4. Wojna. Potęga niemiecka.
Zwycięstwo radzieckie.
13
Radzieckie panowanie rozpoczęte gwałtownym najazdem na uśpione miasteczka i wsie Kresów Wschodnich, w nocnej ciszy 17 września 1939 roku, zostało przerwane również raptownie wczesnym świtem 22 czerwca 1941 roku, po napaści Niemiec na Związek Radziecki. Oficjalnie, wiele lat głoszono, że napaść była nieoczekiwana. Jak to wyglądało od strony władzy, ona wie najlepiej. Mieszkańcy małej wioski przeżyli kolejny szok. Szczęścia pod pierwszymi sowietami1 nie zaznali. Wiedzieli, że ten, kogo ze wsi wywieźli, na pewno nie wróci, lecz łudzili się nadzieją, że pozostałym dadzą wreszcie spokój. Chcieli wierzyć, że doczekają się lepszych czasów. Jeszcze nie mogli się zdecydować, czy mogą marzyć o Polsce ponownie. Stało się tak że, sowiety co prawda odeszli, ale Polska nie wróciła, tylko przyszła kolejna wojna.
Za Armią Czerwoną cofającą się w panice i rozsypce (przeważnie ją wyprzedzając) parły na wschód zmotoryzowane i opancerzone oddziały niemieckie. Już w kilka dni od momentu wybuchu wojny potęga ta, jak burza, przetoczyła się przez naszą wieś. Trudno zgadnąć, co dotarło najpierw do naszych okolic położonych w odległości około 200 km od granicy, komunikaty o wojnie Hitlera ze Stalinem czy niemieckie czołgi.
Sypki, żółty piasek starodawnego traktu carskiego stał się doskonałą drogą dla czołgów i samochodów wypełnionych żołnierzami. Kolumny niemieckie sunęły na wschód dniem i nocą. Ojciec opowiadał, że od strony Niemna w kierunku wsi Orciuchy równolegle jechały dwie, a czasami nawet trzy szerengi tych pojazdów. Ziemia dudniła pod ciężkimi czołgami, w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Przeraźliwy jazgot gąsienic, ryk potężnych silników i radosny śpiew żołnierzy, niezaznawszych porażki, docierały do obu odległych krańców wsi.
Mieszkańcy dopiero niedawno zapoznani z pierwszymi karetami poruszającymi się bez koni2, nadal nie rozumieli tego „szatańskiego wynalazku”. Zdumieni i przerażeni stali w milczeniu przy drodze. Najstarsze, posiwiałe głowy próbowały zgadnąć czy to, co widzą na własne oczy jest urzeczywistnianiem przepowiedni o bliskim końcu świata, czy rozpoczyna się najazd nowej potęgi, której będą musieli podporządkować się tak, jak nie całe dwa lata temu podporządkowali się potędze głodnej, stalinowskiej armii?
Wiejscy staruszkowie wiele widzieli w swoim długim życiu, jeszcze więcej słyszeli. Nie zapomnieli wojny japońskiej. Mieli świeżo w pamięci wojnę światową, na której walczyli różni żołnierze. Znali i kochali piękne Wojsko Polskie. Byli dumni z ozdoby armii - ułanów, tych „malowanych dzieci”. Teraz nie wierzyli własnym oczom. Potęga niemiecka była przerażająca. Wydawało się, że z najgłębszych otchłani piekła płynie nie kończący się potok stali i ludzi, że nikt i nigdzie nie jest w stanie go zatrzymać, a na pewno nie armia zdominowana przez NKWD, od wielu lat we własnym kraju wyćwiczona jedynie do walki z bezbronną ludnością i to najlepiej nocą.
Druzgocząca przewaga armii niemieckiej sprawiała, że wojska rosyjskie nie stawiały i nie mogły stawiać żadnego oporu. Armia Czerwona na tym etapie wojny przestała istnieć. Żołnierze w popłochu uciekali. Ci co nie zdążyli uciec, masowo oddawali się do niewoli. Wybierali niewolę nie tylko z powodu przewagi napastnika. Ojciec bez przerwy, wbrew temu co czytałem w książkach twierdził, że rosyjscy żołnierze mieli dość stalinowskich rządów. Zaczęli wierzyć, iż Niemcy przywrócą im wolność. Jakże mocno mylili się. Było to pokolenie straceńców. Nie mieli szansy ani u Stalina, ani u Hitlera. Urodzili się po to, by zginąć w lagrach stalinowskich lub hitlerowskich. W obu przypadkach śmierć była podobna - z głodu, bezimienna i w męczarniach.
Z różnych informacji, które nie stanowią tajemnicy w dniu dzisiejszym wynika, że zgodnie z rozkazem Stalina w Armii Czerwonej nie wszczęto żadnych przygotowań do odparcia ewentualnego ataku wojsk niemieckich. O tych faktach wielokrotnie opowiadał ojciec na podstawie relacji bezpośrednich uczestników tamtych wydarzeń, przeważnie Rosjan. Całe starsze pokolenie doskonale wiedziało, jak wyglądała prawda. Jednostki wojskowe na granicy z Niemcami w ostatnich godzinach przed atakiem zamiast postawienia w stan gotowości bojowej, praktycznie zostały rozbrojone. Ich czujność uśpiono.
Są to fakty o których już się pisze w podręcznikach szkolnych. Dlaczego więc o tym wspominam? Wspominam, bo nie mogę się nadziwić dlaczego wtedy nie dostałem rozdwojenia jaźni. Przecież na lekcjach w szkole, w programach radiowych i książkach, których tyle czytałem wszystko przedstawiano całkiem inaczej. Komu młode pokolenie, do którego należałem, miało wtedy wierzyć?
W naszej wsi mieszkał i o początku wojny dokładnie opowiadał bezpośredni jej uczestnik, walczący po stronie radzieckiej. Nazywał się Władysław Okinczyc. Dziadek o panu Władysławie nigdy nie wspominał jako o rodzinie, lecz skoro mieszkał w tej samej wsi i miał identyczne nazwisko, to chyba wywodził się od wspólnych przodków. Obie rodziny mogły być odgałęzieniami tego samego rodu.
Po 17 września 1939 r. pana Władysława wcielono do Armii Czerwonej. Trafił na granicę w Brześciu, na lotnisko. Przeżył tam koszmar niemieckiego bombardowania. Widział pierwszych rannych i zabitych żołnierzy, z którymi razem służył ku „chwale niezwyciężonego Kraju Rad”.
To właśnie oni w ostatnich godzinach przed tamtą piekielną nocą na czyjś odgórny rozkaz rozmontowali silniki we wszystkich bojowych samolotach. Po trudach długiego dnia spokojnie spali, gdy zostali raptem zbudzeni ogłuszającą kanonadą setek dział ustawionych po drugiej stronie Bugu i od pewnego czasu wycelowanych w ich kierunku. Działa milczały szereg dni, niby oczekując na ten moment, kiedy żołnierze z czerwonymi gwiazdami na czapkach po wschodniej stronie rzeki spokojnie i do końca rozmontują cały sprzęt bojowy i zmęczeni, ułożą się do snu.
W tamtą czerwcową noc błogi spokój spłynął na wojsko. Żołnierze spali beztrosko. Spokojnie odpoczywali dowódcy po wykonaniu rozkazu wyższych przełożonych. Zbudził wszystkich świdrujący ryk samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Przeraził ich widok napływających falami na tle błękitnego nieba rozjaśnionego wschodzącym słońcem. Niczym niezagrożone pikowały z narastającym gwizdem i bombardowały bezkarnie wybrane cele. Siały popłoch i spustoszenie. Żaden samolot z czerwoną gwiazdą nie zdołał się unieść z zielonej murawy lotniska. Żaden pilot nie podjął walki. Samoloty spłonęły. Lotnicy zginęli lub trafili do niewoli.
Pan Władysław widział na własne oczy klęskę armii, której potęga rozpadła się po pierwszym uderzeniu silniejszego przeciwnika. Po powrocie do rodzinnej wsi opowiadał wielokrotnie o strasznym czerwcowym świcie 1941 roku. Po tamtych wydarzeniach już nie nadawał się do dalszej służby ani w Armii Czerwonej, ani w żadnej innej. Podczas pamiętnego bombardowania, jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie zginął. Stracił jedynie nogę do kolana. Okaleczonemu na zawsze, po zakończeniu wojny, władza radziecka zapewniła do końca życia darmową pracę w kołchozie. W jaki sposób śmierć ominęła pana Władysława, kto opatrzył jego straszną ranę, jak uniknął niemieckiej niewoli i uratował życie, a następnie dotarł do rodzinnej wsi, tego nie wiem.
O tamtych latach ojciec opowiadał przy każdej okazji. Powtarzał ciągle, że podczas wkraczania na nasze tereny, w zwycięskiej pogoni za Armią Czerwoną, Niemcy bez żadnej litości podpalali domy zamieszkałe przez rodziny żydowskie. W tym okresie po raz pierwszy Stołpce spłonęły w poważnym stopniu. Wyróżnikiem, że dom nie jest żydowski miała być ikona lub inny obraz wywieszony na budynku od strony frontowej.
Piaszczystą ulicą naszej wsi szedł niemiecki żołnierz, przyglądał się poszczególnym zabudowaniom. Wszędzie na drewnianych, szarych ścianach od strony ulicy widział ikonę lub inny obraz. Ujrzał już w oddali ostatnie chatki przed pobliskim lasem, a nigdzie jeszcze nie użył zapalających granatów. Raptem nie spodobał się mu jeden z najładniejszych domów po prawej stronie drogi. Nie spostrzegł tam żadnej ikony. Wreszcie nadarza się okazja. Pozbędzie się przynajmniej jednego ładunku, nadmiernie obciążającego żołnierski pas.
Niemiec stał przed naszym podwórkiem. Następnie sięgnął po granat, przygotował się do rzutu. Po chwili dom miał stanąć w płomieniach. Tym razem również mieliśmy szczęście. W pobliżu znajdował się ojciec. Podbiegł do Niemca, próbując go powstrzymać, próbując uratować nasz dom. Granat jeszcze pozostawał w ręku żołnierza. Jeszcze nie został rzucony. Zawiedziony młody Niemiec twierdził, że nie widzi żadnego świętego obrazu, żadnej ikony, a więc jest to dom żydowski i należy go spalić.
Wreszcie ojciec pokazał Niemcowi obrazek Matki Boskiej z dzieciątkiem zawieszony na ścianie, przekonując, że jest to dom chrześcijański. Obrazek był mały, kilkunastocentymetrowy, oprawiony w owalne szkło bez ramki. Początkowo Niemiec go nie zauważył.
Ojcu udało się swój dom uratować. Niszczącą rękę niemieckiego najeźdźcy powstrzymały perswazje i prośby, lecz ostatecznie rzut granatu i płomienie zatrzymał mały obrazek zawieszony na ścianie. Powinien pozostać rodzinną pamiątką dla następnych pokoleń. Po spaleniu domu, losy rodziny mogły się ułożyć inaczej.
Podczas okupacji niemieckiej powstał problem utrzymania polskiej narodowości. Niektórzy Polacy przepisywali się na Białorusinów, prawdopodobnie w mniejszym stopniu zagrożonych zagładą. Szczególnie jeden sąsiad ciągle powtarzał, że „...Żydzi są wystrzelani, a getto wyżej grodzą...”. Przekonywał, że tym razem będzie przeznaczone dla Polaków i namawiał ojca, aby stał się Białorusinem, bo tylko w ten sposób może uratować siebie i rodzinę. Ojciec na tę propozycję zgody nie wyraził twierdząc, że jeżeli ma zginąć to zginie, a poprzez zmianę tożsamości szukać ratunku nie będzie.
Stołpce w okresie przedwojennym były miastem na wpół żydowskim. Już na początku wojny Niemcy zgromadzili ich w getcie, a następnie wymordowali. Uratowali się jedynie ci, którzy zdołali wcześniej uciec i gdzieś się ukryć. Gdzie znajdowało się getto, dokładnie nie wiem. Jeżeli dobrze pamiętam opowieści ojca, to utworzono go na rozległym terenie przedwojennej rzeźni, znajdującej się za rozwidleniem dróg w kierunku Okinczyc i wsi Orciuchy. Pobliski sosnowy las mógł stać się miejscem ich wiecznego spoczynku.
Ludność narodowości żydowskiej ze Stołpiec i okolic wymordowali Niemcy. Zginęło ich wiele. Po ludziach żadnego śladu nie zostało. Prawdopodobnie nad zbiorowymi mogiłami wyrósł las. Szumi im wieczną pieśń sosnowy bór, białe brzozy cicho szeleszczą. Władza radziecka mogił nie odtworzyła. O dokonanej zbrodni żadnego wspomnienia nie było ani w szkole, ani poza szkołą. Czyżby śmierć niewinnych i bezbronnych, bez względu na narodowość, wiek i płeć, nie liczyła się? Czy w tamtym kraju pamięta się tylko niektóre nazwiska i czci się pamięć bohaterów ustalonych centralnie?
Nie wiem gdzie pochowano rozstrzelanych i zagazowanych1 Żydów z naszego miasteczka. Widziałem natomiast poszarzały drewniany krzyż, ustawiony w sypkim piasku na środku szerokiego, carskiego traktu z Okinczyc do wsi Orciuchy. Z tamtego miejsca, z ostatniego łagodnego stoku otwierała się panorama z widokiem na szare strzechy wiejskich chat. Krzyż pełnił wartę nad pojedynczą, samotną mogiłą, tam gdzie ostre kule niemieckiego żołnierza przerwały życie młodej, niewinnej matki i jej małego dziecka.
Szokująca informacja przekazana przez ojca w ciepły letni dzień, gdy szliśmy razem do tamtej wsi, uruchomiła dziecięcą wyobraźnię. W moich oczach, z całą jaskrawością stanęła przerażająca scena. Wyobraziłem sobie ich śmierć w tak samo słoneczny, cichy poranek. Zobaczyłem szczęśliwą mamę w kolorowej, letniej sukience z krótkim rękawem, delikatnie osłaniającym opalone ramiona. Obok małe, uśmiechnięte dziecko. Trzymając się lekko za ręce, radośnie, w podskokach wracali do domu.
Stanęli nagle, gdy na żółty piasek spokojnej, szerokiej drogi, jak złowrogi, szary gad wśliznął się długi cień żołnierza najeźdźcy. Bezlitosne łapska zsunęły stalowy karabin z ramienia, skierowały czarny otwór lufy na bezbronną kobietę i nic nie rozumiejące dziecko. Przerażona mama w ostatnich gestach rozpaczy gołymi rękoma zasłaniała malutkiego syna, przytulała do siebie. Małe niewinne dziecko, jeszcze nic nie rozumiejąc, wciąż uśmiechało się do słońca, zieleni wysokiego lasu i do czystego powietrza, przepełnionego poranną rosą.
Nieoczekiwany strzał odbił się głośnym echem od spokojnego lasu. Urwało się kukanie pobliskiej kukułki, ugięły się kolana młodej matki. Z drętwiejących rąk wysunęło się bezradne dziecko, a jego nagły płacz został przerwany drugim celnym strzałem.
Uzupełniając swoją krótka wypowiedź, ojciec dodał, że mieszkańcy pobliskich domów na polecenie żołnierza i pod jego nadzorem, zostali zmuszeni do natychmiastowego pochowania matki i dziecka w tym miejscu, gdzie zostali zastrzeleni. Jeszcze bardziej przerażony wyobraziłem, jak na środku szerokiej drogi powstał głęboki dół. Na samym dnie delikatnie położono młodą mamę, a na jej nieruchome piersi ułożono tego, którego swoimi rękoma od niemieckiej kuli nie zdołała osłonić. Piasek ostrożnie spychany z powrotem był jeszcze wilgotny i ciężko układał się coraz grubszą warstwą na nieruchomych ciałach, przytłaczał swoim ciężarem. Rodzina na próżno czekała na powrót młodej mamy. Ona i jej synek nie wrócili z porannego spaceru. Przysypani grubą warstwą piasku zostali na zawsze na drodze.
Wkrótce na piaszczystym pagórku zamiast mamy z małym dzieckiem, mieszkańcy wsi ujrzeli nieruchomy, drewniany krzyż. Nikt nie wiedział, kto go postawił. Podobnie jak młodą mamę i jej dziecko, oświetlały go łagodnie słoneczne promienie. Wiele lat później przewrócił się spróchniały krzyż, zginął ślad po mogile. Po następnych latach, stalowe lemiesze spychaczy wyrównały piasek, a ogromne kopcące maszyny, nad dawną mogiłą, ułożyły grubą warstwę asfaltu. Już nikt nic nie wie o młodej mamie i jej dziecku, których życie przerwał tak samo młody żołnierz w niemieckim mundurze. Szumią im wieczną pieśń pobliskie wiekowe sosny. Spokojnie spać nie pozwalają huczące opony samochodów mknących ponad głowami.
Okres wojny. Okres kilkuletniego panowania Niemców stał się też okresem mego dzieciństwa. Z tamtych lat, pozostały okruchy wspomnień. Na pewno nie jest prawdą, że urodziłem się w okopach, jednak wrażenia z czasów wojny w pamięci są nadal. Bardzo dalekie przeżycia własne i opowieści rodziców lub dziadków będą teraz przeplatały się i uzupełniały.
Mijały kolejne tygodnie po koszmarnej nocy 10 lutego. Rozpoczął się marzec, pierwszy miesiąc wiosny. Mrozy zelżały. Pojawiały się odwilże, napłynęły cieplejsze wiatry. Grube zwały śniegu zaczęły zmieniać barwę z białej na szarą, przyciągającą słoneczne promienie, które coraz śmielej i głębiej drążyły południowe stoki największych zasp.
Zbliżał się koniec miesiąca i przewidywany termin porodu dziecka, któremu nie było sądzone zamarznąć w łonie matki. W dniu 29 marca 1940 roku wiejska staruszka, przywołana do domu wczesną porą, pomogła matce wydać na świat kolejnego potomka. Rodzina Antoniego i Julii zwiększyła się do czterech osób.
Nigdy nie dowiedziałem się czy w tamtych warunkach wywołało to większą radość, czy troskę. Polska ponownie nie istniała. Mieszkańcy Kresów Wschodnich pozostających pod radzieckim panowaniem nie mieli żadnych wiadomości od rodzin znajdujących się na terenach objętych okupacja niemiecką. Nieznany był dzień jutrzejszy. Nieznana przyszłość. Pomimo tragicznych, beznadziejnych warunków przez cały okres trwania wojny we wszystkich młodych rodzinach dzieci przychodziły na świat. Przekazane w genach podświadome dążenie do zostawienia potomstwa przed odejściem z tego świata stawało się silniejsze od strachu i problemów codzienności. Po trzech latach, już podczas okupacji niemieckiej, rodzice świętowali urodziny kolejnego dziecka. Ten potomek Antoniego i Julii może bez wątpliwości twierdzić, że urodził się w okopach.
Moje najdawniejsze wspomnienia z dzieciństwa nie są miłe ani przyjemne, a dotyczą dziwnych, strasznych snów niezwiązanych w żaden sposób z wojną. Nie wiem, jaka była ich przyczyna. Może to następstwa nerwowych przeżyć mamy z pamiętnej gonitwy do Stołpiec, do transportu po brata? Może efekt koszmarnej nocy i nieproszonej wizyty NKWD? A może niewygodne łóżeczko lub nadmierne ciemności w sypialni?
Pamiętam, że coś mi się śniło, a następnie pojawiały dziwne, szare halucynacje. Przeraźliwie wystraszony budziłem się z głośnym płaczem. Obudzeni rodzice wstawali natychmiast. Słyszałem troskliwe głosy, za moment byłem na czyichś rękach. W następnej chwili przerażająca ciemność się rozpraszała. To światło malutkiej zapałki zapalonej drżącą ręką mamy lub ojca. Płomień przeniesiony do lampy usuwał ostatecznie straszną ciemność nocy. Groza przerażającego snu oddalała się. Otwierałem załzawione oczy. Przerywałem płacz. Spokojny głos rodziców i bezpieczna osłona płynąca z rąk, którymi byłem przytulany powodowały, że uspokajałem się. Prawdopodobnie wkrótce ponownie spokojnie zamykałem oczy, ponownie spałem.
Zdarzały się jednak przypadki, że bardzo się bałem i płakałem długo, wytrwale. Może broniłem się w ten sposób przed powrotem do łóżeczka, do samotności i ciemności.. Nie odpowiadałem na żadne pytania. Widocznie jeszcze nie umiałem mówić lub nie potrafiłem wytłumaczyć przyczyn swego zdenerwowania. Płacz nie ustawał, zachłystywałem się nim. Zdenerwowani ociec i mama nosili mnie na rękach. Dawali różne rzeczy do zabawy. Nic nie pomagało. Takie sytuacje powtarzały się co najmniej kilkakrotnie.
Doskonale pamiętam mały, złoty zegarek. Jak się dowiedziałem później, otrzymała go mama w prezencie od brata Witka, podoficera wojska polskiego. Zegarek mama przechowywała w białej, damskiej torebce. Podczas wojny nie nosiła torebki, nie zakładała zegarka. Później, w warunkach kołchozowej nędzy tych dowodów „przedwojennego dobrobytu i bogactwa” mama również nie nosiła. Mogła tylko czasami w samotności na nie popatrzeć i przypomnieć niedawne lata, które minęły bezpowrotnie. Zanim nadeszła wojna, w każdą niedzielę podczas wyjść do kościoła biała torebka i mały zegarek stanowiły obowiązkowy dodatek do uroczystego stroju. Trwało to krótko. Szybko minęło.
Przy pomocy zegareczka rodzicom wielokrotnie udawało się nawiązać ze mną kontakt, przerwać spazmatyczny płacz. Na co dzień go nie widziałem i być może krótki błysk dziwnej zabawki tworzył zainteresowanie, przywracał do rzeczywistości. Pamiętam jednak i takie przypadki, kiedy nic nie pomagało, nawet zegarek mamy. Już go znałem. Nie stanowił więc przedmiotu zainteresowania mogącego zagłuszyć strach. Wtedy zdenerwowanym rodzicom zostawało tylko noszenie na rękach, przytulanie i oczekiwanie, że usnę zmęczony i ukołysany opiekuńczymi ramionami.
Noszony byłem przez ojca nie tylko podczas nieoczekiwanego przebudzania się i płaczu w środku nocy. Pamiętam ciche, spokojne wieczory, kiedy szeroki płomień lampy naftowej zawieszonej na ścianie rozpraszał mrok. Znajdowałem się wtedy bardzo wysoko na barkach ojca lub na głowie, jak on to określał. W pewnym momencie ojciec przerywał milczenie i zaczynał śpiewać:
„Kiedy ranne wstają zorze... ”
Ojciec maszerował z pokoju do kuchni i z powrotem, a ja głową i uniesionymi rękoma, prawie sięgałem do wysokich belek sufitu. W tym czasie słyszałem inną zwrotkę:
„Serdeczna matko, opiekunko ludzi...”
Kolejność ta powtarzała się chyba za każdym razem i chyba za każdym razem na zakończenie z ust ojca, maszerującego po naszej dużej kuchni, słyszałem słowa:
„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...
Słyszałem ponaglenie o wspólny, głośny śpiew. Widziałem mamę radośnie uśmiechniętą, wsłuchującą się w dobrze znany, lekko fałszujący śpiew męża i mój, spływający spod samego sufitu, powtarzający tę samą zwrotkę:
„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...”
Czyżby serce tego, który po latach tułaczki wybudował dom na ziemi praojców przeczuwało, że zostanie zmuszony porzucić ziemię „skąd nasz ród”? Czy mogłem wtedy przewidzieć, że ostatnia zwrotka powróci we wspomnieniach po upływie około pięćdziesięciu lat od tamtych miłych wieczorów, z ciepłym światłem lampy naftowej rzucającej na puste, białe ściany duże cienie naszych sylwetek?
Niestety, w tym czasie zabawy i śpiewy odbywały się już tylko ze mną. Pierwszy syn, którego matka tak bardzo kochała, odszedł z tego świata przed czasem. Ukochane, pierworodne dziecko zawsze wesołe i zdrowe nagle stało się osowiałe, płaczące. Rosła temperatura. Zatrwożeni rodzice nie mieli wątpliwości. Rozpoczęła się jakaś choroba. Lekarz przywieziony do domu zbadał malucha i spokojnie stwierdził, że nic strasznego się nie stało, że to rozbolał brzuszek. Dał jakieś tabletki zapewniając, że do następnego dnia wszystko będzie w porządku, dziecko wyzdrowieje.
Tabletki nie pomogły. Temperatura nie spadła, a mały Edek, tracił przytomność i jak ryba wyciągnięta z wody na suchy brzeg, ledwo łapał powietrze. Podobne objawy nieznanej choroby rodzice zauważyli również u młodszego synka, to znaczy u mnie. Przestałem się bawić. Wkrótce zacząłem gorączkować.
Bezradni rodzice, przerażeni babcia i dziadek schyleni nad dwoma łóżeczkami przeżywali kolejną tragedię. Czyżby dzieci uratowane przed śmiercią na syberyjskim mrozie, miały umrzeć bez wyraźnej przyczyny?
Ojciec szybko zaprzągł konia i pogonił w kierunku Stołpiec. Pusty wóz kiwał się i podskakiwał na nierównościach drogi. Ten sam lekarz przyjechał ponownie, zbadał jeszcze raz Edka i przerażonym rodzicom oraz dziadkom spokojnie oświadczył, że się poprzednio pomylił, że to nie brzuszek, ale dyfteryt i na ratunek starszego synka jest już za późno.
Jednocześnie pocieszył, że istnieje szansa uratowania młodszego. U niego choroba dopiero się zaczyna. Rodzice dobrze zrobili przywożąc go po raz drugi. Gdyby spóźnili się o kilka godzin, to mieliby jednocześnie dwa pogrzeby. Tak będzie tylko jeden. Dostałem właściwe leki. Zostałem uratowany. Miałem ponownie szczęście. Uzyskałem jeszcze jeden dowód, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą.
Tyle lat oczekiwania na pierwsze dziecko i zaskakująca, niespodziewana śmierć pierworodnego syna. Mama czasami opowiadała o swojej dawnej tragedii. Twierdziła, że nie sposób wyobrazić większej rozpaczy, że po takim ciosie rany leczą się długo, ślad zostaje na wiele lat. Wspominając tamte dni opowiadała, jak na wpół przytomna, nie widząc drogi, biegała prawie codziennie na cmentarz, na grób i zawsze z płaczem wracała do domu, oglądając się ciągle z nadzieją, że może ukochany synek biegnie za nią. Rozpacz była tym większa, że był to podobno wspaniały maluch, zawsze wesoły i uśmiechnięty. Niestety ci, co odeszli tak daleko, nie wracają nigdy, tak jak wylane łzy nie powrócą do zapłakanych oczu.
14
Mijały kolejne miesiące pod niemiecką okupacją. Na dalekim wschodzie trwała zacięta walka. O jej przebiegu różne informacje, prawdziwe i przekłamane, docierały nieustannie do mieszkańców małej wioski. Pierwsza wiadomość o przegranej Niemców pod Moskwą w surową zimę nowego, 1942 roku, wzbudziła zdziwienie i niedowierzanie. Nie chciało się wierzyć, że tak potężną machinę wojenną ktoś potrafił pokonać. Nadzieją na ewentualną klęskę Niemiec w miesiącach letnich została ponownie rozwiana, gdy hitlerowska propaganda zachłystywała się informacjami o zwycięskim pochodzie swojej armii, na południu.
Rok 1942 zbliżał się ku końcowi, kiedy spostrzegawczy staruszkowie naszej rodzinnej wsi zauważyli ze zdumieniem, że w niemieckich informacjach z frontu coraz rzadziej wspomina się o sukcesach. Z każdym dniem ubywa wiadomości o bitwie nad daleką Wołgą. Jeszcze wtedy nie wiedzieli, że to milczenie jest zapowiedzią nadciągającej tragedii prawie trzystutysięcznej armii, ponownej przegranej z siarczystym mrozem i zaspami śniegu, w których stanęły stalowe „Tygrysy” i utknęły potężne „Pantery”. Było to milczenie o zamarzających, bezbronnych i głodnych żołnierzach, chłostanych bez przerwy lodowatymi podmuchami wschodniego wiatru i gorącymi seriami rosyjskich pocisków. Hitlerowska propaganda nie wspominała o coraz liczniejszych kopcach zmrożonego śniegu tworzących się nad kostniejącymi ciałami tak nie dawno butnych rycerzy tysiącletniej Rzeszy. Zaszli zbyt daleko od swojej ojczyzny. Szansy na powrót nie mieli. Zapowiadając ich śmierć, Rosjanie gniewnie śpiewali:
Nie ujdiot czużoziemiec niezwanyj
Swajewo nie uwidit żilja ...1
Lodowaty oddech stycznia 1943 roku zamroził ostatecznie niemiecką propagandę. Taki sam mroźny poranek pierwszego lutego nie zapowiadał żadnych zmian. Ogólnonarodowa żałoba ogłoszona w następnym dniu wyjaśniła przyczynę długiego milczenia. Wyszła na jaw wielka przegrana pod dalekim Stalingradem. Kilkumiesięczna, krwawa bitwa stała się zwiastunem nadchodzącej klęski Niemiec na całym froncie.
Starzy, niepiśmienni ludzie rozpytywali młodszych. Chcieli wiedzieć jak daleko ten Stalingrad, przed którym na bezkresnych stepach, w śnieżnej zamieci przetrącono kręgosłup niemieckiej armii2. Zewnętrznie spokojni i opanowani oczekiwali na dalszy bieg wydarzeń, a one toczyły się niezależnie od woli i myśli mieszkańców małej wioski z leśnej głuszy.
Podobny do ciężkiego, miażdżącego walca w kierunku naszej wsi ponownie zbliżał się front, tym razem z dalekiego wschodu. Na początku trudno było w to uwierzyć. Ciągle nie znajdowano odpowiedzi na pytanie, jakim sposobem głodna, uciekająca w popłochu, bez broni Armia Czerwona zdołała zatrzymać potęgę, której świat nie widział.
Informacje napływające systematycznie o zdobywaniu kolejnych miast, były jednak prawdziwe. Nowa armia o zmienionej nazwie posuwała się naprzód. Niemcy cofali się. Sowieci wygrywali. Sowieckaja Armija3 przejęła inicjatywę i łamiąc zaciekły opór pozostawała w ciągłym natarciu. Niemcy przegrywali, lecz żadnego metra terenu nie oddawali bez walki. Zwycięzcy posuwali się do przodu mozolnie, krok po kroku, często czołganiem poprzez zmrożone śniegi lub błota i bagna.
Ileż razy słyszałem, że przerażeni mieszkańcy drewnianych chatek małej wioski, która znowu znalazła się na drodze zbliżającego się frontu, obawiali się najgorszego. Wiedzieli, że teraz nie powtórzy się znienacka, gwałtowna lawina, która przemknęła ulicami wsi w nocy 17 września 1939 roku. Wtedy wszyscy kładli się spać w Polsce, aby obudzić się nieoczekiwanie w Rosji Radzieckiej. Wiedzieli również, że nie będzie powtórki roku 1941, kiedy z niedowierzaniem obserwowano tryumfalny przemarsz wojsk niemieckich, które jak burza przetoczyły się i zniknęły na dalekim wschodzie.
Wszyscy doskonale rozumieli, że teraz, w ciężkich bojach nadciąga linia frontu nieznana w historii wojen. Do małej wioski, do drewnianych chatek i zagubionych mieszkańców zbliżała się fala ognia i śmierci. Na styku dwóch zwalczających się potęg, małe saperskie łopatki w rękach żołnierzy milionowych armii bez litości zryły ziemię setkami kilometrów głębokich okopów. Przeorały i poraniły ją pociski dalekosiężnych dział. Bomby lotnicze zostawiły głębokie leje. Ziemia płonęła od niezliczonych ton śmiercionośnych materiałów wybuchowych zgromadzonych na wąskim styku dwóch potęg i przeznaczonych do wzajemnego unicestwiania się.
Czy jakiekolwiek stworzenie mogło ujść z życiem przed niszczącą lawiną ognia i stali? Mała, nikomu niewadząca wioska znalazła się na drodze zwalczających się armii sąsiednich mocarstw. Wiedzieli o tym mieszkańcy. Przez wieś falami przetaczał się strach. Trwoga ogarniała umysły starych i młodych.
Jak się uchronić? Gdzie uciec przed zbliżającym się frontem, rozciągniętym na setki kilometrów, od dalekiej północy do Morza Czarnego? Możliwość ucieczki nie istniała. Front przez wieś musiał przejść. Pozostało jedynie męczące oczekiwanie, coraz większe napięcie i cicha nadzieja, że może życie uda się ocalić, chowając się w jakimś schronie, na który nie spadnie żadna bomba albo uciekając głębiej do lasu, do jeszcze większej głuszy, dokąd nie dotrą regularne oddziały tak armii atakującej, jak i broniącej się.
Z każdym dniem narastał popłoch i wzmagała się nerwowość wśród Niemców. Już się nie cieszyli. Przestali wspominać o zwycięstwie. Czy można weselić się i wierzyć w zwycięstwo, jeżeli na zachód coraz częściej idą kolejowe transporty, z wycofywanym sprzętem wojskowym oraz rannymi i zabitymi kolegami? Atmosfera zagrożenia i niepewności wciąż powiększała się.
Z nieukrywanym przerażeniem niemieccy żołnierze kierowali wzrok do góry, na niebo. Tylko czasami mogli tam ujrzeć pojedyncze samoloty z czarnymi krzyżami, najczęściej podczas ucieczki. W górze panowanie przejęły samoloty nadlatujące ze wschodu. Na ich skrzydłach jaskrawo świeciły czerwone gwiazdy. Lotnicy z zawziętością atakowali niemieckie cele. Już nie było tajemnicy. Front się zbliżał. Nadciągała Armia Radziecka. Wkrótce zza wschodniego lasu dotarł odgłos głuchego dudnienia, lecz to nie był grzmot zapowiadający burzę. Do wsi dolatywał odgłos dalekiej, artyleryjskiej kanonady, który donośnie i bezpośrednio informował o nadciąganiu siły, miażdżącej niemiecką potęgę.
Niepokój mieszkańców wzrastał. Przecież wiedzieli, że Stołpce ze stacją kolejową o znacznej ilości torów znajdują się na prostej, najkrótszej drodze z Moskwy do Berlina. Na zachód od miasteczka i wsi płynął Niemen, naturalna przeszkoda na drodze. Tereny przed Niemnem nie pozwalały na rozwinięcie szerokiego frontu, jak na bezkresnych stepach Ukrainy. Trzęsawiska podmokłych łąk i gęstwina podobnych lasów ciągnących się kilometrami tworzyły dodatkową osłonę wojskom broniącym się za rzeką. Jednostkom atakującym utrudniały działania. Droga do Niemna prowadziła bezpośrednio przez Stołpce lub Okinczyce, starym carskim traktem. Ostatni, prosty odcinek nadawał się idealnie do ostrzału spoza wzgórz, leżących po drugiej stronie Niemna.
W takich warunkach, coraz bardziej obawiano się ciężkich walk na przedpolach naszego miasteczka, bezpośrednio w Stołpcach wśród drewnianych domków i na carskim trakcie prowadzącym przez środek wsi. Mieszkańcy doskonale zdawali sobie sprawę z przerażającej prawdy, że w przypadku skutecznej obrony Niemców i bezpośredniego ataku wojsk radzieckich z naszej małej wioski nie pozostanie nawet popiół. Drewniana zabudowa spłonie doszczętnie, wieś zostanie zrównana z ziemią.
W okresie, gdy narastała groza tamtych strasznych dni, miałem zaledwie cztery lata. Pomimo to odczuwałem zbliżający się front, zapamiętałem wiele szczegółów. Widocznie instynktownie przejąłem rosnącą trwogę rodziców i ogromny niepokój sąsiadów. Postępowanie dorosłych odbiegało daleko od tego, sprzed kilku tygodni, kiedy istniał względny spokój i nie wzmagało się bezpośrednie zagrożenie. Może z tego powodu zarówno wcześniejszego, jak i nieco późniejszego okresu tak dobrze nie pamiętam, ale niektóre noce i dnie, kiedy zbliżał się i przechodził przez wieś front tak mocno, na zawsze utkwiły w dziecięcej pamięci. Pamiętam jeszcze zasieki i „kozły" oplecione drutem kolczastym w połowie wsi, tj. tam gdzie się znajdowała posesja księcia Radziwiłła.
Wieczorami przed naszym domem, na ulicy zbierali się najbliżsi sąsiedzi i o czymś rozmawiali. Najczęściej opowiadali o samolotach nadlatujących nisko zza lasu, strzelających do wszystkich, zrzucających bomby na każdego. Mały i zagubiony, przysłuchiwałem się wypowiedziom dorosłych, którzy nagle stawali się bezradni, nie próbowali ukrywać, że nie są w stanie obronić się przed nadciągającym zagrożeniem. Przerażały ich zagęszczające się mroki nocy, gdy tajemnicze samoloty siejąc śmierć i zniszczenia znajdą się nad nami. Nie wiem, bardziej rozumiałem czy czułem, że w ich obliczu są bezsilni tak samo jak dzieci.
Samoloty jeszcze nie nadleciały, lecz w każdej chwili mogły się pojawić. W pewnym momencie ktoś nieoczekiwanie oświadczał, że słyszy huk silników. Rozmowy urwały się. Nastąpiła cisza. Wkrótce, ktoś kolejny potwierdzał, że również słyszy daleki huk. Za moment nikt nie miał wątpliwości. Ponownie, jak w dniu poprzednim, w naszym kierunku, nadciągały ciężkie bombowce. Przelecą nad nami czy zbombardują wieś? Tego nikt nie wiedział. Z życzeniami spotkania się w następnym dniu sąsiedzi rozchodzili się, znikając szybko w wieczornym mroku i kierując się do swoich rodzin, na własne podwórka.
Pamiętam noc, a raczej bardzo późny wieczór. Zostałem obudzony zanim usnąłem na dobre. Wybiegliśmy na podwórko. Księżycowa, dziwna poświata okrywała budynki i płoty. Bezkształtną szarością majaczyła bliska stodoła. Tajemnicza ciemność przesłaniała daleki las. Wystraszeni, ojciec i mama nie odzywali się, nic nie mówili. Promieniowało od nich takie przerażenie, którego dotychczas nigdy nie widziałem.
Biegliśmy najszybciej jak można ukosem przez podwórko w kierunku niedużej piwnicy, stojącej samotnie, kilkadziesiąt metrów przed nami. „Pod pachą” mama niosła małego braciszka, Edka. Ojciec biegł przodem. Po chwili otwierał niskie drzwi, odsłaniające czarne wnętrze. Nie śmiałem protestować, nie miałem odwagi zapytać, po co to robimy. Rozumiałem, że bezsilni rodzice próbują ratować nas.
Zatrzymaliśmy się przed ciemnym i ponurym wejściem. Opuszczony dom pozostał w spokojnym mroku cichej, letniej nocy. Staliśmy chwilę nad niewidocznym, kwadratowym otworem prowadzącym do jeszcze większej ciemności, do wnętrza głębokiej piwnicy. Bardziej wyczułem niż zobaczyłem, jak nisko pochylony ojciec odsuwał deski i odsłaniał otwór do głębokiej czeluści, w której nie dało się ujrzeć niczego. Po drewnianych szczebelkach niewidocznej drabinki pośpiesznie zeszła tam mama i opiekuńczymi rękoma, których nie mogłem widzieć, wzięła w ciemność małego Edka. W tamtą straszną ciemność musiałem zejść również. Jako ostatni opuścił się na dół ojciec, zamykając najpierw drzwi wejściowe do nadbudówki. Czarna nieprzenikniona ciemność zapanowała wokół. Nie uzyska się jej nawet z zamkniętymi oczyma.
Znaleźliśmy się w niedużej piwniczce, o głębokości równej wysokości dorosłego człowieka, szerokiej i długiej na parę metrów. Przesłaniał ją z góry drewniany strop z kwadratowym otworem służącym za wejście. Nad całością wznosiła się niewysoka nadbudówka przykryta słomianym, dwuspadowym dachem. W latach późniejszych trenowałem na nim swoje pierwsze „wspinaczki wysokogórskie”, za co zawsze „obrywałem” od ojca.
Piwnicę powstała podczas wojny. Pamiętam kwadratowy wykop i żółty piasek na jego skraju. Prace ojciec wykonał samodzielnie, bez żadnej pomocy. Sam wykopał, sam wzmocnił boczne ściany kamieniami przywiezionymi z pola i ułożonymi jeden na drugim w postaci muru. Niektóre okazy były duże. W jaki sposób poradził sobie z nimi, nie mam pojęcia. Na osiłka raczej nie wyglądał.
W tę noc piwnica stała się schronem. Staliśmy blisko, obok siebie. Nikt się nie odzywał. W piwnicy panowała niewyobrażalna cisza. Jeżeli dało się coś usłyszeć, to chyba jedynie nasze przyśpieszone oddechy. Może tę ciszę tworzył przejmujący strach przed pilotami samolotów przelatujących gdzieś wysoko, po ciemnym niebie. Może chodziło o to, by piloci poprzez huk potężnych silników nie usłyszeli przyciszonego szeptu i nie zrzucili na naszą kryjówkę swego śmiercionośnego ładunku.
Widocznie była to cisza, aby usłyszeć bicie własnego serca, którego mocne, przyśpieszone uderzenia rodziły przerażające myśli, że być może bije ostatnie sekundy. Najprawdopodobniej niezwykłą ciszę wypełniała modlitwa bez słów i gorące błaganie, aby jej nie naruszył narastający gwizd spadającej bomby i potężny wybuch świadczący, że spadła gdzieś w pobliżu, może na nasz dom. Gdyby wybuchu się nie usłyszało, to by już więcej niczego się nie usłyszało, to by znaczyło, że bomba spadła na nasze głowy.
Tym razem nie płakałem. Czy zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji i tak mocno bałem się, że na płacz sił nie starczyło? Może milczałem, bo chciałem słyszeć ciszę, potwierdzającą prawdę, że bomba na nas nie leci. Może dlatego, że w piwnicy było zimno, niewygodnie i nie mieliśmy gdzie usiąść. Najpewniej nie odzywałem się, bo przebudzony nagle, nie wiedziałem, co się dzieje. Podobnie jak rodzice wstrzymując oddech, odbierałem dochodzący do uszu straszny basowy huk i w odróżnieniu od nich, drżałem na każdy cichutki szelest piasku sypiącego się z góry. Widocznie trącała go myszka malutką łapką, przebiegając nad nami. Może suchy piasek osypywał się nie z powodu myszki, a od wibracji powietrza, wytrąconego z nocnego spokoju potężnym hukiem silników, ciężkich bombowców.
Z tego prowizorycznego schronienia więcej nie korzystaliśmy. Pewnego poranka obudziłem się i wyszedłem na podwórko. Ucieszyłem się, czując ciepło jaskrawych promieni letniego słońca. Wzniosło się ono nad dalekim lasem i na zieloną, niską trawę, rzucało kontrastowe cienie od pionowych sztachet pobliskiego ogrodzenia. Ujrzałem duży kopiec żółtego piasku, którego wieczorem jeszcze nie było. Rozradowany wbiegłem na sam szczyt. Bose stopy poczuły przyjemny, wilgotny chłodek. Zanim zdążyłem nacieszyć się głębokim zapadaniem nóg w sypkiej, luźnej masie, jak z głębi wykopu rozległ się stanowczy głos ojca:
- Odejdź i nie przeszkadzaj! Nie zsuwaj z powrotem piasku!
Przestało cieszyć piękne słońce. Zginął cudowny poranek. Ojciec nie pozwolił bawić się piaskiem, którego było tak dużo. Ponadto sterta powiększała się, gdyż z głębokiego dołu wyrzucał go nadal, szpadel po szpadlu. Smutny, zawiedziony wróciłem do mieszkania.
Wkrótce wiedziałem, że ojciec wydobywał piasek nie dla zabawy. Powstał tam wąski, długi okop złamany w połowie, zgodnie z zasadami sztuki obronnej żołnierzy piechoty. W schronie tym mieliśmy chować się podczas lotniczych nalotów. Ochronę przed bombami tworzyły grube, mocne kloce ułożone z góry nad całym okopem. Dodatkową osłonę stanowił wysoki pagórek usypany z piasku wydobytego z głębi okopu. Ojciec starannie okrył nim kloce. Do wnętrza schronu po schodkach wykonanych bezpośrednio w ziemi prowadziły dwa wejścia umiejscowione na końcach.
Słyszałem, jak ojciec tłumaczył komuś, że takie „łamane” okopy robi się na froncie. W ten sposób, jeżeli granat wpadnie do jednej części, mają szansę uratować się ci, co siedzą w jego drugim końcu. Nasza rodzina zajęła połowę okopu. W drugiej przebywał starszy, siwy pan z żoną. Mieszkali w naszym domu jako lokatorzy. Jeżeli dobrze pamiętam późniejsze opowieści ojca, to był to jakieś znajomy, przedwojenny adwokat.
Nie wiem, jak często korzystaliśmy z tamtej kryjówki. Pamiętam, że kilka razy wieczorami, kiedy następował zmrok, zamiast iść spać do mieszkania, schodziliśmy do schronu. Bardzo bałem się, że bomba może trafić w nasz okop. Ojciec ciągle powtarzał lokatorom, którzy chowali się wspólnie z nami, że jeśli bomba trafi, to się zginie i nic nie poczuje. Śmierć będzie szybka i lekka.
Bardzo się bałem, nie chciałem zginąć, nie chciałem śmierci, a szczególnie zasypania ziemią ze ścianek okopu. Był wyjątkowo wąski. Wysokie, strome ścianki znajdowały się zbyt blisko. Ciągle miałem wrażenie, że bezpieczniej jest w naszym domu, a jeszcze bardziej na podwórku, bo widząc spadającą bombę, można od niej uciec i gdzieś się ukryć.
Schron zapewniał znacznie wygodniejsze warunki niż piwnica. Znajdowało się tam specjalne posłanie, na którym układałem się do snu, jak w łóżeczku. Chyba z tego powodu szybko uspokajałem się, a następnie zasypiałem, przytulony do mamy.
Jeszcze wygodniejsze warunki stworzono rodzinie w schronie wybudowanym nieco później u naszego dziadka Okinczyca. Powstała tam długa, szeroka nora pod grubym drewnem przygotowanym na budowę stodoły. Chyba tej nory nie wygrzebywali na kolanach, nie wyciągali ziemi spod klocy? Widocznie najpierw wykopano niski, obszerny dół i wtoczono nad niego ciężkie bierwiona? Ta ostatnia wersja prawdopodobnie jest bliższa prawdy. Pamiętam, jak ojciec z dziadkiem przetaczali kloce w tamtym miejscu, gdzie znajdował się schron. W pewnym momencie, wpychali kolejny, na inne. Już na szczycie utracili nad nim kontrolę. Ciężki kloc opierając się środkiem swojej długości na innym zaczął obracać się poziomo. Długi koniec tuż nad ziemią sunął w moim kierunku. Również w moim kierunku z krzykiem „uciekaj” biegli ojciec i dziadek. Nie wiem czy oni wcześniej dobiegli, czy kloc się wcześniej zatrzymał, lecz miałem szczęście. Nic się nie stało.
Kloce ułożono w kilku warstwach, jedna na drugiej. Pod nimi znajdowało się niskie, obszerne wnętrze. Wyprostowany, na równych nogach, mogłem tam stanąć. Pozostali siedzieli na ziemi, a głowami prawie sięgali do solidnych, grubych bali.
W nowej kryjówce chowaliśmy się podczas kolejnych walk w wiosce lub gdzieś w pobliżu. Był dzień. Siedzieliśmy bezczynnie. Ziemia otaczała nas ze wszystkich stron, a grube kloce ułożone ściśle jeden obok drugiego przesłaniały widok nieba pokrytego gęstymi chmurami. Jego skrawek można było ujrzeć jedynie przez wąskie wejście na końcu nory, pochylając głowę nisko, do samej ziemi. Stamtąd skąpo sączyło się nikłe światło, częściowo rozpraszając mrok panujący wewnątrz naszego pomieszczenia.
Siedzieliśmy dość daleko od wejścia, tam gdzie zagęszczała się ciemność. W przytulnym zakątku na końcu nory, w największym mroku, na jakimś szarym kocu siedziała mama. Obok niej otulone białą pościelą spokojnie spało małe dziecko, obojętne na nudę panującą w okopie i strzelaninę siejącą śmierć na zewnątrz. Młodszy braciszek nie interesował się wojną. Jak się później dowiedziałem, imię on otrzymał po pierworodnym, po tym, po którym serce matki nadal bolało mocno, nieustannie.
W okopie, mniej więcej na jego środku siedzieli dziadek i babcia. Całą resztę obszernej przestrzeni wypełniały jakieś pakunki. Znudzony bezczynnością i oswojony z monotonią strzelaniny oraz pojedynczymi głośniejszymi wybuchami, postanowiłem udowodnić śpiącemu braciszkowi, pokazać mamie i dziadkom, że jestem odważny i niczego się nie boję.
Rozpocząłem więc mozolną, upartą wędrówkę przez mniejsze i większe toboły w kierunku wyjścia. Nie reagowałem na prośby mamy i dziadków. Musiałem być tam, na samym skraju okopu. Chciałem pokazać, że nie są mi straszne wybuchy, ani ta wojna. Ledwo zdążyłem dopchać się w pobliże wyjścia, jak huknęło gdzieś blisko i mocno. Wydało się, że kloce zadrżały i ziemia się z nich posypała, chociaż faktycznie jej tam wcale nie było. W następnym momencie poprzez wszystkie przeszkody znajdujące się na drodze uciekłem w najdalszy zakątek okopu. Usiadłem cichutko tuż obok mamy i małego Edka. Więcej po okopie nie chodziłem. Nie udawałem bohatera. Po jakimś czasie w naszym schronie zrobiło się ciemniej. Ojciec wracając do rodziny na kolanach wczołgiwał się do wnętrza i przesłonił wąski otwór.
Jeśli chodzi o chowanie się przed bombardowaniem to nie wiem, dlaczego powstało tyle wariantów. Pamiętam również taki dzień, gdy znaleźliśmy się u dziadka w stodole. Dlaczego w stodole? Czyżby schronów jeszcze nie zrobiono? Dlaczego nie pozostaliśmy w mieszkaniu? Czy domy mieszkalne narażone były bardziej na bombardowanie i podpalenie? Te pytania zostaną bez odpowiedzi.
W pustej, wielkiej stodole było zimno i nieprzyjemnie. Nie mieliśmy gdzie usiąść. Staliśmy na środku, na glinianym klepisku. Gdzieś tam w oddali coś dudniło. Ponownie jakieś pociski, jakaś strzelanina. W pewnym momencie przyszedł ojciec, wziął mnie na ręce i wyniósł na podwórko. Ujrzałem smutny dzień. Niskie chmury przesłaniały błękitne niebo i jaskrawe słońce. Szary, jednolity cień skutecznie przykrywał pobliskie budynki, pola i las. Ojciec szybko, chyłkiem wyniósł mnie za stodołę w kierunku ogrodów. W miarę oddalania się od naszej kryjówki, zza zabudowań sąsiadów odsłaniał się widok na dalekie pasmo przerażająco czarnych, złowieszczych chmur kłębiących się nisko na końcu szarego, smutnego nieba.
Nie. Chmury tak się nie kłębią. Chmury nie wyrastają z ziemi. Nad ziemią tak nisko nie płyną. Tam nie padał deszcz. Tam płonęło miasto, nasze drewniane Stołpce. Ciężkie zwały czarnego dymu bez przerwy wyrastały za dalekim, niskim lasem. Kłębiąc się nieustannie wznosiły się gwałtownie nad czubkami drzew i natychmiast układały się w grube, falujące warstwy spływające gdzieś w lewo, poza miasto. W tamtą stronę gonił je mocny wiatr, który nieustannie podsycał buszujący pożar i nie pozwalał na ugaszenie płonących domów oraz nędznego dobytku mieszkańców.
Wydawało się, że przerażające dymy wyrastały bezpośrednio z wierzchołków drzew. Faktycznie Stołpce znajdowały się w odległości kilku kilometrów, a do drzew było znacznie bliżej. Ojciec pragnął, żebym tamten obraz zapamiętał. Tak się stało. Pożar naszego miasta pozostał w pamięci. Widzę go do dziś.
Pamiętam również zimowy dzień w mieszkaniu u dziadków. Nudziłem się coraz bardziej w dużym, zimnym i nieprzytulnym pokoju. Chodziłem bez celu od ściany do ściany. Nie mogłem znaleźć żadnego zajęcia. Siedzenie na piecu zbrzydło. Wszedłem więc na krzesło i przez zamknięte okno utkwiłem wzrok na wysokiej ścianie naszego domu. Długo to nie trwało. Wkrótce głośno oświadczyłem, że chcę tam wracać. Niestety, usłyszałem odpowiedź rodziców, że do domu wrócić nie możemy, ponieważ zajęli go Niemcy. Wyjaśnień słyszeć nie chciałem, do wiadomości nie przyjmowałem. Blisko, za ogromnym klonem i podwórkiem sąsiadów, znajdowała się znajoma ściana. Czekało tam nasze mieszkanie, ciepłe i miłe. Coraz mocniej i gwałtowniej domagałem się powrotu do domu. Twierdziłem, że to nie jest dom Niemców, więc niech się z niego wyniosą. W końcu, zmęczony nieustępliwością rodziców, usiadłem na podłodze i rozpłakałem się.
W okresie późniejszym dowiedziałem się, że nasz dom, jako jeden z ładniejszych, Niemcy wybrali na zakwaterowanie swoich żołnierzy. Zostaliśmy zmuszeni opuścić własne mieszkanie i przenieść się do dziadków. Jednak w tamtym dniu żadne wyjaśnienia rodziców nie docierały do mnie, perswazje nie skutkowały.
Pamiętam inny wieczór, tym razem w naszym mieszkaniu. Rodzina zebrała się w sypialni. Ciepłe promienie naftowej lampy oświetlały białe ściany. Za oknami zrobiło się ciemno. Spóźniony letni mrok spokojnie spłynął na wieś, ogarnął nasze podwórko. W ciemności ginęło wnętrze sąsiedniej kuchni. Powoli szykowaliśmy się do snu. Siedziałem w swoim przytulnym, małym łóżeczku ustawionym na środku sypialni. Raptem w drzwiach wejściowych ujrzałem obcego mężczyznę. Na jego piersi zwisał poprzecznie krótki karabin, z małym, okrągłym bębenkiem. To potężne chłopisko całkowicie przesłoniło szerokie przejście. Stojąc na progu wydawał się jeszcze wyższy. Przed nim, w obcisłym sweterku, znacznie szczuplejszy, stał ojciec i coś cicho tłumaczył. Lata minęły, a w pamięci pozostały: krótki karabin z bębenkiem, sweterek i napięta, zatrwożona twarz ojca. Później próbowałem wyjaśnić z rodzicami ten przypadek, dowiedzieć się więcej szczegółów, lecz oni stwierdzili, że było dużo różnych najść obcych ludzi i dokładnie nie wiedzą, o co mi chodzi.
W związku z przewidywaną wielką bitwą w bezpośrednim sąsiedztwie naszej wsi, część mieszkańców Okinczyc uciekła do innych wiosek, jak najdalej od Stołpiec, jak najdalej od głównego kierunku uderzenia, nacierających wojsk radzieckich. Rodzice również podjęli decyzję o ucieczce. Przykro mi, lecz nie jestem w stanie wyjaśnić jak chronologicznie potoczyły się wydarzenia. Czy najpierw te schrony, strzelanina i pożar Stołpiec, a następnie wyjazd ze wsi, czy odwrotnie. We właściwym czasie szczegółów nie wyjaśniłem, a teraz dorośli świadkowie wydarzeń nie żyją.
Wyjechaliśmy do jednej z sąsiednich wsi, na południe od Okinczyc. Z kilkunastokilometrowej drogi w pamięci pozostał krótki fragment, kiedy znajdowaliśmy się w lesie, około kilometra za wsią i przejeżdżaliśmy przez wąski strumyk, który przepływał w poprzek drogi. W latach powojennych nad strumykiem zbudowano drewniany mostek.
Wtedy żadnego mostku nie było. Przejeżdżaliśmy w bród, bezpośrednio przez wodę. Może z tego powodu tylko ten fragment długiej drogi tak mocno utkwił w pamięci. Wóz załadowany wysoko różnymi tobołami najmocniej przechylał się podczas wjeżdżania do wody. Siedziałem na górze, razem z mamą i babcią Antoniną Okinczyc. Dziadek z ojcem szli obok i popędzali konia. Pomimo to, nie przyśpieszał. Widocznie wóz był ciężki. Mama czasami trzymała na rękach, a czasami układała obok siebie młodszego synka, Edka. Urodzony jesienią 1943 roku nie miał jeszcze roku. Spokojnie spał nic nie wiedział o wojnie i nie oglądał ani wysokich drzew, ani zachmurzonego nieba nad nami.
Nie mam pojęcia czy jechaliśmy tylko tym jednym wozem, czy może były dwa: nasz i dziadka. A co się stało z krowami? Domyślam się, że szły uwiązane obok wozów. Czy tak było na pewno? W jaki sposób zabezpieczono pozostały skromny dobytek?
Rodzice opowiadali, że trzydrzwiową szafę z dużym lustrem ojciec rozebrał na elementy składowe, wyniósł z domu i schował w łanie żyta na naszym polu, po drugiej stronie ulicy. Szafa, to jeszcze jeden prezent mamy od brata Witka. Jakieś naczynia, garnki oraz talerze zostały zakopane do ziemi w ogródku. Domy zostały pozamykane z nadzieją, że postoją do chwili powrotu gospodarzy. Po przejściu frontu ocalał nie tylko nasz dom. Żadne zabudowanie we wsi nie spłonęło. Szafę ojciec znalazł w tym miejscu, w którym schował. Ani jeden element nie zaginął, nic nie uległo uszkodzeniu.
Zajechaliśmy do jakiejś wsi położonej wśród lasów, nad rzeką. Wieś prawdopodobnie nazywała się Świerinowo. Obok wsi płynęła rzeka. Z całą pewnością był to Niemen. Niejeden raz podczas większych upałów wspólnie z mamą, jakimiś kobietami oraz innymi dziećmi chodziłem nad szeroką wodą przepływającą pomiędzy niskimi, zielonymi brzegami. To tam, po raz pierwszy, kąpałem się pod gołym niebem w promieniach gorącego słońca i nie chciałem wychodzić z rzeki. Woda sięgała mi prawie do kolan. Biegałem wesoły i szczęśliwy i nie zdawałem sobie sprawy, że gdzieś w pobliżu toczy się śmiertelna walka. Widocznie już wtedy poczułem, chociaż nie wiedziałem jeszcze, że zetknąłem się z rzeką, której nie zapomnę nigdy, do której zatęsknię po latach.
Nie wiem, gdzie i u kogo zatrzymaliśmy się. Sądzę, że u całkowicie obcych ludzi, ponieważ nigdy nie słyszałem o krewnych lub znajomych mieszkających w tamtych okolicach. Kiedy żyli rodzice, wątpliwości nie wyjaśniłem. O szczegóły nie dopytywałem się prawdopodobnie i z tego powodu, że w tamtym okresie, nie istniały mapy w skali województwa - obłasti. Mapa w skali powiatu stanowiła tajemnicę państwową. W takich warunkach trudno było prowadzić rozmowy na tematy dotyczące usytuowania poszczególnych miejscowości. Przyczyną mego zaniedbania mogło być i to, że wtedy minionymi wydarzeniami szczegółowo nie interesowałem się. Słuchając opowieści rodziców, a szczególnie ojca, myślałem, że wiem wszystko.
Z pobytu u tamtych, obcych ludzi pozostało wspomnienie jakiegoś dużego podwórka i drewnianego domu z wysokim zadaszonym gankiem. Mam wrażenie, że zawsze oświetlało go słońce, a więc znajdował się z południowej strony budynku. Naprzeciwko stała zimna, pusta stodoła. Jej szerokie wrota pozostawały w głębokim cieniu. Kilkakrotnie zaglądałem tam z innymi dziećmi i widziałem, że tuż za drzwiami, na środku klepiska stała duża beczka z jakąś rurką i coś kapało do podstawionego wiadra. Tam nie pozwalano nam wchodzić. Jakiś pan, może gospodarz, wyganiał. Chyba nie ma wątpliwości. W stodole produkowano wódkę własnej roboty, popularny samogon, mocno rozpowszechniony na naszych terenach nie tylko podczas wojny.
Pewnego wieczoru gospodarze ustawili na środku podwórka wielkie stoły. Przykryli je białym obrusem i zaczęli szykować się do uroczystej kolacji, a raczej balu pod gołym niebem. Nic z tego nie wyszło. Przyszła mama, która nie była obecna podczas przygotowań do uczty i pokrzyżowała plany. Głośno mówiła, a raczej krzyczała, że nie wiedzą co robią, że białe będzie dobrze widoczne z przelatujących samolotów i wszystkich wystrzelają. Biały obrus zniknął. Stoły wniesiono do domu. Do kolacji pod gołym niebem nie doszło.
Później jechaliśmy ponownie tym samym wozem, na takich samych tobołach. Podróż była wspaniała. Polna droga wiła się między wzgórzami. Koń szedł wolno, mocno naprężał mięśnie podczas wspinania się krętymi koleinami na strome górki. Przed nami i za nami jechały inne wozy. Ze szczytów wzgórz z największym zachwytem rozglądałem się po bokach i podziwiałem przesuwające się wolno górki i doliny, których nie widziałem w pobliżu naszych Okinczyc. Ciągle mam wrażenie, że nie wracaliśmy jeszcze do domu, a kontynuowaliśmy wędrówkę, uciekając od frontu i szukając schronienia u innych ludzi, w innej wiosce. Być może była to Mikołajewszczyzna.
Powrotnej drogi do domu nie przypominam sobie. W pamięci utkwił jedynie końcowy epizod, gdy dotarliśmy do naszej wioski. Minęliśmy dom dziadka i wolno zbliżaliśmy się do naszego. Na ostatnich metrach koń musiał się mocno natrudzić. Droga się lekko wznosiła. W sypkim piasku, w głębokich wąskich wyżłobieniach koła obracały się z trudem. Ojciec szedł obok i ponaglał konia do większego wysiłku. Następnie otworzył bramę (dziwne, że ocalała) i znaleźliśmy się wreszcie na swoim podwórku.
Po zejściu z wozu, szczęśliwy biegałem po wszystkich pokojach. Rodzice w tym czasie przystąpili do sprzątania. Słyszałem narzekania, że w mieszkaniu ktoś zostawił straszne brudy i... więcej nic nie pamiętam.
Z opowieści ojca wiem, że po opuszczeniu Okinczyc kilkakrotnie przychodził do swojej wsi sprawdzić, czy stoi dom, czy będzie gdzie wracać. Droga do domu prowadziła przez las. Niebezpieczne były spotkania zarówno z działającymi w tamtych okolicach partyzantami, jak i z Niemcami. Samotną osobę w lesie Niemcy jednoznacznie kwalifikowali jako partyzanta i z nią długo nie dyskutowali.
Mimo zachowywania największej ostrożności, ojciec w pewnym momencie stanął nagle, słysząc za sobą groźne „halt!”. Został zatrzymany przez kilkunastu osobowy, doskonale uzbrojony oddział niemieckich żołnierzy. Natychmiast padło głośne zapytanie, a raczej stwierdzenie partizan?! Ojciec zaczął tłumaczyć i wyjaśniać, że chociaż znalazł się w lesie, to nie jest partizanem. Ze względu na stan zdrowia i wiek już się nie nadaje ani na żołnierza, ani na partyzanta. Mając małe dzieci uciekł ze swojej wsi dalej od frontu. Teraz idzie zobaczyć, czy stoi jeszcze dom, czy będzie gdzie wracać1. Dziwne, lecz prawdziwe. Żołnierze ojca puścili.
Wycofując się ze wsi wojska niemieckie nie uczyniły żadnej krzywdy mieszkańcom, nie zniszczyły ich dobytku. Żołnierze do ostatnich godzin zajmowali posiadłość księcia Radziwiłła. Przed wyjazdem wynieśli z budynku, daleko na ulicę, całe stosy dokumentów, map, mundurów, wojskowego sprzętu. Dopiero tam całość oblali benzyną i podpalili. Ogromne płomienie buchnęły ku niebu, lecz na środku ulicy, daleko od wiejskich chatek i radziwiłłowskiego pałacyku.
Nikt tego gestu nie potrafił zrozumieć. Najłatwiej było podpalić cały budynek. Wygodne i proste. Ojciec, powtarzając kolejny raz krótki fragment opowieści z ostatnich godzin okupacji niemieckiej, zawsze podkreślał, że dla niego jest to dziwna zagadka. Tym bardziej, nie jestem w stanie jej rozwiązać. Może prawdziwa jest wersja, że armia walczyła jedynie z tymi, którzy stawiali czynny opór? Być może Niemcy okazali szacunek do historii i kultury, mimo, że nie swojej? Czy nazwisko właściciela miało z tym wydarzeniem jakiś związek? Mały epizod wielkiej wojny pozostanie tajemnicą.
Tak jak przewidywano, Niemcy szykowali się do postawienia oporu na rzece Niemen. Przed nadejściem frontu ciężkie samochody załadowane wielkimi pontonami, podążały przez Okinczyce w kierunku południowym. Tam, w rejonie wsi Mikołajewszczyzna mieli zapewnić pozostałym wojskom przeprawę przez Niemen. Z drugiej strony rzeki, równolegle do jej brzegu mogły one stworzyć mocną obronę. Dlaczego transporty nie skorzystali z szerokiego carskiego traktu, w kierunku Niemna, dlaczego nie przeprawili się poza Niemen bezpośrednio w Stołpcach, pozostanie tajemnicą niemieckich sztabowców.
Wkrótce, ku zdziwieniu mieszkańców samochody pośpiesznie wracały, wznosząc kłęby pyłu. Na południu byli Rosjanie. Ojciec twierdził, że Niemcy pomylili nazwy dwóch miejscowości o podobnej pisowni, z których jedna znajdowała się na południe od Stołpiec, a druga na północ od tego miasta, a może korzystali z radzieckich map, w których celowo zmieniano usytuowanie miast i wsi. Powstała panika i zamieszanie. W efekcie, za Niemnem Niemcy żadnej linii obrony utworzyć nie zdążyli.
Czy taka możliwość istniała? Może Armia Radziecka, po stronie północnej i południowej, przesunęła się znacznie dalej, w kierunku zachodnim i zmusiła wojska niemieckie do pośpiesznej ucieczki z naszych terenów.
Bezpośrednio w Stołpcach Rosjanie z Niemcami stoczyli krótką, zacięta walkę o drewniany most przez Niemen. Jedni zaciekle bronili go do ostatniego żołnierza, drudzy z równą zawziętością i determinacją atakowali. Zamiar wysadzenia mostu nie został zrealizowany. Spłonął natomiast drewniany most na carskim trakcie, usytuowany bliżej Okinczyc. Pozostały po nim tylko wspomnienia i kikuty grubych drewnianych pali.
Krótka bitwa o Stołpce wybuchła ponownie już po wkroczeniu Rosjan. Zawinił wagon spirytusu omyłkowo lub celowo zostawiony na stacji. Żołnierze radzieccy popili trafiejnawa spirta. Niemcy próbowali kontratakować. Wielkie armie jeszcze raz walczyły o małe miasteczko. Nie trwało to długo. Odwrót wojsk niemieckich był nieuchronny. Drewniane chatki Stołpiec płonęły jednak ponownie.
Ojciec często powtarzał, że Armia Radziecka wkraczająca na nasze tereny w pogoni za Niemcami, zasadniczo różniła się od Armii Czerwonej, która wtargnęła tu w 1939 roku. Miała już solidne mundury, posiadała dobre uzbrojenie, miała czołgi oraz amerykańskie konserwy i ciężkie samochody1. Żołnierze pewni zwycięstwa z dumą powtarzali: my pobiedim, s nami Amierika, s nami Ruzwielt.2
Pozostał jeszcze w pamięci pobyt w naszym mieszkaniu Łotyszy, wycofanych z wschodniego frontu. Dlaczego znaleźli się u nas, nie wiem. Podobno walczyli, przeciwko Rosjanom, w zamian za obiecaną przez Niemców wolną Łotwę. Nie wiem, na ile to prawda, lecz obietnice nie zostały spełnione, a może już taka możliwość nie istniała, bo szala zwycięstwa przechyliła się w drugą stronę. Ojciec twierdził, że wobec powyższego Łotysze odmówili udziału w wojnie. Ich zbuntowane oddziały wycofano na tyły. Dlaczego do nas, a nie do ojczystego kraju lub jeszcze dalej w głąb Niemiec? Tego również nie wiem.
Łotysze zajmowali w naszym mieszkaniu prawie całą kuchnię. Spali bezpośrednio na podłodze. Chociaż nie, do snu układali się na słomie przynoszonej wieczorem do mieszkania. Kilka snopków wymłóconej słomy rozesłanej od ściany do ściany służyło za posłanie. Rano ojciec słomę zabierał. Na czystą, zamiecioną brzozową miotłą podłogę, Łotysze układali sterty blachy, z której robili wiadra. Przeważnie prace nad nimi w mniejszym lub większym stopniu rozpoczynano w dniu poprzednim.
Podstawowym narzędziem mistrzów blacharki był młotek. Blachę wyciętą w odpowiednie kształty łączono w zakładkę. Młotkiem dopukiwano zagięcia na złączach. W podobny sposób boki wiadra łączono z dnem. Po zakończeniu prac nad kolejnym, nalewano do niego wodę i sprawdzano, czy nie przecieka. To był moment najważniejszy. Zawsze żartowali z tego, którego wiadro nie było szczelne i który musiał swoją pracę poprawiać.
Znalazł się wśród nich jeden pechowiec. Chyba nie miał specjalnych zdolności do wykonywania tej pracy. Wiadra spod jego ręki były najgorszej jakości, prawie każde przeciekało. Pozostali koledzy naśmiewali się z niego. To go bardzo peszyło. Jemu było przykro, a mnie smutno. Chciałem, żeby umiał zrobić wiadra szczelne i nie przepuszczające wody, jak pozostali koledzy.
Łotysze sprzedawali później swoje wyroby mieszkańcom wioski, a może i w Stołpcach. Po pewnym czasie opuścili nasze mieszkanie. Kto wie, co się z nimi stało. Może bomby ich ominęły, może wrócili do swojej ojczyzny, do rodzinnych domów? Miejmy nadzieję, że „wyzwoleni” przez Armię Radziecką, nie trafili w ręce NKWD?
Przez naszą wieś przetoczyły się główne siły armii niemieckiej i radzieckiej. Pobliskie Stołpce pożar ogarniał dwukrotnie. We wsi nikt nie ucierpiał, żaden budynek nie spłonął. Ojciec opowiadał, że podczas niemieckiej okupacji mieszkańcy nie organizowali żadnych oddziałów partyzanckich, nie podejmowali walki zbrojnej. Twierdził, że większość zdawała sobie sprawę, iż nie mają żadnego wpływu na efekty śmiertelnego zmagania się dwóch sąsiednich potęg. Niemcy, w odwecie, nie musieli pacyfikować ani naszej wsi, ani żadnej sąsiedniej. Powodem takiej postawy mieszkańców było i to, że tak jak prześladowań niemieckich bali się powrotu terroru radzieckiego. Zbyt dobrze z nim się zapoznali podczas pierwszych sowietów.
Mieszkańcy wioski mieli też szczęście, że na naszych terenach nie było już Armii Czerwonej, kiedy wódz narodu Stalin wydał rozkaz palenie własnych miast i wsi przed nadciągającą armią niemiecką. W ten sposób próbował naprawić własne błędy dodatkowym kosztem i cierpieniem zwykłej ludności. Gruzin ten widocznie zapoznał się z metodą zastosowaną w poprzednim wieku podczas walki narodu Rosyjskiego z Francuzką armią Napoleona.
15
Obawy mieszkańców spełniły się. Po zdobyciu naszych terenów przez Armię Radziecką, do akcji ponownie wkroczyło NKWD. Jedynie nielicznym udało się uniknąć kontaktu z funkcjonariuszami tej organizacji. Wkrótce ojciec również otrzymał wezwanie. W trakcie pierwszego przesłuchania dowiedział się, iż jest oskarżony o współpracę z Niemcami, ponieważ podczas okupacji pełnił obowiązki sołtysa. Zarzut taki równał się wyrokowi wieloletniego więzienia albo dożywotnich lagrów, na dalekiej północy lub na Syberii.
NKWD za takie „przewinienie” prześladowało nie tylko Polaków. Rdzenni Białorusini, za pełnienie podobnych funkcji, podczas okupacji niemieckiej, bez długich dyskusji i sądów zostali wywiezieni i nigdy nie wrócili.
NKWD nie przyjmowało do wiadomości wyjaśnień, że Niemcy nie dawali żadnego wyboru, że u nich musiał być porządek i nie mogło być żadnego oporu lub nieposłuszeństwa. Po wkroczeniu na nasze tereny, wystraszonym mieszkańcom oświadczyli, że te osoby, które pełniły na wsi funkcje administracyjne za czasów polskich, mają pełnić je nadal. Nie było żadnej dyskusji.
Dla funkcjonariuszy w mundurach NKWD, takie wyjaśnienia nie były podstawą do usprawiedliwienia. Już sam fakt pełnienia wspomnianych funkcji, traktowano jako zdradę radzieckiej ojczyzny i służbę dla Niemców. Ponadto dołączono pretensje za to, że ojciec nie był w partyzantce, ale „siedział w domu.”
Wkroczenie Armii Radzieckiej stało się aswabażdienijem1 od okupacji niemieckiej, lecz rozpoczęło kolejny etap porządków radzieckich. Ponownie nastały dni grozy. Nikt nie wiedział, co będzie jutro, co przyniesie następny dzień. Częstym gościem w mieszkaniu stał się sledowatiel2. Czasami samotny, czasami przychodziło kilku. Zawsze wyciągali jakieś dokumenty, zawsze twierdzili, że będą pisać pratakoł3. Niestety, jakże często byli głodni i na szczęście, przeważnie spragnieni alkoholu. Częstowali więc rodzice ich tym co było najlepsze, kosztem rodziny. Wypity alkohol jak zawsze i wszędzie tworzył atmosferę przyjaźni i życzliwej pomocy.
Jedno z takich przesłuchań utkwiło mi mocno w pamięci. Rozpoczynał się wieczór, gdy do mieszkania weszło kilka żołnierzy. Stali lub niemrawo poruszali się, wypełniając sobą prawie całą wolną przestrzeń największego pokoju. Ich potęgę i siłę podkreślały długie, szerokie płaszcze. Szczupły i mały ojciec wyglądał na zagubionego i bezradnego. Żołnierze nie chcieli usiąść. Weszli na moment. Nie próbowali dyskutować. Wszystko wskazywało, że za chwilę wyjdą, zabierając ojca pozbawionego wolności.
Kręciłem się tam i słyszałem jak zgłaszali jakieś pretensje do okresu niemieckiej okupacji, a głownie, że ojciec nie był w partyzantce i nie współdziałał z armią radziecką w walce z hitlerowskim najeźdźcą. Nie pomagało tłumaczenie się ani stanem zdrowia, ani wiekiem, ani tym, że mając małe dzieci nie mógł opuścić rodziny. Wreszcie ojciec zaczął wyjaśniać, że dla państwa rosyjskiego już służył w carskiej armii i brał udział w pierwszej wojnie światowej. Jako dowód pokazał przedwojenny paszport. Stary dokument był mało czytelny i tamci oświadczyli, że data urodzenia jest nie widoczna i nie wierzą w żadną służbę i udział w tamtej wojnie1.
Pamiętam przerażoną twarz ojca, jego bezradnie opadające ręce, z otwartym, bezwartościowy dokumentem, który z taką wiarą i nadzieją, na udowodnienie swojej niewinności, wręczał przed chwilą wysokiemu dowódcy grupy. Pamiętam słowa wypowiedziane w tamtym momencie:
- Ja że służył w carskiej gwardii...Ja był na pierwaj mirawoj wajnie i w awstryjackam plenu.2
Któryś enkawudysta, nadal stojąc stwierdził, że w bajeczki nie wierzy i oczekuje udowodnienia. Ojciec jeszcze bardziej przerażony, na chwilę zaniemówił, następnie zaczął z przerwami odpowiadać:
- No kakże?... Eta wsie znajut...rodstwienniki... sasiedi...wsia dieriewnia..3
Enkawudysta przerwał:
- Małczi ty!. .. Kto znajet gdie ty był? ... Kto tiebia widieł na toj wajnie? Priwiedi jewo... My s nim pogawarim.4.
Nie wiem, nie pamiętam jak się potoczyło dalej to najście. Prawdopodobnie całą sprawę uratowała mama, która przyniosła patelnię gorącej, pachnącej kiełbasy i kilka butelek samogonu. Być może, do późnej godziny nocnej trwała gościna, wesołe śpiewy i pijaństwo. Takie sytuacje zdarzały się niejednokrotnie.
Po wyjściu nieproszonych gości, nastąpiła kolejna ulga i radość. Na pewno mama głośno stwierdziła, że Bóg ponownie miał nas w opiece, że i tym razem nieszczęście ominęło nasz dom, że niechby ich zaraza wzięła i niech tu więcej nie wracają.
Tragiczny los osób, do których władza radziecka nie miała zaufania, a zaufania oni nie mieli chyba i sami do siebie, potęgował fakt, że na straży swobód nowego państwa powszechnego dobrobytu stały dwie organizacje. Prócz NKWD, działało jeszcze konkurencyjne NKGB /Narodnyj Komissariat Gosudarstwiennoj Bezopasnosti/1. (Nie jestem pewny, czy dokładnie odtworzyłem nazwę, na podstawie wspomnień ojca.) Była to druga policja udawadniająca niewinnym ludziom niepopełnione winy. Jedni i drudzy wzywali na przesłuchania lub przychodzili do domu. Należało więc częstować alkoholem oraz karmić zarówno tych z NKWD jak i z NKGB.
Podczas jednego z takich przesłuchań, wezwany do gabinetu którejś z ww. organizacji, ojciec usłyszał:
- Cechanowicz! Kak eta możiet byt’ ? Wy byli sałtysem u Niemcew i jeszczio na swabodie? Wied’ my użie so wsiemi sałtysami sdiełali pariadok! Paczemu Was jeszczio nie zakluczili? Pacziemu Wy jeszczio nie w tiurmie?.2
Po tych słowach, funkcjonariusz wyszedł z pokoju, w którym odbywało się przesłuchiwanie. Nie wracał dość długo. Ojciec był pewny, że po takim wstępie, do domu nie wróci. Siedział jednak bezczynnie i czekał na wyrok. Wiedział doskonale, że nie ma ucieczki z gmachu, nie ma schronienia w kraju. Może to go uratowało. Może przesłuchujący oficer tylko czekał na pretekst do zastosowania siły i aresztowania pod zarzutem ucieczki. O ucieczce nie mogło być mowy, nie pozwoliliby wyjść nawet z budynku.
Przesłuchiwania dość często miały miejsce w naszym domu. W takich przypadkach nigdy nie obeszło się bez poczęstunku. Enkawudyści przychodzili zawsze wyjątkowo głodni, spragnieni alkoholu, a w naszym domu byli zawsze częstowani i witani serdecznie. Może to uratowało ojca przed aresztowaniem. Sąsiad i były szwagier ojca, pan Wiktor Pruszkowski, miał odrobinę inną mentalność. Stwierdził jednoznacznie, że „tych swołaczej” karmić nie będzie. Jedynie raz, któremuś zaproponował papierosa. Opowiadał o tym ojcu enkawudysta, który od Pruszkowskich przyszedł do nas. Natychmiast po jego wejściu, po obowiązkowym zdrawstwujtie, jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej rozmowy, ojciec zapytał się nieproszonego gościa: „wot Wy s darogi, możiet nie uspieli pakuszat` i hałodnyje?. Możiet pieriekusitie szto nibut` u nas?”
W takiej sytuacji nie czekając na odpowiedź mama zawsze zaczynała nakrywać do stołu, ustawiać talerze, kroić chleb. Prawie jednocześnie, w biegu, dokładała suchych, cienkich drewienek do kuchenki i rozpalała w niej ogień. Za chwilę dało się słyszeć wesołe skwierczenie i miły zapach smażonej słoniny, rozpływający się po całej izbie. Kilka jajek wrzuconych na gorący tłuszcz i zarumienione skwareczki zapowiadały wspaniałą zakąskę do dużej butelki samogonu, którą już postawiono na środku stołu.
Ojciec opowiadał, że po takim wstępie jeden enkawudysta stwierdził:
Da, Wy Cechanowicz, charoszij czieławiek. Wy mienia ugastili. Pastarajuś Wam pamocz`, Wied` ja s samawo utra niczewo nie kuszał i hałodnyj kak sabaka, a mnie Pruszkowskij papierosa dajot. Pruszkowskawo zakluczat, a Wy Boh dast, astaniertieś na swabodzie.1
Któryś sledowatiel pomógł. Może ten, może inny. Nie jeden pił wódkę w naszym mieszkaniu. Nie jednego goszczono. Tylko raz w trakcie przesłuchania ojciec użył słowa... tawariszcz ... W następnym momencie mocno żałował swego zuchwalstwa, gdyż dowiedział się, że tawariszcz, to słowo dla dobrych ludzi ,... a ty, palackaja morda, kamień za pazuchoj dierżisz i tawariszcziem nazywajesz. Tawariszcz eta charoszieje słowo, no nie dla takich swołacziej, kak wy Palaki.2 Od tego momentu, ojciec słowo tawariszcz używał jedynie wspominając tamten przypadek.
Pruszkowskiego zabrali. Tym razem w dzień. Mama pokazywała przez szpary w zamarzniętym oknie, jak go wyprowadzali żołnierze z karabinami, na których wysoko sterczały wspomniane wcześniej długie, czworokątne bagnety. Przed domem stał ciężarowy samochód z budą otwieraną od tyłu. Później dowiedziałem się, że ten samochód budził paniczny strach wśród Rosjan i oni go nazywali „cziornyj woran” tj. czarny kruk3. Pan Pruszkowski szedł między dwoma żołnierzami. Mały, skulony i bezradny wszedł po schodkach do dużej budy bez okien. Ciężkie więzienne drzwi zatrzasnęły się za nim na długie lata.
Okropny okres rozpoczął się dla pozostałej na wolności rodziny - samotnej matki z trójką małych córek. Jak one poradziły? Jak przetrwały najtrudniejsze, długie lata? Czasami nasz ojciec trochę pomagał. Gdyby nawet pomoc była największa, to i tak nie mogła zastąpić męskich rąk potrzebnych na co dzień w każdej rodzinie, zwłaszcza w tamtym okresie, na wsi. Nie jestem w stanie wyjaśnić w jaki sposób udało im się przetrwać najtragiczniejsze lata.
Pani Pruszkowska, serdeczna koleżanka mamy często przychodziła do nas, szczególnie po powrotach z wyjazdów do różnych więzień rozsianych na terenie całej Białorusi. Wtedy godzinami opowiadała o swoich przeżyciach podczas podróży pociągami, gdzie złodziejstwo i bandytyzm stały się zjawiskiem normalnym. Opowiadała o wielogodzinnym czekaniu pod bramą więzienia w długich kolejkach zapłakanych kobiet. Samotne, pozbawione wsparcia dzieliły się ze swymi mężami tą odrobiną żywności, którą nieznanymi metodami potrafiły oszczędzić, najczęściej odbierając od ust swoich lub dzieci. Pani Weronika, w jakiś dziwny sposób potrafiła zapewnić ubranie oraz żywność sobie i trzem córkom w wieku szkolnym. Jeździła dziesiątki kilometrów z tobołkiem, aby zawieźć coś mężowi. Skąd brała siły? Jak to wszystko wytrzymała?
Tak bardzo cierpiał naród w tamtych latach, że opisać tego nie potrafię. Więc niech będzie mi wolno wstawić w tym miejscu fragment wspomnianego wcześniej utworu Anny Achmatowej, który w miarę posiadanych umiejętności starałem się przetłumaczyć na język polski.
...Był to czas, kiedy uśmiech miał
Jedynie martwy spokój zaznawszy
I zbytecznym balastem się włóczył
Obok swych więzień Leningrad,
Kiedy, tracąc rozum z rozpaczy,
Osądzonych kroczyły pułki,
Kiedy krótką pieśń rozłąki
Trąbiły smętnie lokomotywy.
Gwiazdy śmierci wisiały nad nami
I niewinna skomliła Ruś
Pod ciężkimi, krwawymi butami,
Pod oponami czarnych maruś.
I
Zabrali ciebie o świcie,
Z tyłu niby na pogrzeb szłam.
W ciemnej izbie płakały dzieci,
Przed obrazem dopalała się świeca.
Na ustach twoich chłód ikonki
Na czole śmiertelny pot...
Będę pamiętać!
Będę tak, jak strzeleckie żonki
Pod ścianą kremlowską wyć...
Pomimo całego tragizmu powstałej sytuacji, miała jednak tamta rodzina wyjątkowe szczęście. Pan Pruszkowski ciągle przebywał na terenie Białorusi, a więc nie poznał syberyjskiej zimy i śnieżnej tajgi. Miejsce jego pobytu nie było utajnione. Zezwolono na korespondencję i odwiedziny z możliwością dostarczania paczek. Jakież to paczki? Co mogła do niej włożyć pracownica kołchozu? Więźniowie najbardziej potrzebowali cebuli i czosnku. Może czasami zawiozła kawałek słoniny.
Pan Pruszkowski wrócił do domu po ośmiu latach pobytu w radzieckim więzieniu. Po powrocie do swojej rodziny, spędził z naszym ojcem wiele wieczorów na długich rozmowach o okropnościach stalinowskiego systemu, o cierpieniach niewinnych ludzi1.
Ojciec bardzo wysoko cenił sobie wypowiedzi i opinie Pana Pruszkowskiego. Twierdził z ogromnym przekonaniem, że przebywając w towarzystwie ludzi wszelkich profesji i najróżniejszego wykształcenia, zdobył gruntowną, wszechstronną wiedzę, której nie mogła zapewnić żadna radziecka szkoła z programem komunistycznej propagandy. Zawsze podkreślał, że jedynie ci, co przeszli radzieckie więzienia i lagry znają prawdę tamtego kraju, mają prawo zabierania głosu na każdy temat, od nich można uzyskać prawdziwą wiedzę o rzekomym dobrodziejstwie stalinowskiego systemu. Coraz bardziej oburzonym głosem stwierdzał, że propagandowe książki i oszukańcze podręczniki historii, zawierają takie kłamstwa, jakich nigdzie dotąd nie było. Dodawał wreszcie, że nikt rozsądny na ten temat nie ma najmniejszej wątpliwości.
Jeden z enkawudystów później dość często odwiedzał nas, wraz żoną i synem. Traktował swoje wizyty jako spotkania dobrych znajomych, a może nawet przyjaciół. Przychodzili do nas na święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Składali życzenia s prazdniczkom i rozpoczynała się gościna suto zakrapiana alkoholem. Na tę okazję mama zawsze miała zaoszczędzone pęta kiełbas swojej roboty, które bez przerwy smażyła i donosiła na stół. Dzieciom przy tym zawsze mówiła, że mogą dostać tylko troszeczkę do spróbowania, że smaży wszystko dla „gości”.
Kiełbasę mama robiła ręcznie. O maszynce do mielenia mięsa nie mogła nawet marzyć. Mięso kroiła nożem, a potem wpychała do jelit, przy pomocy odpowiednio „obciętej” ... szyjki od butelki. Odciąć szyjkę nie było łatwo. W tym celu niezbędny był sznurek, nafta i ...woda. Sznurek nasączano naftą. Następnie, na odpowiedniej wysokości, obwiązywano nim butelkę i podpalano. Ogień płonął chwilę. We właściwym momencie, płomień zalewało się wodą. Od gwałtownego ochłodzenia, rozgrzane szkło pękało. Szyjka miała odpaść. Podczas tej manipulacji, często pękała cała butelka i wszystko rozpoczynano od początku, z następną.
Jeżeli szyjka butelki odskoczyła równo, to powstawało urządzenie do napychania kiełbas. Mama robiła kiełbasę wieczorem, po zakończeniu innych prac. Z zachwytem obserwowałem tę nudną, lecz uroczystą pracę, ponieważ później istniała szansa spróbowania wykonanego przysmaku. Praca trwała wyjątkowo długo. Mama wpychała pokrojone mięso do jelita poprzez szyjkę butelki, garstka po garstce. Kiełbasa powstawała wolno i nie częściej niż dwa razy w ciągu roku. Może z tego powodu tak bardzo smakowała.
Wspomniany „zaprzyjaźniony” enkawudysta o nazwisku Juszkiewicz ostrzegał, również ojca, że wkrótce NKGB zamierza go aresztować. Na wezwanie nie powinien więc zgłaszać się, a natychmiast skontaktować się z nim, Juszkiewiczem. W przypadku, gdyby nie udało się nawiązać kontaktu, to powinien uciekać, bo w przeciwnym wypadku trafi do więzienia na wiele lat. Jakoś do tego nie doszło. Widocznie tamci z NKGB byli również goszczeni na podobnym poziomie. Widocznie samogonu dla nich również nie oszczędzano.
Wódka i poczęstunki na pewno miały wpływ na efekty śledztwa. Prawda też jest, że prócz faktu pełnienia funkcję sołtysa, ojcu nie można było postawić żadnych zarzutów współpracy z Niemcami. Miał również miejsce przynajmniej jeden przypadek, obalający pomówienia i świadczący, że obowiązki sołtysa ojciec wykonywał na przymus, bez zaangażowania.
Ojciec nie musiał udowadniać, że pewnego dnia sąsiad współpracujący z Niemcami, wszedł do naszego mieszkania z obcym człowiekiem. Miał przy tym pretensje, że nieznani ludzie chodzą po wiosce, a sołtys nie reaguje. W odpowiedzi usłyszał, że to nie należy do obowiązków sołtysa. Od tego są inne władze i że nie będzie na ten temat rozmawiać. Sąsiad zaprowadził tamtego biedaka na policję i oddał w ręce Niemców. Później się okazało, że NKWD o całym wydarzeniu wiedziało dokładnie.
Sąsiad, po wkroczeniu na nasze tereny Armii Radzieckie, trafił do więzienia i do naszego wyjazdu w 1958 roku żadna informacja o nim do rodziny nie dotarła. Prawdopodobnie już nie żył. Z jego synem Ryśkiem chodziłem do szkoły. O tym, że on nie ma ojca, nie wspominaliśmy nigdy, w żadnych rozmowach.
Do matki Ryśka w okresie, gdy była jeszcze panną i mieszkała tylko z niepiśmiennym bratem i siostrą, zalecali się chyba wszyscy chłopcy ze wsi, robiąc najróżniejsze kawały, psikusy.
Jednym z żartownisiów był wujek Władek, którego udało się tak szczęśliwie wydostać z radzieckiego transportu. Już w Polsce z błyskającym radością spojrzeniem na zawsze uśmiechniętej twarzy wolno i dokładnie opowiadał jak w ciemnościach nocy rozebrali na części składowe wóz konny, a następnie wciągnęli na dach stodoły i złożyli ponownie. Dwa koła znalazły się po jednej stronie szczytu, a drugie dwa - po stronie przeciwnej. Długi dyszel wstawiony na swoje miejsce, lekko unoszący się nad dachem, doprawiał całości obrazu.
Chłopcy schowani za pobliskim płotem czekali na przebudzenie się panny Loni. Gdy znalazła się na podwórku i zaczęła z niedowierzaniem przecierać zdumione oczy, na widok własnego wozu stojącego wysoko, na tle błękitnego nieba, natychmiast znaleźli się przy niej. Dowcipkowali i śmiali się. Pytali, jakim sposobem wjechała tak wysoko? Jak sprowadziła konie? Jak i kiedy wóz z dachu wróci na ziemię?
Wreszcie, wspólnie ponarzekali na łobuzów, którzy to zrobili i wyrażali zgodę na zdjęcie wozu. Oczywiście padało stwierdzenie, ze bez wzmacniającego napoju tak wysoko nie wejdą. Zrozpaczona Lonia, obiecała wódkę po ściągnięciu wozu i oświadczała, że idzie szykować poczęstunek. Chłopcy ochoczo brali się do pracy. Włazili szybko na dach, wóz rozbierali na części, a potem spuszczali w dół, na linkach. Spieszyli się. Wiedzieli, że obiecany poczęstunek już czeka. Smutek znikał z twarzy panny Loni, cieszyli się młodzi chłopcy.
Innym razem, tak samo wczesnym rankiem, znaleźli się „przypadkowo” obok domu koleżanki. Szeroko otwartymi oknami i drzwiami wydobywały się z niego kłęby dymu. Zdziwieni i zaskoczenie weszli do domu dopytując się, dlaczego dziewczyna stosuje inną metodę odprowadzania spalin, niż pozostali sąsiedzi. Próbując udzielić pomocy, ochoczo przystąpili do podsycania ognia w ruskim piecu, podstawowym obiekcie kuchni. Wsadzali też głowy do wlotu komina, spoglądali do góry. Sprawdzali czy jest przelot. Orzekali, że niebo widać, a więc dym powinien kierować się w tamtą stronę. Ponownie wychodzili na podwórko i nie mogli nadziwić się, że nad dachem go nie ma, a ciemne, falujące kłęby wypływają otwartymi drzwiami i oknami, jakby w mieszkaniu paliło się.
Panna Lonia, nie potrafiła zrozumieć co się dzieje, błagała o pomoc i ratunek. Przecież w takich warunkach nie można mieszkać. Zmartwieni chłopcy z nią się zgodzili i uśmiechając się bezradnie orzekli, że tak samo nie umieją rozwiązać problemu i nie potrafią udzielić pomocy. Wreszcie któryś wpadł na pomysł, aby usiąść przy wódce i dobrej zakąsce. Może wtedy coś się wymyśli. Pomimo dymu wrócili do mieszkania. Usiedli za stołem, lecz nadal głośno narzekali, że dym gryzie w oczy, że nie da się wytrzymać. Domagali się aby prędzej znalazła się na stole obiecana butelka i chleb oraz dobrze wysolona, gruba słonina.
Gdy załzawiona panna Lonia przygotowywała poczęstunek, jeden z dowcipnisiów, niepostrzeżenie opuścił mieszkanie, a następnie wszedł po drabinie na dach i zdjął szybę, która leżała płasko na kominie przesłaniając wylot. Gdy wrócił do mieszkania na stole stała pełna butelka i wspaniała zakąska, a ogień w piecu ożył. Jego długie języki zmieniając się w ciemne smugi, płynęły jak zawsze do góry, w kierunku czarnej czeluści komina. Zaskoczona Lonia i zdziwieni młodzi chłopcy wyciągnęli tylko jeden nasuwający się wniosek, że sam poczęstunek wystarczył, aby dym znalazł właściwy kierunek.
Chyba wypada jeszcze wspomnieć, że zanim rozpoczęła się wojna Niemców z Sowietami, wujek Władek przez cały czas się gdzieś się ukrywał. Szczegółów nie znam. Podczas niemieckiej okupacji pracował na kolei i razem z olejem podsypywał piasek do smarownic w wagonach kolejowych.
16
Daleko, we wspomnieniach dorosłego pokolenia pozostały lata przedwojennego Państwa Polskiego przyćmione krótkim, lecz jakże strasznym panowaniem „pierwszych sowietów”. Lata okupacji Niemieckiej były okresem nieustannego oczekiwania na klęskę obu najeźdźców. Ludzie wierzyli w sprawiedliwość dziejową i modlili się o powrót Polski silnej, ze wschodnimi granicami według stanu z 1939 roku. Długo nie przyjmowali do wiadomości nowych faktów. Nie godzili się z zaskakującą decyzją zwycięskich mocarstw, które przekazały nasze tereny pod panowanie Sowietów. Istniało powszechne przekonanie, że skoro przed wojną należały do Polski, to po jej zakończeniu Polska winna tam pozostać. Oczekiwali, że wkrótce niesprawiedliwe decyzje zostaną zmienione. Podczas codziennych spotkań w trakcie prowadzonych rozmów, przekonywali siebie nawzajem, że gdzieś na górze zostaną wysłuchane błagania i modlitwy Polaków, stanowiących w naszych okolicach znaczny odsetek ludności.
Wiara była tym silniejsza, że pozostała ludność za Rosją Radziecką nie tęskniła. Najstarsi mieszkańcy nie przyznawali się do żadnej narodowości. Słowem „tutejszy” podkreślali niezależność oraz większe przywiązanie do terenów, na których od wieków mieszkali praojcowie, niż do władzy państwowej z dalekiej Moskwy. Z opóźnieniem docierała tu też kultura i obyczaje z równie dalekiej Warszawy. Uważali ponadto, że władza warszawska, która zaistniała dopiero po zakończeniu pierwszej wojny światowej nie ma większego wpływu na codzienne kłopoty i radości.
Znajdując się na pograniczu dwóch kultur, jednakowo dobrze znali i rozumieli język polski i rosyjski. Tamci prości ludzie, dumni ze swej tożsamości i odrębności, na co dzień nie używali ani języka rosyjskiego, należącego do innego narodu, ani polskiego w jego literackiej postaci. Ich zdaniem czystą, naukową odmianą tej mowy wysławiali się ludzie bardzie uczeni, oderwani od wiejskich korzeni. Rozmawiali między sobą „po prostemu”. Woleli jednak pozostać w państwie „polskich panów”, niż w sowieckich kołchozach.
Niestety „polskie pany” nie wróciły, a rozpoczęły się „drugie sowiety”. W tym czasie władze radzieckie wyraziły zgodę na repatriację ludności narodowości polskiej do kraju mającego już nowe granice. Mieszkańcy byłych Kresów Wschodnich stanęli przed koniecznością wyboru, którego nigdy ani to pokolenie, ani żadne poprzednie nie musiało dokonywać.
Pozostanie na ziemi przesiąkniętej potem poprzednich pokoleń, oznaczało podporządkowanie się władzy, która nie liczyła się z nikim i z niczym. Wyjazd w nieznane, szczególnie dla starszego pokolenia, był przerażający. Wśród rodzin powstawały i rozwijały podziały nie istniejące poprzednio. Zwolennicy wyjazdu nie mogli zrozumieć decydujących się na pozostanie. Zamierzający pozostać na ziemi ojców dziwili się wyjeżdżającym.
Repatriacja, to nie wycieczka, ani wyjazd na zabawę lub w swaty, do sąsiedniej wsi. Repatriacja, to opuszczenie domu i podwórka, to rezygnacja z oczekiwania na zejście śniegów i na wiosenny łagodny wiatr, osuszający glebę do pierwszych prac polowych. Repatriacja, to rezygnacja z wyprowadzania równych bruzd na własnym wąskim zagonie, tak jak to robił ojciec lub dziadek, za którym próbowano nadążyć małymi kroczkami bosych stóp, zapadających się głęboko w spulchnionej roli.
Repatriacja, to pozostawienie zasiewów na polu praojców i nieujrzenie pierwszej zieleni wschodzącego zboża, to pożegnanie z delikatnymi źdźbłami, wyciągającymi się coraz wyżej, ku ciepłym słonecznym promieniom, pod wpływem których dorodne ziarna wypełnią ciężkie kłosy. Wyjazd daleko na nieznane tereny, to zerwanie z przeszłością, z krętą ścieżką w lesie, ze swoim kołkiem w płocie i tym samym sąsiadem po jego drugiej stronie. Wyjechać na obce, to nie pokazać wnukom swego domu, wiatru, nieba i drzewek sadzonych własnoręcznie, w latach młodości.
Wyjazd na tzw. Ziemie Odzyskane, to wyjazd na obce, niemieckie. Niemców poznali wszyscy dokładnie. Co prawda nie ruszyli wsi, lecz spalili miasto, wymordowali setki niewinnych ludzi. Jak teraz wyjeżdżać dobrowolnie na ich tereny. Lepiej zostać na swoich piaskach w drewnianych domach. Granica niech biegnie tuż za lasem, za sąsiednią wsią, aby u nas była Polska.
Zamiast Polski było NKWD i nadciągała przyszłość z kołchozami oraz niedającymi się przewidzieć posunięciami władzy radzieckiej. Więc może lepiej wyjechać? Może lepiej zostawić dom i podwórko, zabrać krowy, kury i konie. Następnie kilka tygodni koczować pod chmurką, na rampie kolejowej czekając na wagony. Potem kilka tygodni turlać się na zachód tam, gdzie czeka niemiecka wrogość i nienawiść. Wielogodzinne rozmowy, wyszukiwanie wciąż nowych argumentów za wyjazdem lub pozostaniem, stało się codziennością wszystkich dorosłych Polaków.
Bez wahania decyduje się na wyjazd brat ojca. Rodzice, po nie kończących się rozterkach, również postanawiają wyjechać. Na podwórku stanęły większe i mniejsze skrzynie, pozbijane z grubych nie heblowanych desek. To były klatki dla świń, owiec i nie wiem do czego jeszcze. Wspinanie się po skrzyniach stało się przyjemną zabawą. Robiłem to często z córkami państwa Pruszkowskich. Bawiliśmy się w wyjazd do Polski.
Do wyjazdu nie doszło ani u nas, ani u Pruszkowskich. Może strach przed nieznaną przyszłością, na obcej ziemi, był większy niż obawy przed nowym porządkiem w wykonaniu władzy radzieckiej? W przypadku naszych sąsiadów przyczyną rezygnacji z wyjazdu mogło być aresztowanie głowy rodziny. Może przyjaźń między rodzinami była powodem, że gdy jedni nie mogli wyjechać, drudzy również postanowili zostać.
U nas, na etapie końcowych przygotowań do opuszczenia swojego kraju mama zachorowała raptownie na zapalenie wyrostka robaczkowego. Operacja stała się nieunikniona. Została wykonana w Stołpcach, w radzieckim szpitalu. Rana źle się goiła. Konieczne było leżenie w łóżku. Prócz tej poważnej przyczyny, istniała jeszcze jedna. Zaczynało rosnąć napięcie na linii Wschód - Zachód. Nadchodziły pierwsze miesiące długiego okresu nazwanego w historii powojennej okresem zimnej wojny. Oficjalnie oraz pokątnie coraz więcej i głośniej mówiono, że kolejna wojna jest nieunikniona i wkrótce wybuchnie. Większość mieszkańców po cichu, w zakamarkach duszy, spodziewała się klęski sowietów i odbudowy Polski w przedwojennych granicach.
W takich warunkach ojciec ostatecznie stwierdził, że nigdzie nie pojedzie, że jeżeli ma ginąć, to lepiej w swoim domu, a nie na obczyźnie. Jeżeli ma żyć, to i tu da sobie radę. Skrzynie zostały porozbijane i zostaliśmy w Kraju Rad. Decyzja rodziców była ostateczna, a postanowienia władz radzieckich przesądziły, że stała się nieodwracalna na wiele, długich lat.
Już wkrótce granica z Polską została zamknięta i o wyjeździe z tamtego kraju nie można było nawet marzyć. Rodzice nigdy dokładnie nie mówili, z jakimi uczuciami pozostali w swojej wsi, lecz poza granicami powojennego Państwa Polskiego. Może była to swego rodzaju ulga, bo przecież nad głową pozostał ten sam dach, a spokój mieszkania osłaniały swoje ściany. Nadal służył ten sam ceglany piec, a wokół mieszkali sąsiedzi.
O goryczy spowodowanej przesunięciem granic i koniecznością podporządkowania się władzy radzieckiej, słyszałem wielokrotnie. Sił dodawało przekonanie tworzone i rozbudowywane na własny użytek, że tym razem władza nie będzie tak okrutna, jak za pierwszych sowietów. Nie wygasał płomyk nadziei, iż wkrótce przywrócone zostaną granice z okresu międzywojennego. Płomyk ten wzmacniał i uodparniał psychikę ludzi, pozwalał przetrwać najtrudniejsze momenty stalinowskiego terroru.
Z pierwszych powojennych lat, utkwił w pamięci wyjazd pociągiem do Baranowicz, do lekarza okulisty. Został spowodowany tym, że u brata Edka na powiekach potworzyły się jakieś strupy, które w żaden sposób nie chciały wygoić się. Życzliwi sąsiedzi zgodnie w wieloletnią tradycją, tak samo jak i w innych podobnych przypadkach uspakajająco stwierdzali, że „z wiekiem samo przejdzie”. Na tę dziwną chorobę zawsze zwracali uwagę Rosjanie, przebywający dość często w naszym mieszkaniu. Mówili ...kakije Wy raditieli? Paczemu riebionka nie lieczitie... Pacziemu nie obraszcziajeties` o pomaszcz k naszim wraczam ?1
Rodzice niejednokrotnie zwracali się do lekarzy w Stołpcach i stosowali różne domowe sposoby leczenia. Nic nie skutkowało. Wreszcie zdecydowano, że należy pojechać do większego miasta, do lepszego lekarza. Wybrali się do Baranowicz. Na tą wyprawę całej rodziny zostałem również zabrany. Może rodzice pragnęli pokazać mi pociąg i większe miasto, a może po ciężkich przeżyciach wojennych, nie chcieli rozstawać się z żadnym dzieckiem, nawet na krótki okres?
Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, aby wieczorem wrócić do domu. W Baranowiczach nie mieliśmy żadnej rodziny, ani znajomych. Nie mogliśmy w tamtym mieście nocować. Podróży do Stołpiec nie pamiętam. Zbyt mocno byłem przejęty perspektywą znalezienia się w prawdziwych wagonach. Dotychczas pociągi widziałem z daleka, wagony w nich wyglądały jak małe dziecinne zabawki. Ciągle miałem wątpliwości czy się zmieśmy w nich, mimo zapewnień mamy, że są duże i że nawet dorosły człowiek w wagonie się zmieści. Mama miała rację. Pokonując wysokie schodki weszliśmy do długich wysokich wagonów. Stały tam drewniane ławki. Zająłem miejsce przy oknie. Potem nastąpiło szarpnięcie i pierwszy raz w życiu mogłem oglądać krajobraz przesuwający się za szybą.
Wkrótce dowiedziałem się skąd Łotysze brali blachę do robienia wiader. Na wysokich nasypach, czasami w znacznej odległości od toru, przeważnie na boku leżały wielkie, długie wagony. Ojciec ponownie powtarzał, żebym zapamiętał to, co widzę przez okno i jednocześnie informował, że są to skutki wybuchu podłożonych min lub bombardowania. Szary poranek panował za oknami. Wagony smutne i czarne od sadzy leżały czekając być może na wschód słońca, a może na następców Łotyszy, którzy pozdzierają ostatnie zdrowe blachy, a resztę zawiozą do hut.
W Baranowiczach, po wyjściu z pociągu, skierowaliśmy się, do miasta. Ujrzałem szeroką, pustą ulicą wypełniona czystym, porannym powietrzem, które szybko orzeźwiało zaspany organizm. Lekki chłodek nie miał żadnej szansy wobec ciepłych promieni ogrzewających przyjemnie plecy. Wysyłała je ogromna słoneczna tarcza, znajdująca się jeszcze wyjątkowo nisko na błękitnym, czystym niebie. Na chodniku układały się jaskrawe cienie, rzucane przez zielone liście przyulicznych drzew. Po raz pierwszy przeżywałem przyjemność porannego wstawania.
Zatrzymaliśmy się obok jakiegoś większego budynku po prawej stronie ulicy. Nie było to zbyt daleko od stacji, bo się wcale nie zmęczyłem. Taki etap podróży jeszcze nie nastąpił. Dopiero rozbudziło się zainteresowanie nieznanym, dużym miastem. Koniecznie chciałem zobaczyć, co jest dalej. Widziałem jedynie, że ulica rozdzielała się na dwie. Jedno odgałęzienie skręcało lekko w lewo, a drugie dalej biegło na wprost, tylko tam chyba nie było budynków..
Niestety, nie poszliśmy ani w jedną stronę, ani w drugą. Zatrzymaliśmy się wcześniej i nastąpiło bardzo długie, nudne siedzenie na ulicy, na zielonej trawie, w cieniu niewysokich, liściastych drzew. Widocznie gdzieś w pobliżu rodzice znaleźli gabinet lekarza okulisty i prawdopodobnie musieliśmy czekać w kolejce.
Ciągnące się w nieskończoność oczekiwanie musiałem jakoś urozmaicać. Nie bawiło już chodzenie po kwadratowych płytkach dla pieszych, które widziałem po raz pierwszy. Wolałem spacery po długich, wąskich krawężnikach ułożonych w równy rządek bezpośrednio przy jezdni wykonanej z okrągłych kamieni. Starałem się przy tym utrzymać równowagę i nie podpierać się nogą ani o bruk, ani o trawnik.
Odchodziłem od mamy i ponownie wracałem. Stawałem się coraz śmielszy i pewniejszy. Oddalałem się coraz dalej. Wiedziałem, że bez problemu szybko i sprawnie wrócę. Wreszcie zaszedłem aż do rozwidlenia dróg. Na drodze na wprost nie było ani bruku, ani chodnika. Do centrum miasta prowadziła droga skręcająca w lewo. Na samotną wycieczkę w tamtym kierunku było zbyt daleko. Musiałem czekać obok mamy i od tego momentu zaczęły się coraz większe nudy.
Chyba już nigdy się nie dowiem, czy wizja która została z okresu dziecięcego jest bliska rzeczywistości, czy faktycznie w tamtym mieście, gdzieś w pobliżu dworca kolejowego istnieje miejsce, a szczególnie rozwidlenie, które ciągle mam przed oczami.
Nie przypominam sobie ani wyników wizyty u lekarza, ani drogi powrotnej na stację. Wiem, że w pewnym momencie znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni w pobliżu torów. Był to duży, piaszczysty plac. Siedzieliśmy prawdopodobnie na jakimś kocu rozłożonym bezpośrednio na ziemi. Było gorąco. Chciało się pić. Chciało się wracać do domu. Prócz nas znajdowało się tam dużo innych rodzin i osób samotnych oczekujących na swoje pociągi. Dłuższy czas siedzieliśmy tylko z mamą. Ojca nie było. Gdzieś poszedł. Może po bilety, może dowiedzieć się, kiedy będzie powrotny pociąg do domu?
Spokojne oczekiwanie zostało zakłócone przez Cygankę, która prosiła o pieniądze i chciała powróżyć. Przekonywała ponadto, aby dać jej do potrzymania dziecko, tj. małego Edka, śpiącego z głową na kolanach mamy.
Cyganka była bardzo dokuczliwa, a jej próby okradzenia lub wyłudzenia pieniędzy trwały dość długo, były ponawiane. Mama o tym wielokrotnie opowiadała. Mówiła, że wśród oczekujących krążyły dwie, współpracujące Cyganki i okradały samotne matki. Jedna brała na ręce małe dziecko, a następnie wstawała i odchodziła gdzieś dalej. Gdy przerażona matka próbowała ją gonić druga w tym czasie, szybko przeglądała tobołki i zabierała wszystko, co przypadło do gustu. W stosunku do mamy podstęp się nie udał.
Wiele czasu upłynęło na tym gołym, piaszczystym placu, zanim wreszcie przyszedł ojciec. Rodzice zebrali nasze rzeczy, a następnie przeszliśmy na dworzec. Tam nadal czekaliśmy na pociąg. Słońce schowało się gdzieś za pobliskimi budynkami. Zaczynał się wieczór. Nadciągał mrok i wkrótce na wszystkich peronach zapłonęły latarnie. Obok, co jakiś czas zatrzymywały się, a potem odjeżdżały długie pasażerskie pociągi. Naszego ciągle nie było. Musieliśmy siedzieć obok tobołków na długim, wąskim peronie.
Właśnie wtedy zobaczyłem okropnie okaleczonych żołnierzy w radzieckich mundurach. Wojna nie miała nad nimi litości. Nikt się nad nimi nie litował i po jej zakończeniu. Zdani na własne siły czekali na swoje pociągi, pragnęli gdzieś dojechać, najprawdopodobniej do rodzinnych domów. Na tle szarego tłumu wpadały w oczy ich jednolite, drelichowe mundury. Między sobą różnili się rodzajem kalectwa.
Niektórzy żołnierze nie mieli ręki, czasami częściowo, czasami całej. U niektórych z obu rąk zostały jedynie kikuty. Niektórzy nie mieli nóg, czasami jednej, dość często - obu. Ci, którzy nie mieli tylko jednej nogi chodzili podpierając się drewnianymi kulami sięgającymi po pachy. Opierając się raz na kulach, raz na nodze dość szybko poruszali się po peronie i samodzielnie wchodzili do wagonów.
Żołnierze bez obu nóg poruszali się na niskich drewnianych wózeczkach, o bardzo małych kółkach. W rękach trzymali drewniane deseczki - podpórki ze specjalnymi uchwytami. Czegoś podobnego używają murarze do wyrównywania tynku. Opierali się tymi deseczkami o ziemię i popychali do przodu wózeczki, na których sami siedzieli. Ludzie schodzili im z drogi, a oni jeździli po peronie, raz w jedną, raz w drugą stronę. Z ich ruchów promieniowała jakaś determinacja i zawziętość. Wydawało się, że gdzieś na końcu peronu mają wyznaczony cel. Pragną najpierw tam dotrzeć, a następnie gdzieś dojechać wiedząc, że mogą liczyć tylko na własne siły. Nie mieli żadnej szansy wejść samodzielnie do wysokich wagonów. Nie widziałem w jaki sposób to się odbywało, kto im pomagał.
Wreszcie, po wyjątkowo długim oczekiwaniu, ponownie usłyszeliśmy chrypiący głos, zniekształcony i zwielokrotniony echem megafonów. W tym potoku dźwięków nie potrafiłem odróżnić żadnego zrozumiałego słowa. Rodzice komunikat zrozumieli i stwierdzili, że teraz podjedzie nasz pociąg. Długi zestaw wagonów wolno wtoczył się na tory obok naszego peronu i wreszcie zatrzymał się.
Ponownie wzdłuż peronu szybko kuśtykali okaleczeni żołnierze. Nie próbowali nikogo omijać. Podążając prosto przed siebie, stanowczo wystawiali do przodu na przemian to ocalałą nogę, to drewniane kule, stanowiące oparcie pod pachami. Gdyby ktoś nie zdążył na czas usunąć się im z drogi, prawdopodobnie świadomie lub przypadkowo zostałby mocno uderzony końcem drewnianej kuli, podczas kolejnego przenoszenia jej z tyłu do przodu.
Może tym kalekom przypominał się gwałtowny atak na nieprzyjacielskie okopy, gdy biegli z okrzykiem: Wpieriod! Za Rodinu! Za Stalina!1 Krótki oślepiający błysk i długa, nagła ciemność stanowiły zakończenie tamtego ataku. Przebudzenie nastąpiło w innym świecie przepełnionym okropnym bólem lub strasznym swędzeniem nie istniejącej kończyny. Bolały nogi, których nie było. Swędziały dłonie, które zostały na bitewnym polu. Bolało młode serce, nie mogące pogodzić się z myślą o strasznym kalectwie.
Może z tego powodu wszyscy ustępowali im z drogi. Tylko czy to było współczucie, czy strach. Dla okaleczonych przez wojnę zdrowi ludzie byli rodzajem tchórzy dekujących się na tyłach. Przy najmniejszym konflikcie, bez zbędnej dyskusji, najbardziej przekonywującym argumentem mogła stać się drewniana kula, dotychczasowa podpora pod ramionami. Widoczna z daleka, wysoko uniesiona nad głowami i systematycznie opadająca na winowajcę, wraz z głośnym okrzykiem, na cały peron ...Ty kuda lieziesz? Ty nie widisz inwalidy? Ja wajewał! Ja krow` pralewał! Ja Rodiny zaszcziszczał! 2...byłaby przekonywującym dowodem, że ktoś z tłumu próbował skrzywdzić obrońcę ojczyzny.
Podobne słowa usłyszałem wiele lat później, gdy byłem w Mińsku z synem i jechałem tramwajem. Podczas mocniejszego hamowania młoda dziewczyna nie utrzymała równowagi i lekko oparła się o stojącego w pobliżu starszego mężczyznę. Nie zdążyła przeprosić. W następnej sekundzie oczy starszego pana błysnęły gniewem, a wszyscy natychmiast dowiedzieli się, że jest bohaterem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, a ta wredna, smarkata dziewczyna o mało go nie przewróciła.
Nie rozstępował się tłum przed kalekami na niskich wózeczkach. Ich głowy nie sięgały do pasa tym, co nie mieli nogi. Bezbronne, ludzkie kadłubki zauważano w ostatniej chwili i omijano, lawirując ciałem, robiąc uniki. Ich krzyk pozostałby tam, na dole. Oni nie mogli unieść się ponad tłum.
Zajęliśmy miejsce w wagonie i ponownie nastąpiło długie oczekiwanie. Wreszcie odczuliśmy mocne szarpnięcie i pociąg ruszył. Za oknem panowała ciemność, więc nie miałem co oglądać i prawdopodobnie szybko usnąłem. Byłem zmęczony przeżyciami całego długiego dnia poza domem. Powrotu ze Stołpiec do Okinczyc również nie pamiętam. Domyślam się, że przyjechał po nas dziadek, swoim Dereszem, a ja podczas ostatniego etapu podróży widocznie nadal spałem. Lekarstwo przypisane przez lekarza prawdopodobnie pomogło. Strupy na rzęsach zginęły i więcej się nie pojawiły.
17
Do wspomnień z lat powojennych, do okresu władzy radzieckiej na naszych terenach jakże często powracał ojciec w swoich opowieściach, szczególnie podczas świąt Wielkanocy lub Bożego Narodzenia. Kiedy cała rodzina zebrała się przy stole, nigdy nie milczał. Kolejny raz rozpoczynał swoją opowieść. Pretekstem mógł być nawet moment napełniania kieliszków wódką.
Alkohol w naszym domu był zawsze. W Związku Radzieckim należało go mieć dla gości proszonych i nieproszonych. Był państwowy i tzw. „samogon”, który można było z łatwością kupić od różnych dostarczycieli. Ojciec nigdy nie upijał się, nawet jeżeli siedział przy stole razem z najbardziej spragnionymi tego trunku. Bez względu na towarzystwo zawsze stwierdzał, że wypije tylko jeden kieliszek. Największe nalegania o dalsze wspólne „wznoszenie toastów” żadnego efektu nie dawały. Gość, razem siedzący za stołem, w tym czasie również wypijał „ile mógł” i ile chciał.
Wspominając kolejny raz o efektach rewolucji w Rosji, ojciec już nikogo do głosu nie dopuszczał. Ponownie słyszeliśmy tę samą opowieść, że w jej wyniku do władzy „dorwała się hołota i bandyci”, że był to najgorszy element „z błota i bagna”, że nikt inny, a sami Rosjanie tak mówili, przeklinając Lenina, Stalina i wszystkich komunistów. Od tej chwili wypadało kolejny raz słuchać monologu, przekazywanego wzburzonym głosem o barbarzyństwach gorszych niż hitlerowskie, o męczeniu własnego narodu, o przelanej krwi niezliczonych milionów niewinnych ludzi i dążeniu do opanowania całego świata.
Do okresu kołchozów i warunków życia panujących w Związku Radziecki ojciec powracał bez względu na temat aktualnej rozmowy. Często przy tym mocno denerwował się, tak jakby ponownie przeżywał tamte lata. Zawsze wyrażał obawy, że po odejściu starszego pokolenia, jeśli nie nastąpią demokratyczne zmiany w krajach podporządkowanych Moskwie, prawdy o okresie stalinowskich rządów długo nie będzie w szkolnych podręcznikach i książkach, w środkach masowego przekazu.
Ojciec nie doczekał się zmian, które przepowiadał ciągle. Twierdził, z ogromnym przekonaniem, że tak jak rozpadła się potęga Niemiec, tak jak runęły po pierwszej wojnie światowej Austo - Węgry, tak nieuchronnie rozpadnie się Związek Radziecki. Nastąpi to już wkrótce, że my doczekamy się tego dnia. Mówił to z takim przekonaniem, jak by był już w przyszłości i zapowiadane zmiany widział. Tak się stało. Ojciec jednak tego dnia nie doczekał się. Zabrakło około dwóch lat.
Wszystkie swoje opinie ojciec uzasadniał spostrzeżeniami z własnych przeżyć i doświadczeń. Twierdził, że wiele widział, a jeszcze więcej słyszał od osób, z którymi zetknął się. Przeważnie byli to Rosjanie, z najróżniejszym poziomem i kierunkiem wykształcenia, z różnorodnymi miejscami pracy, mającymi często za sobą wieloletnie więzienia.
W radzieckich więzieniach i GUłAGach1 siedziały miliony niewinnych ludzi. W tamtym kraju nikt nie był pewny ani dnia, ani godziny. O możliwościach dostania się do stalinowskich lagrów i warunkach jakie w nich panowały mówiono krótko, do rymu:
Kto nie był, tot budiet.
Kto był - nie zabudiet2
Wśród osób z którymi ojciec, jak to sam określał „godzinami politykował” był też oficer Armii Radzieckiej, pełniący służbę w byłej NRD. Przyjeżdżał do siostry mieszkającej u nas na lokatorce. Cziemodany3 miał zawsze pełne. Po każdej wizycie siostra była zachwycona podarkami. Mama raz również była szczęśliwa, bo przywiózł w upominku ręczną maszynkę do strzyżenia. Wreszcie byliśmy strzyżeni maszynką, a nie nożyczkami.
Starszy, ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna, były szeregowiec carskiej armii, a jednocześnie przeciwnik stalinowskiego systemu i młody oficer radziecki siedzieli w naszej ciepłej kuchni, przy świetle lampy naftowej zawieszonej nad pustym stołem i rozmawiali do późnych godzin nocnych. Co mogło być przedmiotem ich rozmów? Jakie tematy interesowały tak bardzo?
Z późniejszych relacji ojca wiem, że były to długie wielogodzinne opowieści tamtego obrońcy granic radzieckich i strefy posiadania systemu stalinowskiego o warunkach istniejących w głębi Rosji, o sztucznie utworzonym państwie niemieckim i roli Armii Radzieckiej w utrzymaniu podziału Niemiec. Oficer Armii Radzieckiej był takim samym przeciwnikiem istniejącego systemu jak i pozostali rozmówcy. Czy nie jest dziwne, że opowiadał obcemu człowiekowi o swoich najtajniejszych myślach, za ujawnienie których wyrok mógł być tylko jeden - towarzystwo białych niedźwiedzi na dalekiej północy lub śnieżne zamiecie Syberii. Może było mu lżej na sercu, że zwierzył się. Najprawdopodobniej nikomu innemu powiedzieć o tym nie mógł.
Nie darzyła sympatią istniejącego systemu również siostra oficera. Tamta młoda dziewczyna, pracująca w biurze nadleśnictwa, często rozmawiała ze starszym gospodarzem, dzieliła się swoimi myślami, przedstawiała kłopoty i problemy. Opowiadała o rodzicach, z trudem zdobywających pożywienie gdzieś w radzieckim kołchozie, na tak nie dawno żyznych stepach Ukrainy.
Mówiła, że jej ojciec bez wzburzenia nie może mówić o ludziach rządzących krajem, że dla niego partia, to „partia durakow i bandytów”, że ma kategorycznie zakaz nawiązywania jakichkolwiek bliższych kontaktów z osobami należącymi do partii, że w żadnym przypadku, pod żadnym pozorem, nie może wyjść za mąż za członka partii. Gdzieś, wśród starych fotografii powinno być zdjęcie tej młodej, dumnej kobiety z dużymi, gęstymi włosami uczesanymi wysoko do góry. Z tyłu zdjęcia powinien być napis „...na dołguju i dobruju pamiat` ... Nadieżda”
Były to opowieści ojca, gdy już mieszkaliśmy w Polsce. O tamtych dniach grozy i strachu nie mógł zapomnieć, tak samo jak i o carskiej gwardii oraz austriackiej niewoli.
1 Jako mały chłopiec bardzo często słyszałem to określenie z ust ojca lub dziadka i długo nie wiedziałem o co chodzi. Dopiero później uświadomiłem, że pierwszymi sowietami nazywano okres od 17 września, do wkroczenia Niemców. Drugie sowiety rozpoczęły się, gdy żołnierze, z czerwonymi gwiazdami na czapkach, przybyli ponownie.
2 Dziadek co najmniej kilkakrotnie wspominał, że kilku jego kolegów widziało, jak carskim traktem przejechała kareta bez żadnych koni. Przerażeni mieszkańcy przyjęli to straszne wydarzenie jako zapowiedź bliskiego końca świata.
1 Ojciec opowiadał, że tamtych bezbronnych ludzi najczęściej gazowano w szczelnych, wielkich samochodach spalinami z rury wydechowej.
1 Obcokrajowiec nie proszony nie ujdzie
Domostwa swego nie ujrzy. (ros.)
2 W okresie, gdy chodziłem do szkoły musiałem pokazywać dziadkowi na mapie, gdzie jest Stalingrad.
3 W tym okresie podobno wśród żołnierzy popularne było powiedzonko dali nam pagony, my wajujem za zagony. Zmiana nazwy armii, połączona ze zmianą umundurowania była uzupełniana zapowiedzią władz, że po wojnie zostaną zlikwidowane kołchozy.
1 Któryś Niemiec rozumiał po polsku.
1 Głównie Sztudabeckery i Fordy. Jeździły one po tamtych drogach jeszcze wiele lat po wojnie.
2 Zwyciężymy, z nami Ameryka, z nami Rouzvelt (ros.)
1 wyzwoleniem. (ros.)
2 śledczy (ros.)
3 protokół przesłuchania (ros.)
1 Po wielu latach oglądałem tamten paszport. Datę dało się odczytać.
2 Ja służyłem w carskiej gwardii, byłem na pierwszej wojnie
i w austriackiej niewoli. (ros.)
3 No jak to? O tym wiedzą wszyscy, krewni, sąsiedzi, cała wieś. (ros.)
4 Zamilknij. Kto wie gdzie byłeś? Kto cię widział na tamtej wojnie?
Przyprowadź go. Porozmawiamy z nim. (ros.)
1 Ludowy Komisariat Państwowego Bezpieczeństwa. (ros.)
2 Ciechanowicz, jak to jest? Był pan sołtysem w okresie niemieckiej okupacji i jest na wolności? Przecież my ze wszystkimi sołtysami już zrobili porządek. Dlaczego pan jeszcze nie siedzi? Dlaczego pan nie jest w wiezieniu? (ros.)
1 Panie Ciechanowicz, Pan jest dobrym człowiekiem. Pan mnie ugościł, a ja przecież byłem głodny jak pies. Pruszkowski papierosa mi zaproponował. On pójdzie siedzieć, a Pan, z Bożą pomocą, zostanie na wolności. (ros.)
2 ... a ty, morda polska, kamień za pazuchą trzymasz i towarzyszem nazywasz. Towarzysz, to dobre słowo, lecz nie dla takich ( łajdak, szuja, kanalia) jak wy Polacy. (ros.)
3 Z nazwą „cziornyj woron” zetknąłem się gdzieś dość dawno. Natrafiłem też inne na określenie
tego samego pojazdu - „czarna marusia” w Rekwiem 1935 -1940 Anny Achmatowej.
(rekwiem łac. requim od reguis = odpoczynek W kościele katolickim śpiew i muzyka do mszy
za zmarłych
1 Pruszkowscy przyjechali do Polski kilka miesięcy przed nami i zamieszkali w Olsztynie.
1 Co z was za rodzice? Dlaczego nie leczycie dziecka?
Dlaczego nie zwracacie się o pomoc do naszych lekarzy. (ros.)
1 Naprzód! Za Ojczyznę! Za Stalina! (ros.)
2 Dokąd ty leziesz? Czy nie widzisz Inwalidy? Ja walczyłem! Krew przelewałem! Broniłem Ojczyznę! (ros.)
1 Skrót od nazwy Główne Kierownictwo Łagrów. (ros.)
2 Kto nie był ten będzie. Kto był nie zapomni (ros.)
3 Walizki (ros.)
poniedziałek, 16 lipca 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz