącej głowie ojca i młodym umyśle siostry zrodziły się, zakłębiły i przeleciały te same, myśli. Muszą tam być. Muszą jak najszybciej znaleźć się na stacji. Muszą ratować syna i brata. Transport na pewno stoi...! Na pewno nie odjechał!.. A jeżeli...?
Nie!!!.. Muszą wierzyć, że pociąg stoi. Nie ma zgody na złe myśli i słowa mogące spowodować nieodwracalne skutki. Dziadek od najmłodszych lat wiedział, że nie wolno tracić nadziei. Nie miał wątpliwości, że nawet w najgorszych momentach wiara pomaga zwyciężyć. Ojciec z nieustępliwym uporem ostrzegał, aby złych następstw nie wywoływać złymi słowami. Jeżeli czasami musiał opowiedzieć o jakimś przykrym wydarzeniu, chorobie, która dotknęła kogoś lub jakimś nieszczęśliwym wypadku, to obowiązkowo wtrącał słowa „...nie przy nas mówiąc...”. Nigdy nie pokazywał na sobie zakresu zranień lub uszkodzeń ciała osoby, o której opowiadał i nie pozwalał nam na czynienie takich gestów. Zawsze kategorycznie stwierdzał „...na sobie nie pokazuj...”.
Może dzięki tym zasadom ojciec przeżył prawie sto lat, nigdy przy tym poważnie nie chorował i zachował sprawny umysł do ostatnich dni. Jeżeli wspomniane zasady, chociaż w minimalnym stopniu powstrzymywały przykre wydarzenia i nieszczęścia oraz pomogły uratować wujka z sowieckiej niewoli, to tym lepiej dla zasad. Może dawne przekonania dziadków zechcą przyjąć do stosowania pokolenia wnuków i prawnuków, jako rodzinną tradycję? Przecież to nic nie kosztuje!
Dziadek i mama natychmiast wyruszyli w drogę, a razem z nimi ... niepokój i strach... nadzieja i rozpacz. Chcieli wierzyć, że nie usłyszą ciężkiego sapania, nie ujrzą kłębów białej pary na początku długiego zestawu wielkich wagonów. Jak bardzo pragnęli zastać pociąg na stacji, jak się modlili by czarna, złowieszcza lokomotywa nie ruszyła przed czasem w kierunku ciemnego lasu na wschodzie. Wiedzieli doskonale, że spoza tamtego lasu powrotu nie będzie. O tym nie myśleli. Umysł przepełniało gorące błaganie do Stwórcy o łaskę wybaczenia za popełnione grzechy, o pomoc i ratunek. Pociągi miały pozostać na stacji, a szczególnie ten z żołnierzami armii kraju, który ponownie walił się w gruzy, przestawał istnieć.
Wspominając tamten wyścig z czasem, mama nie potrafiła powiedzieć, czy była świadoma faktu, że nawet gdyby dobiegli na stację zanim pociąg wyruszył, to i tak szansy wyrwania wujka z niewoli prawie nie mieli. Polskiego żołnierza na wolność z sowieckich rąk wydostać nie mogli. Bali się widoku ostatnich wagonów oddalających się i ginących za najbliższym zakrętem. Bali się chwili pożegnania i tego krzyku rozpaczy, kiedy strumienie gorzkich łez przesłonią ginącą w oddali bliską twarz syna i brata.
Z nikłą szansą i ogromną wolą uratowania syna, zawzięcie i uparcie podążał nasz dziadek przez wieś w kierunku północnego lasu. Dalej, za nim widniały Stołpce. Piaszczystą ścieżką, nieco z tyłu biegła zdyszana córka. Również myślami już była na stacji. Tam wszystkie tory zajęły długie zestawy ciężkich wagonów. Po stronie wschodniej groźnie sapały czarne lokomotywy, gotowe do dalekiej drogi.
Przed dziadkiem i mamą również ciągnęła się droga, długa i piaszczysta. Samotni, bezradni jak nigdy przedtem pragnęli ją skrócić. Wiedzieli, że młody żołnierz wciąż czeka. Tak nie dawno wesoły, szczęśliwy. Smutne spojrzenie błękitnych oczu poprzez kolczaste druty kierował teraz na szeroką zieleń dzikiej łąki i daleki las. Rodzinna wieś schowała się za nim. Niespokojne myśli pragnęły znaleźć odpowiedź na dręczące pytanie, co będzie dalej? Czy wróci tu jeszcze? Czy ujrzy kiedyś najmilsze miasto, drewniane chaty? Milczący koledzy tak samo bezradni jak wtedy, kiedy składali broń wbrew słowom żołnierskiej przysięgi, już nie wierzyli w żaden ratunek. Wciąż nie mogli zrozumieć przyczyn totalnej klęski. Jak się to stało? Doskonale wyszkoleni, dobrze przygotowani do walki nie potrafili obronić ojczyzny. Złożyli broń bez większych walk. Za grubymi deskami wagonu pomóc jej nie mogli. Utracili nadzieję, że uratuje ich ktoś. Tylko jeden żołnierz czekał jeszcze na jakiś cud i marzył nieśmiało, że staruszek ojciec wybawi z rąk, które na razie pozbawiły jedynie wolności.
Mama biegów nie trenowała nigdy, a teraz wysilała się ponad wszelkie granice, tak jak by nie wiedziała, że jest ponad trzy miesiące w ciąży i własnego organizmu nie powinna obciążać nadmiernie, nie powinna denerwować się. Może o tym zapomniała, może nie potrafiła myśleć o niczym podążając na spotkanie z nikłą nadzieją pomocy, a być może na spotkanie z... rozstaniem.
Dziadka młodość została gdzieś z tyłu. Czasami opowiadał, że kiedyś w latach młodzieńczych, z Okinczyc do Stołpiec potrafił biegać bez żadnego zatrzymania i zmęczenia, dla rozrywki. Opowiadał o tym, kiedy przyszedł ponownie, jak zwykle stęskniony za widokiem wnuków, których nie widział od wczoraj. Siedział na niskiej ławeczce w półcieniu wysokiego, drewnianego płotu. Przymrużone oczy nieustannie podążały za nami popisującymi się w ciepłych promieniach letniego słońca. Z twarzy nie schodził uśmiech, a myśli prawdopodobnie wybiegały do dalekiego dzieciństwa. Może z tego powodu w pewnym momencie, nadal uśmiechając się, zapytał, czy potrafimy wykonać ćwiczenie, które młodzi chłopcy wykonywali w dawnych czasach.
Byłem pewny, że ćwiczenie dziadka wykonam bez żadnych problemów. Uważałem się za silnego i zwinnego. Wykonując jego zalecenia, wziąłem do rąk drewniany kij długości około metra. Ująłem go, tak jak pokazał dziadek, prawą ręka nachwytem, tj. z góry, a lewą odwrotnie. Prawa ręka musiała znaleźć się jak najbliżej końca kija. Odległość lewej ręki od końca była obojętna. Następnie należało pochylić się do przodu i oprzeć prawy koniec kija o ziemię. Teraz usłyszałem coś, co w pierwszej chwili wydało się nierealne. Dziadek kazał pochylić głowę jeszcze niżej i włożyć ją z prawej strony pod prawą rękę, a następnie wyjść z drugiej strony kija, między własną ręką, kijem i ziemią mając za punkty oparcia jedynie stopy i ręce na kiju.
Zaskoczony wymaganiami dziadka stwierdziłem, że tego wykonać się nie da. Dziadek uśmiechnął się i odpowiedział, że będąc w naszym wieku wypasając krowy na łąkach wykonywał to ćwiczenie bez większego wysiłku. Po wielokrotnych, nieudanych próbach, ku radości ciągle uśmiechającego się dziadka, wreszcie jego ćwiczenie wykonałem.
Może tamto zadanie, wymagające nie tylko zręczności i siły wzmocniło charakter dziadka, nauczyło uporu. Z zawziętością, nieustępliwie, nie zważając na zmęczenie, mozolnie i uparcie podążał w kierunku Stołpiec, w kierunku stacji kolejowej, która znajdowała się ciągle daleko, bardzo daleko... Znacznie młodsza mama za nim ledwo nadążała. Mocno waliły serca. Płuca spragnione tlenu domagały się wciąż nowych porcji powietrza i rozpaczliwie rozszerzały się w coraz ciaśniejszej klatce piersiowej, która gwałtownie falowała i unosiła się coraz wyżej.
Przerażeni przytłaczającą rzeczywistością, nie reagując na przemęczenie ponaglali się do większego wysiłku:
- jeszcze kilka kroków...
- jeszcze do następnego drzewa...
- jeszcze tylko do tamtego zakrętu... wytrzymajmy... nie zwalniajmy... .
Sił coraz mniej. Twarze zlane potem. Nogi miękkie. W głowie szum pulsującej krwi, a przed oczyma kolorowe kręgi. Cel jednak coraz bliżej i wreszcie przed nimi stacja. Tyle tych torów. Wszystkie zajęte. Wszędzie ogromne wagony. Większość pojedzie na wschód. Prześwity pod wagonami takie niskie... Czy przejść tamtędy można? Pochylają się do szyn... obok stalowych kół. Idą dalej... szukają. Mijają kolejne zestawy wagonów. On jest tu gdzieś ... Na pewno czeka... Nie mógł odjechać!
Znowu przed oczyma kolejny zestaw wielkich pudeł, ustawionych na stalowych kołach. Szerokie drzwi wagonów szczelnie zasunięte. Otwarte jedynie wąskie okienka, wysoko pod dachem. Tamtędy dopływa powietrze. W okienkach brudne twarze i smutne oczy młodych żołnierzy pozbawionych wolności, oczekujących na dalsze wyroki losu i decyzje zwycięzców, z którymi może nawet nie podjęli walki. Wzdłuż transportu leniwie spacerujący żołnierze w szpiczastych czapkach z dużymi czerwonymi gwiazdami. Ponad ich głowami na długich karabinach wysoko sterczą czworokątne bagnety .
Z jednego wagonu, przez zakratowane okienko wysunęła się zniecierpliwiona dłoń. Rozległo się przytłumione wołanie. Za kratami z kolczastego drutu - smutna twarz. Dla tego żołnierza czas oczekiwania na spotkanie zamienił się w oczekiwanie na moment odjazdu. Doczekał się, widzi ojca i siostrę. Jednak pomocy mu żadnej udzielić nie mogą. Za moment pociąg ruszy i basowy huk stalowych szyn zostanie przytłumiony rozpaczliwym krzykiem pożegnania.
Okropne myśli potwierdza wartownik - mały, młody czerwonoarmista lekko przechylony na bok pod ciężarem karabinu z długim szpiczastym bagnetem. Karabin ukośnie zwisa z wątłego ramienia, a jego właściciel wolnym, zmęczonym krokiem porusza się wzdłuż wagonów. W młodej głowie zaskoczonej widokiem kraju, który miał wyzwalać z kapitalistycznej biedy, całkowita pustka. Nie ma próby zrozumienia wydarzeń, których jest uczestnikiem. Nie zastanawia się, dlaczego tamci żołnierze w innych mundurach, pomimo że złożyli broń bez żadnej walki, znaleźli się w zamkniętych wagonach i zostali zaliczeni do wrogów.
Czerwonoarmista ożywia się na widok przerażonej, ciężko oddychającej kobiety i starszego szczupłego mężczyzny w wieku jego ojca, zbliżających się przyśpieszonym stanowczym krokiem. Przypomniał sobie, że stoi na warcie. Odżyła w nim czujność proletariacka, o której tak dużo mówili przełożeni. Żołnierz nakazuje dziadkowi i mamie zatrzymać się, odejść od transportu.
Na dziadka ta prośba - polecenie nie robi żadnego wrażenia. Przybiegł na stację, znalazł transport i wagon, nie po to, by pożegnać się z synem, a po to, by go wydostać z sowieckiej niewoli. Widzi syna i nie zamierza wracać do domu bez niego. Tu, teraz ostatnia szansa. Transport ruszy, odwrotu nie będzie. Nie! Transport ruszy, a syn zostanie! Syn musi zostać!
Dziadek nie miał wykształcenia, sylaby z trudem w słowa składał. Krasnoarmiejec, być może, również czytat` nie umieł1. Dziadek miał gołe ręce, żadnej broni przy sobie. Tamten - wintowku, patrony i sztyk2. Dziadkiem kierowało miłość ojcowska. Drogowskazem tamtego - prikaz kamandira3
Mając twardy i uparty charakter, dziadek łatwo nie rezygnował. Zaczął stanowczo i usilnie prosić młodego żołnierza, nieprzekupnej Armii Czerwonej, aby wypuścił jego syna na wolność. Twierdził, że w domu jest dużo roboty, że sam jest stary i nie może ze wszystkim poradzić. Twierdził: Zaczem Wam moj synok? Pustitie jewo4. Żołnierz - wartownik zaczął dyskutować, próbował odmawiać, próbował tłumaczyć, że nie wolno mu nikogo wypuszczać, że ten synok to na pewno oficer, a oficerowie są wrogami narodu.
To był dobry znak! Żołnierz zaczął rozmawiać! Żołnierz? Jakiż to żołnierz? Taki sam młody chłopiec, jak w każdej armii. Przymusowo wcielony i siłą zmuszony do posłuszeństwa. Dziadek ze zdwojoną energią przystąpił do ataku, nalegał mocniej, tłumaczył, wyjaśniał, że syn to żaden oficer, że szeregowiec, że do wojska musiał iść, bo tak jest w każdym kraju, że nikt młody i zdrowy nie może odmówić służby w wojsku, że syn jest bardzo potrzebny w domu i należy go wypuścić.
Młody żołnierz Armii Czerwonej nie wytrzymał zmasowanego ataku znacznie starszego człowieka. Przytłoczony potokiem słów, słuchał w milczeniu i wreszcie, zrezygnowany odrzekł:
- Katoryj eta twoj synok?... Bieri ty jewo, da udiraj paskariej!5
Potem rozejrzał się wzdłuż transportu, przy którym w pewnych odległościach kołysały się powolnie sylwetki podobnych wartowników. Przejęty pierwszą samodzielną decyzją szybko odsunął ciężkie drzwi i wypuścił wujka w momencie, kiedy inni wartownicy odwróceni plecami leniwie oddalali się.
W następnym ułamku sekundy, cała trójka przykucnęła pod wagonem. Chwilę później, gdy pozostali wartownicy odwrócili się ponownie plecami, uciekinierzy jeszcze nie rozumiejący swego szczęścia przeskoczyli pod wagony na sąsiednim torze. Ponowny przeskok pod wagony i dalej, pod następne, a chwilę później, za torami, szaleńczy bieg. Teraz we trójkę ponad kilometrową wolną przestrzenią wśród lekko więdnącej, wysokiej trawy. Pomimo strachu i przemęczenia doskonale zdawali sobie sprawę, że zagrożenie nie minęło. Na równej, płaskiej łące każdy obserwator ze strony stacji i torów mógł ich z łatwością zauważyć. Byli widoczni, niby na dłoni.
Patrzyli do przodu i gnali w kierunku zbawczego lasu. Nie oglądali się. Bali się, aby takim spojrzeniem i chwilą zwątpienia nie wywołać pogoni. Tak nieoczekiwanie, tak niespodziewanie wyrwali z sowieckich rąk młodego, polskiego żołnierza. Byli razem. Wzajemnie dodawali sobie otuchy i woli walki. Zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. Brakowało powietrza. Serce waliło, a w głowie ciągłe pulsowała ta sama myśl ...czy zdążymy?... Czy to prawda, że się udało? Czy nie będzie pogoni?
Daleki las nieustannie zbliżał się. Wreszcie znaleźli się pod pierwszymi sosnami. Teraz na moment popatrzyli do tyłu. Za nimi wolna przestrzeń. Nikt nie gonił. Nie zmienił swojej decyzji żołnierz, który wujka wypuścił. Nie zauważył ucieczki żaden inny krasnoarmiejec, gorliwiej wykonujący obowiązek służby w armii, niosącej szczęście narodom własnego państwa i internacjonalistyczną pomoc uciemiężonym biedakom z krajów sąsiednich. Nikt ich nie spostrzegł, gdy biegli otwartą przestrzenią, do zbawczego lasu. Stał się cud. Wujek został uratowany.
Co było później, kiedy sprawdzono ilość polskich żołnierzy w wagonie i stwierdzono, że jednego brakuje? Chce się wierzyć, że tamten nieznany, młodziutki czerwonoarmista za karę nie znalazł się w tym samym wagonie, nie zajął miejsce wujka i nie podzielił losu pozostałych polskich żołnierzy. Za wspaniały uczynek los dla niego może się okazał łaskawy.
12
Pod panowaniem nowej władzy, mijały kolejne dnie i tygodnie. Z całą surowością i bezwzględnością wprowadzała ona nowe porządki. Na każdym kroku, w każdym mieszkańcu chciała widzieć i widziała wroga, a z wrogami potrafiła walczyć. Nauczyli się tego we własnym kraju, gdzie miliony niepokornych lub inaczej myślących znalazły się na dalekiej północy i w Syberii, skąd ucieczki nie było.
W lutym 1940 roku NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutrennich Dieł1) przystąpiło z pełnym rozmachem do realizacji swoich zadań. Już w Polsce dowiedziałem się, że ten skrót Rosjanie rozszyfrowywali inaczej - Neznajesz Kagda Wiernioszsia Damoj2. Jakże trafniej i prawdziwiej określał on przyszłość osób, których ominęło szczęście, a przewrotne wyroki losu zetknęły z bezwzględnymi funkcjonariuszami tej stalinowskiej organizacji.
NKWD dysponowało pełnią władzy i decydowało o życiu oraz śmierci każdego mieszkańca. Zapadały wyroki bez udowadniania winy, nie dające szans na obronę. Funkcję adwokata zlikwidowano. Ta parodia obrony z okresu systemu kapitalistycznego, nie była potrzebna w przypadku sądów radzieckich. Może najtrafniejszą opinię o możliwościach NKWD przedstawia wypowiedź jednego z bohaterów radzieckiego filmu powstałego już po zniesieniu cenzury - NKWD potrafi znaleźć czarnego kota w ciemnym pokoju, również wtedy, gdy go tam nie ma.
Zima 1940 roku była wyjątkowo mroźna. Temperatura spadała do 40o poniżej zera. Rodzice opowiadali, że najstarsi mieszkańcy takich mrozów nie pamiętali. Mówili, że mrozy przyszły razem z sowietami. W takich warunkach NKWD wywoziło w towarowych wagonach na daleką północ i Syberię Polaków, uznanych za wrogich i nieprzychylnych dla władzy radzieckiej. Z mieszkań zabierali zawsze w nocy.
Zbliżał się zimowy wieczór 10 lutego 1940 roku. Okrągła, słoneczna tarcza nisko płynęła po bezchmurnym błękicie nieba i prawie stykała się z białymi wierzchołkami najwyższych świerków pobliskiego lasu. Jej jaskrawe promienie na próżno starały się ogrzać przesiąknięte mrozem powietrze oraz przemrożoną ziemię przykrytą grubą warstwą zsiadłego śniegu. Nieruchomo i spokojnie stały bezlistne drzewka wisien i jabłoni. Co raz piękniej stroił je mróz, systematycznie pogrubiając warstwę puszystego szronu, osiadającego nieskazitelną bielą na grubych konarach i cienkich gałązkach.
Biały śnieg zalegał również w postaci puszystej warstwy na szarych dachach wiejskich chat i wesoło lśnił w lodowatych promieniach zimowego słońca. Nad dachami sterczały prostokąty chudych kominów powapnowanych na biało w okresie zielonego lata. Nad nimi unosiły się szare, ciepłe dymy podobne do wysokich, nieruchomych słupów. Potem rozrzedzały się na tle czystego nieba i dopiero gdzieś wysoko wychylały się w kierunku południowym. Kolejne zastępy chłodu napływające z dalekiej północy spychały je w tamtym kierunku.
Zapowiadała się spokojna noc ze zbliżającą się falą jeszcze większych mrozów. Upewniała w tym czerwień zachodzącego słońca oraz głośne trzaskanie pękających pni starych drzew. Tuż przed zmierzchem, kiedy oddziaływanie mrozu wyraźnie się nasila, z poszczególnych podwórek dochodziło głośne skrzypienie śniegu. Gospodarze kończyli wieczorny obrządek, zamykali obory, wnosili duże naręcza drzewa do domów. Czasami pisk nieposmarowanego kołowrota informował, że ktoś zapobiegliwy wyciągał ze studni dodatkowe wiadro wody. Widocznie obawiał się, że mróz sięgając daleko w głąb, mógł do rana jedyne jej źródło przykryć grubszą warstwą lodu.
Cisza i spokój przepełniały pustą, wiejską ulicę. Nie widziało się tam żadnego mieszkańca. Nie było nikogo obcego. Na wieś spływała mroźna, cicha noc, taka, jakich będzie jeszcze wiele, zanim powiew cieplejszego wiatru z innego kierunku i mocniej przygrzewające słońce nie odmieni zimy na wiosnę. Jednak na razie nic nie wskazywało nawet na najmniejsze zmiany. Następny dzień po długiej nocy miał być podobny do poprzedniego. Nic nie zapowiadało żadnych przykrych zdarzeń, a tym bardziej tragedii i łez w jakiejkolwiek rodzinie.
Ojciec, jak zwykle przed snem, wyszedł na podwórko. Wracając, przyniósł jeszcze jedno wiadro wody, chociaż w naszej głębokiej studni mróz do lustra wody nigdy nie sięgał. Po powrocie kolejny raz stwierdził, że jest coraz zimniej. Następnie wyszedł ponownie i wrócił z termometrem, próbując w świetle naftowej lampy szybko odczytać jego wskazania. Pośpiech nie był konieczny. Cała zawartość kolorowego płynu schowała się do zbiorniczka, grubo poniżej najniższej zaznaczonej temperatury, minus 30o. Między tą kreską, a zbiorniczkiem pozostała pusta szklana rurka o długości, odpowiadającej następnym 10 stopniom. Jeżeli zapiera oddech, a nawet lekko wilgotna ręka przymarza do żelaznej klamki, to wiadomo, że mróz nie żartuje.
Na podwórku kompletna cisza i spokój. Nie ma żadnego wiatru. W niektórych domach pogaszone światła. Na bezchmurnym niebie bladym chłodem migocą dalekie gwiazdy. Blask ich maleje w pobliżu ogromnej tarczy księżyca, z którego spływa martwe, zimne światło na białe pola i spokojne wiejskie chaty.
Takiego mrozu drzewka owocowe na pewno nie przetrzymają. Trudno. Posadzi się jeszcze raz. Może więcej podobnej zimy nie będzie. Zanim dzieci podrosną, będą swoje owoce. Wiosna się zbliża. Opału jest pod dostatkiem, a w mieszkaniu ciepło, pomimo coraz większej białej zmarzliny pojawiającej się w dolnym rogu, na drzwiach wejściowych1. Krowom też nic nie będzie. Chlew jest ciepły. Siana dużo, wystarczy do wiosny.
Rodzina przygotowuje się do nocnego wypoczynku. Jeszcze tylko ostatnie, ciche spojrzenie na malutkiego synka, spokojnie uśmiechającego się przez sen i zgaszenie światła. Pościel początkowo zimna i nieprzytulna, stopniowo ogrzewa się i przyjemnie otula, zapowiadając spokojny sen niepostrzeżenie spływający wraz z wielką ciszą gwiezdnej nocy.
Najpiękniejsze, błogie marzenia senne gwałtownie przerywa głośny, przerażający łomot. Łomot rozlega się ponownie, przywracając do rzeczywistości, trwogą przepełniając umysł i serca. Obudzeni znienacka nie wiedzą, co się dzieje. Zanim zdążyli się porozumieć, kolejny raz usłyszeli łomot wysuszonych, zmrożonych drzwi do sieni. Wydało się, że pod czyimiś strasznymi uderzeniami za moment drzwi się rozpadną. Tak nikt, nigdy do mieszkania się nie dobijał. Do głowy wpada pierwsza przerażająca myśl - chyba gdzieś się pali?! Straszne nieszczęście spadło na kogoś. Czy to nie u nas? Niebywały mróz i jeszcze ogień! Szybkie, zdenerwowane spojrzenie na zamarznięte okno. Odblasku łuny informującej o szalejącym ogniu od strony własnego podwórka nie widać.
W następnym momencie ojciec w bieliźnie wyskoczył do sieni. Natychmiast poczuł przeraźliwy chłód i zanim zdążył zapytać się „kto tam?”, usłyszał ponowny łomot. Odgłos wibrujących desek zwielokrotnił siłę potężnych uderzeń. Po sekundzie ciszy rozległo się głośne polecenie. Dwa słowa. Atwieraj - ... - NKWD!
Potężne dmuchnięcie strasznego chłodu niby igłami przeszyło rozgrzane ciało. Po krótkich wstrząsających dreszczach, gwałtowna fala gorąca. Szum krwi. Łomot serca. Drzwi otwarte na oścież. Na progu NKWD.
To dlatego tak przerażająco głośne były uderzenia. To nie za klamkę potrząsała zdenerwowana ręka sąsiada oczekującego pomocy. To nie pięść waliła w drewniane deski. Funkcjonariusze NKWD takich metod nie znają. W rękach trzymają karabiny. Karabin zakończony drewnianą kolbą z żelaznym okuciem sprawdza się doskonale nie tylko na froncie. Mocne uderzenia w zamknięte drzwi spokojnego domu zmuszą do przerwania każdego snu, nawet w środku nocy. Gdyby ktoś nie obudził lub próbował udawać, że nic nie słyszy, to i tak za chwilę miałby przy swoim posłaniu nieproszonych gości. Po kilku kolejnych uderzeniach drewniane drzwi chroniące dostępu obcych do śpiącej rodziny zostałyby roztrzaskane.
NKWD! Te słowa przyprawiają o dreszcze. Ta oszałamiająca informacja jest straszniejsza niż pierwsza przerażająca myśl o pożarze. Pożar jest okropny, lecz z pożarem można walczyć. Gdyby to był pożar, to po momentalnym ubraniu się należało złapać wiadro lub bosak i biec z pozostałymi mężczyznami do miejsca, gdzie szaleje ogień, gdzie czerwone płomienie pożerają starą słomę na dachu i zaczynają lizać drewniane suche, ściany. Do walki z ogniem zbiegłaby się cała wieś. Nikt by nie został samotny. Wspólnymi siłami gasiliby ogień, ratowali co się da. Nieszczęśnikom, których dotknęła tragedia, pomagałby każdy. Nikt by nie był pozostawiony własnemu losowi.
Niestety, nie było pożaru! Do mieszkania wtargnęło NKWD! Przed funkcjonariuszami tej organizacji ratunek nie istnieje. Z NKWD nikt nie wygra. Tu na pomoc nikt nie przybiegnie, nikt nie pomoże. Cała wieś spokojnie śpi. Nawet gdyby ktoś się obudził, to i tak pozostanie we własnym mieszkaniu i będzie z niepokojem wsłuchiwał się, czy nie zaskrzypi zmrożony śnieg pod butami żołnierzy zbliżających się do drzwi jego domu.
Zapalone światło rozproszyło mrok. To nie były żarty. To nie koszmarny sen. Żołnierze NKWD znajdowali się w mieszkaniu. Trzymali w rękach karabiny, na których wysoko sterczały czworokątne bagnety, długie i ostre na końcu. Enkawudyści znali swój fach od lat. Wykonywali rozkazy zawsze bez cienia wątpliwości i bardzo dokładnie. W sercu nie mieli litości. Ci, co okazali słabość, dawno znaleźli się na bezkresnej, białej Syberii.
Padło krótkie polecenie:
- Adewajties`. Bieritie samyje nieabchadimyje wieszczi i pajedietie s nami!1
Rodzice zaczęli się ubierać. Mama w ostatnich miesiącach ciąży, ze mną, schyliła się nad pierworodnym synkiem. Nadal spokojnie się uśmiechał przez sen w swoim ciepłym łóżeczku. Zbudzony znienacka, zaczął głośno płakać. Mama płakała razem. Poprzez łzy nieustannie spływające po policzkach spoglądała na synka bezradnie. Przerażona nie wiedziała co ma robić dalej. Drobna, szczupła podniosła oczy przepełnione łzami na nieruchome twarze, na kamienne spojrzenie wysokich, potężnych mężczyzn z błagalnym zapytanie „Czego od nas chcecie? Dlaczego wyprowadzacie na ten mróz? Dlaczego??? Co wam zrobiliśmy?” W odpowiedzi, od jednego, jak to zawsze określała, strasznego enkawudysty, usłyszała krótką, zdecydowaną odpowiedź: Da pieriestań ty płakat`! Maskwa slezam nie wierit !2
Padło ponowne, stanowcze polecenie, by pakować się i przygotować się do wyjazdu. Rodzice zaczęli wyjmować... układać... najniezbędniejsze rzeczy. Co wziąć w takiej sytuacji... podczas trzaskającego mrozu...? W pierwszej kolejności jakieś ciepłe ubranie..., koce... Jak opatulić malutkiego synka?... Co ubrać na siebie?...Może wziąć jakieś jedzenie?... Może kawałek słoniny... i jeszcze chleb?... Mąkę chyba nie, bo gdzie i co gotować...? Może zabrać metalowy kubek ... na herbatę lub na kipiatok3? ... Może jakąś aluminiową miskę... lub dwie? ... i łyżki ... też dwie...i dla dziecka .. małą... co jeszcze?...co jeszcze? ... Mydło..., a co dla tego dziecka, które ma się urodzić? ...Będą potrzebne pieluchy... jak je uprać, gdzie wysuszyć?... Do czego to wszystko włożyć? ....Do jakiejś torby ?... Takiej nie mamy... Może czysty worek po zbożu?... Ręce trzęsą się. Łez nie można powstrzymać. Po głowie krąży jednostajna, powracająca w kółko myśl „Za co ...? Dlaczego...? Czy to już koniec wszystkiego...? Dlaczego los jest tak okrutny...? Młodzi nie jesteśmy, ale dopiero nie całe trzy lata po ślubie. Mamy już jedno dziecko. Za nie całe dwa miesiące będzie drugie. Z nimi miała być nasza przyszłość, nasze marzenia. Dlaczego tak nagle, tak okropnie wszystko się kończy? Dlaczego przyszli do nas. Dlaczego?? Co zrobiliśmy im? Za co chcą nas zamrozić gdzieś w dalekim, obcym kraju?
Odpowiedzią było milczenie i stanowcze ponaglanie. „Zabierajcie najniezbędniejsze rzeczy i wychodzimy”. Nastąpiła cisza. Cisza pożegnania ze swoim domem wybudowanym przez najlepszych majstrów z okolicy, pożegnania z drewnianymi ścianami z solidnych sosnowych bali, mającymi również służyć następnym pokoleniom. Raptowne i nieoczekiwane pożegnanie z garnkami, miskami ...i rozgrzanym piecem, promieniującym miłe ciepło, do którego parę godzin wcześniej ojciec dołożył kilka grubych brzozowych drewienek żeby rano, przed wstawaniem było cieplej. Nie ma możliwości pożegnania z sąsiadami i rodzicami mamy, którym może w tamtej chwili śniły się złe sny, zwiastuny nieszczęścia spadającego na ciężarną córkę, zięcia i wnuczka.
Wreszcie wszyscy byli ubrani i za moment, po raz ostatni mieli wyjść na swoje podwórko, na siarczysty mróz i odjechać tam, skąd powroty nie istniały.
Przed samym wyjściem ciszę pożegnania pogwałcił raptownie bezwzględny, służbowy głos dowódcy:
- a gdie astalnyje czleny siemji? Szto was tak mała?!1
Może sądził, że rodzina powinna być większa? Może chciał być pewnym, że nikt się nie ukrył? A może wykonując swoje obowiązki od lat przyzwyczaił się do dokładności i przed opuszczeniem mieszkania zawsze rutynowo sprawdzał sam siebie? Gestem ręki zatrzymał więźniów i sięgnął do oficerskiej torby zwisającej z boku na długim pasku. Za moment wyciągnął z niej jakiś dokument i chwilę patrzył w atramentowy zapis. Zdumieni rodzice nie zrozumieli, o co mu chodzi. Mama milczała, a przestraszony ojciec stanowczo odpowiedział:
- u mienia nikawo bolsze niet. Eta wsia maja siemja.2
Wobec powyższego tamten oświadczył, że zaraz to się okaże i zaczął kolejno wyczytywać:
- Cechanowicz Jan...
Ojciec na to:
- eta aszybka. Ja nie Jan. Ja Anton.1
Enkawudysta nie ustępował:
- a Jan eta kto?.
Gdy usłyszał, że Jan jest bratem, natychmiast lodowatym głosem zadał kolejne pytanie oraz wydał polecenie:
- A gdie on żiwiot? Wiedi k niemu!2
Ojciec nie miał wyboru. W otoczeniu enkawudystów przekroczył próg wciąż otwartych drzwi wyjściowych. Dowódca grupy odwrócił się w tym czasie na chwilę w kierunku mamy i spokojnie stwierdził:
- Wy, chaziajka, nie biespakojties` Muż skora wierniotca. Razdiewajtieś, razdiewajtie swajewo riebionka i łażytieś spat`. Spakojnaj wam noczi.3
Ojciec w otoczeniu wysokich, przesiąkniętych mrozem postaci wyszedł na podwórko, następnie na ulicę i poprowadził do domu, w którym urodził się. Mieszkał tam młodszy brat, który w tym czasie spokojnie spał, nie przeczuwając, że za chwilę zostanie znienacka zbudzony głośnym łomotaniem w drzwi. Po następnych minutach Jan Ciechanowicz ze swoją żoną, na zawsze opuścił dom ojca i rodzinną wieś. NKWD swoje zadanie wykonało. Bracia nigdy się nie spotkali. Rodzina Antoniego uratowała się tylko dlatego, że enkawudysta zechciał sprawdzić ilość osób w wywożonej rodzinie i zajrzał do wykazu. Funkcjonariusze skrupulatnej i dokładnej organizacji pomylili adresy i najpierw wtargnęli do naszego domu. Dzięki przypadkowi udało się rodzicom uniknąć wywózki na Syberię.
Dokładność oraz skrupulatność funkcjonariusza sowieckiej organizacji sprawiło, że po raz pierwszy miałem szczęście i znalazłem się na tym świecie. Czasami myślę, że może to nie zasługa enkawudysty, a oddziaływanie szczęśliwej gwiazdy, pod osłoną której miałem się wkrótce urodzić? Najpewniej jej promieniowanie sprawiło, że nie sądzone mi było zamarznąć prawdopodobnie gdzieś przed daleką Syberią, jeszcze przed urodzeniem. Chyba mogę wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę tym bardziej, że na skraju przepaści znalazłem się ponownie, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Potem jeszcze w wieku kilkunastu lat, z powodu własnej głupoty.
Prawdą jest, że z naszej wsi na Syberię wywieziono zaledwie kilka rodzin, w tym brata naszego ojca - Jana, z żoną, bo był osadnikiem wojskowym. Takich ludzi wywożono w pierwszej kolejności. Następnie do syberyjskiej tajgi trafiły rodziny policjantów, urzędników państwowych, nawet rodziny gajowych.
Jan Ciechanowicz znalazł się w grupie osób zaliczonych do największych wrogów radzieckiego państwa, bo walczył z bolszewikami w 1919 roku i w nagrodę otrzymał jakieś „hektary”. Nie wiem, ile było tej ziemi i za jakie zasługi ją dostał. Prawdopodobnie w tamtych okolicach podobne przydziały uzyskiwali wszyscy uczestnicy wojny. Stryjek proponował również dla starszego brata jakąś działkę ze swojej części. Ojciec z darowizny zrezygnował i najpewniej w ten sposób ocalił życie swoje i całej rodziny.
Dziwne jest to powtórzenie się otrzymywania ziemi w nagrodę za waleczność. Najpierw ziemię otrzymuje daleki przodek dziadka po linii mamy. Wiele dziesiątków lat później ponownie otrzymuje ziemię za waleczność nasz stryjek i po kilku latach zostaje za to wywieziony „na białe niedźwiedzie”.
1 Już w Polsce, po 1980 roku, natrafiłem na artykuł w jakiejś gazecie o napadzie, o którym opowiadał ojciec. Niestety gazety nie zachowałem.
1 Tak trudno uwierzyć w tamte opowieści. Być może do wsi wkroczyła nie tylko regularna armia, a również jakieś pospolite ruszenie z pobliskiego kołchozu.
1 dajcie jeść (ros.)
2 Co mam dać? Niczego nie mamy. Mamy jedynie kartofle. (ros.)
3 robotniczo-chłopskiej (ros.)
1 Czytać nie umiał. (ros.)
2 Karabin, naboje i bagnet (ros.)
3 Rozkaz dowódcy (ros.)
4 Po co wam mój synek. Wypuście go. (ros.)
5 Który Twój syn? Zabieraj go i uciekaj jak najszybciej. (ros.)
1 Komisariat Narodowy Spraw Wewnętrznych. (ros.)
2 Nie wiesz kiedy wrócisz do domu. (ros.)
1 Na grubych drzwiach wejściowych do mieszkania, w dolnym rogu, podczas większych mrozów zawsze pojawiała się biała zmarzlina.
1 Proszę ubierać się. Zabierajcie najniezbędniejsze rzeczy. Pojedziecie razem z nami. (ros.)
2 Przestań w reszcie płakać. Moskwa nie wierzy łzom (ros.)
3 Wrzątek. (ros.)
1 Gdzie pozostali członkowie rodziny? Co was tak mało? (ros.)
2 Więcej nikogo nie ma. To jest cała moja rodzina. (ros.)
1 To jest błąd. Nie jestem Janem, lecz Antonim. (ros.)
2 Gdzie on mieszka? Prowadź do niego. (ros.)
3 A wy gospodyni, nie denerwujcie się. Mąż wkrótce powróci. Proszę rozbierać się, rozbierać swoje dziecko i układać się do snu. Życzę wam dobrej nocy. (ros.)
poniedziałek, 16 lipca 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz