poniedziałek, 16 lipca 2007

Rozdział 5

5. Krajobraz z dziadkiem. Niemen.

18
W którą stronę nie ruszymy, gdzie się nie zatrzymamy, jeśli tylko zechcemy, ujrzymy piękno otaczającej przyrody. Do wielu, niepowtarzalnych zakątków wracać pragniemy ponownie. A ileż jest takich, obejrzenie których pozostanie jedynie w sferze marzeń niezliczonej ilości miłośników i entuzjastów dalekich wypraw po bezkresnych przestrzeniach naszej planety. Powroty na tereny dzieciństwa i młodości, to podobno najskrytsze marzenia towarzyszące najszczęśliwszym uczestnikom najdalszych wędrówek.

Krajobrazy wczesnego dzieciństwa. One są najmilsze. Zostawiają w pamięci najtrwalszy ślad. Niektórzy twierdzą, że tak w radosnych jak i trudnych chwilach marzeniami przeważnie wraca się tam, gdzie się urodziło. Podczas takich powrotów w przestrzeni minionych lat rozpływają się młodzieńcze problemy, znikają dawne troski. Dalekie dni szczęśliwej młodości odradzają się wspomnieniami na tle szarych chatek rodzinnej wsi, błękitnego nieba i kolorowej tęczy.

Krajobrazy dzieciństwa i młodości pozostają w zakamarkach pamięci mocno, czasami na zawsze. Dotyczy to zwłaszcza osób, których nieubłagane wyroki losu zmusiły do opuszczenia stron ojczystych. Może z tego powodu mnie również tak często śnią się nadniemeńskie łąki, okinczyckie piaski i ciepłe promienie tamtego słońca. Piękne sny wypełniają się realnym widokiem rodzinnej wsi w pierwszych dniach wiosny, kiedy łagodne tchnienie południowego wiatru, budziło uśpioną przyrodę. To właśnie wtedy cienkie gałązki na grubych konarach potężnych drzew, zaczynały okrywać się pierwszymi, drobnymi listkami, które nasączały powietrze delikatnym, wiosennym aromatem.

To tam wędruję znów w letnich snach lipca i ponownie, jak przed laty, błękit nieba przepełniają słoneczne promienie, a przez rozstawione palce dłoni przepływa suchy, mocny powiew z południa, zapowiadając dalsze upały. Jedynie tam, nie w marzeniach sennych, a na jawie, szybko i niepostrzeżenie mijała najsmutniejsza pora roku, jesień, skrócona podnieconym oczekiwaniem na śnieżne zamiecie i białe pola mroźnej zimy.

Moje strony rodzinne, to mała wioska i jej leśne okolice. Pierwszym przewodnikiem po terenach, których nie mogę zapomnieć, był nasz wspaniały dziadek. Być może na wspólne spacery miał jeszcze wystarczająco siły i czasu. Widocznie ojciec poświęcał się innymi, ważniejszym problemom.

Mogło być jeszcze inaczej. Może dziadek tak bardzo kochał swoje wnuki, że potrafił znaleźć czas dla nich, pomimo dodatkowych, może mniej pilnych obowiązków. Krajobrazy naszego dzieciństwa bez wątpliwości różniły się od widoków z lat dziecinnych dziadka. Dla dziadka otoczenie zmieniało się niepostrzeżenie, stopniowo, tak jak niezauważalnie młodzi chłopcy z tamtych lat przekształcili się w staruszków.

Może oprowadzając ukochanych wnuków po dawnych ścieżkach i dróżkach, dziadek jednocześnie powracał myślami do swoich lat dziecinnych. To do niego wciąż tęskno, do jego szczupłej, drobnej postaci i zawsze uśmiechniętych oczu. Tęskno do dziadka siedzącego w cieniu płotu, na ławeczce naszego podwórka lub prowadzącego na pierwszą, daleką wyprawę nad Niemen, na pierwsze spotkanie z tą rzeką.

Nie ma dziadka, nie ma minionych lat. Ciągle wierzyłem, że pozostała przynajmniej możliwość powrotu do tamtej wsi i okolic, na tle których przeminęło dzieciństwo. Z tą nadzieją, w 1989 roku, wybrałem się do krainy swojej młodości, wraz z osiemnastoletnim synem. Był to dziwny zbieg okoliczności. W jego wieku opuściłem strony rodzinne.

Przeżyłem wzruszające, a jednocześnie jakże smutne chwile. Powrót na ulice, do domów i lasu z lat młodości okazał się niemożliwy. Nie było też mieszkańców wsi z tamtych lat. Nie ma powrotów, nie da się ujrzeć tego, co rozproszyła otchłań mijającego czasu. Miałem przyjemność obejrzenia jedynie szerokiej panoramy otoczenia dzieciństwa i wczesnej młodości. Krótko to trwało, kiedy byłem ponownie na mocno zmienionych, lecz swoich ulicach i drogach.

Mijający czas i nowi ludzie odmienili nasze dawne tereny. Wszędzie było inaczej. Na tle trwałego krajobrazu z dalekich wspomnień powstały nowe szczegóły, nieistniejące przed laty. Pomimo zmian, poznałem drogę, las i domy. Do Niemna trafiłem bez problemu. Zginęła jednak wieś dalekiego dzieciństwa, jak rozpłynęła się gdzieś z tyłu niepowtarzalna młodość. Nowi ludzie stworzyli odmienne otoczenie.

Nowe widoki dawno wyleciały z pamięci. Teraz ponownie, jak przed laty, wracają we wspomnieniach stare domki, piaszczysta ulica i podwórko, na którym dorastałem. W ustach czuję smak zimnej wody z naszej głębokiej studni. Podczas letnich upałów zaspokajała największe pragnienie.

Nowa gospodyni, stojąc w drzwiach naszego domu, stwierdziła obojętnie, że wody w studni nie ma od dawna, że wyschła w okresie, kiedy realizując program zagospodarowania niegościnnej ziemi, melioracyjnymi rowami osuszono bagienne lasy i łąki nad Niemnem. Z dumą dodała, iż teraz mają wszyscy wodę w kranach wodociągu.

Niech ma swój wodociąg i niech się nim cieszy, lecz niech również wie, że krystalicznej wody z prawdziwej studni już nie spróbuje nigdy. Nie ujrzy też pustego wiadra zawieszonego na długiej lince, oddalającego się w ciemną głębię z nieruchoma gładką taflą. Nie dowie się, że lustrzanym blaskiem połyskując daleko na dole, odbijał się od niej błękit bezchmurnego nieba.

Nie będzie wiedziała, że tam głęboko można dojrzeć swoją twarz, oświetloną letnim słońcem i usłyszeć własne, radosne wołanie powtórzone moc­nym echem. Ta nowa gospodyni, naszego do­mu i podwórka, nie będzie wiedziała, że pełne wiadro, wyciągnięte z głębi ziemi, podczas największych upałów, poiło spragnione usta wspaniałą wodą, zawsze zimną i krystalicznie czystą. Z kranu jej wodociągu taka nie wypłynie nigdy.

Nowa właścicielka domu naszego ojca nie wiedziała nic o studniarzu, który wykopał studnię, a tamten rzemieślnik znał doskonale swój fach. W jego studniach wody nie zabrakło nigdy. Miało jej wystarczyć na długie lata, dla wielu pokoleń. Nie wiedziała, że posiadał zręczności cyrkowca i chyba nie małą siłę. Do studni wchodził i wychodził, nie używając drabiny. Nie korzystał też z pomocy liny, a jedynie opierał się rękoma i bosymi stopami o gładkie ścianki betonowych kręgów.

Nowa gospodyni na pewno nie wiedziała nawet tego, że kręgi, z których wybudowano studnię, nazywały się cembrowinami, że zostały wykonane z najlepszego cementu i najczystszego piasku. Może nie zauważyła, że pomimo upływających lat, kręgi pozostawały wciąż mocne i twarde. To od gładkiej powierzchni kręgów i czystej, przezroczystej wody odbijały echem nasze radosne, dziecięce okrzyki.

Mieszkańcy wsi i okolic znali doskonale tamtego rzemieślnika. Nowa gospodyni naszego podwórka, o nim nic nie wiedziała. Tak samo jak nigdy się nie dowie, że przed laty mieszkali tu ludzie wytwarzający prawie wszystko co niezbędne do życia we własnym zakresie, w swojej wsi. Nie domyśliła się, że terenów tamtych, jej zdaniem niegościnnych, bez przymusu, nikt by nie opuścił. Kamieniste pola, ubogie łąki i przyległy las, bez żadnych melioracyjnych rowów dostarczały bogactwa, które zaspokajało potrzeby mieszkańców. Wiedziały o tym również dzieci, od najmłodszych lat. Nie mieliśmy wątpliwości, że woda jest ze studni, a chleb powstaje z mąki, przywożonej z młyna przez ojca i dziadka.

Byłem w młynie.1 Przeżywałem drżenie białych ścian i drewnianych, grubych podłóg. Słyszałem jednostajny basowy huk obracających się ciężkich kamieni i szum spienionej wody. Widziałem bryzgi strumienia spływającego z wysokiej zapory na łopaty dużego koła zmuszonego do monotonnych, pracowitych obrotów. Widziałem, jak do dużego drewnianego leja wsypywano na górze twarde ziarno żyta, jak na dole puste worki zawieszone na żelaznych hakach zaczepów wypełniały się pulchną mąka. Wdychałem najdelikatniejszy pyłek, przesycający wnętrze młyna białą, lekką mgiełką.

Mąka bieliła plecy oraz rękawy ubrań ojca i dziadka, wnoszących ciężkie worki z wozu do naszego mieszkania. Nowa gospodyni nie mogła domyślić się, jak ważny był to moment w pracy rolnika. Radosne oczy mamy, dumna twarz ojca i szczęśliwy uśmiech dziadka, stawały się przekonywującym dowodem, że znowu, na kolejne tygodnie, zapewniono rodzinie podstawy wyżywienia, tj. mąkę na chleb.

Zanim nie nastały kołchozy, w naszym domu chleba nie brakowało nigdy. Później, podczas władzy radzieckiej ktoś trafnie zauważył, że najłatwiej umrzeć z głodu „między chlebami”, to znaczy w okresie, gdy mąki na chleb z poprzedniego roku już nie ma, a z obecnego - jeszcze nie ma. Przed okresem kołchozów głodu u nas nie było. Pracowite ręce mamy mieszały mąkę z wodą, przyniesioną ze swojej studni. Ciasto w łagodnym cieple promieniującym z rozgrzanego pieca stopniowo rozrastało się. Resztki czerwonych węgli w głębokim wnętrzu i pełna dzieża pulchnej szarej masy, to uroczysta chwila. W tym momencie drzwi wejściowych do kuchni nikt nie miał prawa otwierać, bo powiew zimnego powietrza z podwórka mógłby ochłodzić rozgrzane ciasto.

Wymierzone, duże, pulchne gałki wysuwały się z troskliwych rąk mamy i delikatnie osiadały na szerokiej płaszczyźnie drewnianej łopaty wystruganej z jednej długiej deski i posypanej cienką warstwą białej mąki. Po chwili, wędrowały one na gorące cegły rozgrzanego pieca.

Żar promieniujący ze wszystkich stron, opiekał powierzchnię uformowanych bochenków tworząc jaśniejszą lub ciemniejszą, chrupiącą skórkę chroniącą w swoim wnętrzu porowaty, smakowity miąższ. Ponownie na kolejne dni tygodnia mieliśmy jedzenie. Kolejny raz rodzice zapewnili dostatek.

Tamta, nowa gospodyni nie wiedziała i tego, że jeszcze tak nie dawno mieszkańcy naszych piaszczystych pól oraz bagiennych, niezmeliorowanych łąk we własnym zakresie wytwarzali żywność, produkowali odzież. Na ubogich zagonach przepełnionych kamieniami zasiewano len, z którego wiejskie kobiety, w wieku naszej babci, tkały płótno na domowe potrzeby. Obawiam się, że ona nie wie, ile długich godzin spędzały nasze babcie z wrzecionem w ręku, zanim z puszystej przędzy uwiły długą, cienką nić. Może ona nie wie jak wygląda wrzeciono?

Z wysokich, smukłych sosen, rosnących w pobliskich lasach, miejscowi cieśle stawiali ciepłe, drewniane domy. Do budowy nie stosowano żadnych skomplikowanych narzędzi. Najważniejsza była siekiera. Długa, stalowa piła uzupełniła ją w późniejszych latach. Wyćwiczone ręce wiejskiego fachowca dokładnymi uderzeniami niezastąpionego narzędzia potrafiły ukształtować z okrągłych kloców równe, długie bale o kwadratowym przekroju. Może wtedy, a może w innym czasie młoda mama zachęcając syna do wysiłku, wiedząc że nie szybko osiągnie umiejętności ojca, rzekła: "Hebluj synku, hebluj. Tata z pola przyjdzie siekierką poprawi."

Przy pomocy siekiery bale dopasowywano szczelnie, tak że na całej kilkumetrowej długości nie zostawało najmniejszej szparki, żadnego przejścia dla zimowego, lodowatego wiatru. W najtrudniejszych miejscach, na rogach budynku, tam gdzie należało zakleszczyć kloce z sąsiednich ścian, pracował fachowiec o największym doświadczeniu. Jedynie on potrafił tak wymierzyć i wykonać zacięcia, aby kloce ułożyły się szczelne jeden na drugim i całą budowlę trzymały mocno. Nasz drewniany dom stwarzał skuteczną ochronę przed mrozem i deszczem, wiatrem i śniegiem.

Drewniane chaty, słomiane strzechy. Nie wiem, kiedy powstały, kto je budował. Najnowszych domów, z okresu międzywojennego, już nie kryto słomą. Dachy wykonano z drewnianych deseczek, tzw. „dranki”, długości około pół metra. Był to ogromny postęp, w stosunku do słomianej strzechy. Nowy sposób wykonywania pokrycia w niczym nie zmienił sposobu korzystania z darów przyrody.

Do produkcji „dranki” nie budowano żadnych fabryk, żadnych kopcących kominów. Wystarczał jeden koń. Wystarczał mocny drąg - dyszel. Mocowano go jednym końcem w środku konstrukcji, w postaci foremnego wieloboku z grubych kloców. Swoim drugim końcem mógł się obracać, opisując koła. Siłę napędową zapewniał koń. Ostry, stalowy nóż umocowany pod dyszlem, z odpowiednim prześwitem, odzierał i odcinał cienkie deseczki od klocków sosny lub świerku, zamocowanych okrężnie, w konstrukcji wspomnianego urządzenia.

Powstawały również dachy z tzw. gonty tj. drewnianych deseczek wyższej klasy, znacznie droższych. Miały one w przekroju poprzecznym kształt klina z rowkiem, tzw. „faską” od grubszej strony. W rowek wchodziła wąska strona następnej gonty itd. w prawo lub w lewo, cały rządek. Następnie powstawał kolejny rządek, coraz wyższy, aż do końca dachu. Podobną metodą wykonywano pokrycie z dranki. W tym przypadku układano deseczki w zakładkę tak, by jedna częściowo przykrywała drugą. Najnowsze dachy miały jedynie te domy, które wybudowali w ostatnich latach najlepsi, najbogatsi gospodarze.

W latach młodości dziadka do bogatszych gospodarzy należeli państwo Mostowscy, mieszkający przy końcu ulicy, przed samym lasem. Dziadek odwiedzał tamtego pana dość często. Duże podwórko i ogromna stodoła, wykorzystywana w następnych latach przez kołchoz, do składania siana lub zboża, świadczyły o zamożności poprzedniego właściciela. Mam wrażenie, że tamten starszy pan miał trochę więcej lat niż dziadek i pozostał jednym z ostatnich jego żyjących kolegów.

Jeszcze jeden kolega dziadka mieszkał po drugiej stronie skrzyżowania, za drogą do Niemna, na górce, pod starymi sosnami. Musiała to być jakaś dalsza rodzina, bo staruszek również nosił nazwisko Okinczyc, na imię miał Fabian i mieszkał w małym, zadbanym domku, innym niż wszystkie pozostałe. Ten domek kiedyś otynkowano i pomalowano wapnem na biało. Z panem Fabianem dziadek również chętnie spędzał swój wolny czas.

Mając do wyboru, odwiedziny u pana Fabiana lub u pana Mostowskiego, od pewnego czasu, z większą ochotą szedłem do tego ostatniego. Kolega dziadka siedział zawsze w kuchni, przy oknie i nigdzie nie wychodził. Nawet na podwórko. Nie interesowały mnie ani rozmowy, ani problemy tamtych dwóch staruszków. Jednak od pewnego okresu chodziłem tam wyjątkowo chętnie.

Syn pana Mostowskiego, chyba oficer Armii Radzieckiej, miał dwie wspaniałe rzeczy. Po pierwsze, duży męski rower i czasami pozwalał na nim pojeździć. Oczywiście nie po ulicy. Wystarczyło podwórko. Wielka, równa przestrzeń pozwalała na uzyskiwanie takiej prędkości, o której nigdy nawet nie marzyłem podczas jazdy na swoim, już zbyt małym, dziecinnym rowerku z wąskimi, twardymi gumami, na malutkich kołach. Małego mankamentu, że nie sięgałem „na ramę” nie brałem pod uwagę. Jazda „pod ramą” była trochę niewygodna lecz w istotny sposób nie zmniejszało to ogólnej radości.

Tamten pan miał również dziwne urządzenie, zwane patefonem. Po raz pierwszy ujrzał go dziadek i z przejęciem opowiadał, jak z drewnianej skrzynki wydobywa się muzyka i śpiew. Trudno było w to uwierzyć. Dziadek zauważył jedynie, że obraca się tam jakaś, czarna tarcza lecz co gra i śpiewa nie potrafił zrozumieć. Pragnąłem jak najszybciej ujrzeć zagadkową skrzynkę. Dziadka nie musiałem długo namawiać. Prawie natychmiast, z dwoma wnukami udał się ponownie do swego kolegi, a mówiąc ściślej - do jego syna. Podczas drogi przypominał kilkakrotnie, że musimy dokładnie się przyjrzeć i zauważyć, co tam śpiewa i gra.

Tym razem znaleźliśmy się nie w kuchni, lecz w dużym pokoju. Stał tam na środku kwadratowy stół i chyba cztery krzesła. Na stole ujrzałem dziwną, czarną skrzynkę. Syn Pana Mostowskiego, dumny i ważny, kręcił uroczyście przez moment małą korbką wystającą z boku i już po chwili zaczęła się obracać jakaś czarna tarcza, a w pokoju rozległa się głośna muzyka i radosny śpiew. Niewiarygodne. Skrzynka grała i śpiewała. Podczas drogi powrotnej do domu próbowaliśmy razem z dziadkiem zgadnąć co znajdowało się tam wewnątrz, skąd wydobywała się muzyka i śpiew, lecz żadnego rozsądnego rozwiązania wyjątkowo trudnej zagadki nie mogliśmy znaleźć.

Rowerem interesowałem się bardziej. „Pod ramą” umiałem jeździć, ponieważ nieco wcześniej rodzice kupili mały, niebieski rowerek, na wąskich kółkach, całkowicie nieprzydatnych do jazdy po okinczyckich piaskach. Nie przypominam sobie, kto i jak pomagał mi nauczyć się jeździć. W pamięci pozostało, że ze względu na wyjątkowo wąskie koła nie było to łatwe, nawet po podwórku. Po luźnym piasku, na ulicy jechać się nie dało.

Jakimś trudnym do wyjaśnienia sposobem, niezrozumiałymi metodami oszczędzania tego, czego nie było, rodzice potrafili, w tamtym beznadziejnym okresie, znaleźć pieniądze na kupienie rowerku, który na pewno nie stał na pierwszym miejscu wielkiej listy potrzeb.

Podczas „penetracji” różnych zakamarków w budynkach naszych i u dziadka, w późniejszym okresie, natrafiliśmy na duży, męski rower. Ktoś go schował w sianie na strychu, nad krowami, w oborze dziadka i widocznie zapomniał. O tym sensacyjnym znalezisku, o tajemniczym skarbie, prawie natychmiast poinformowaliśmy rodziców. Rodzice również byli zaskoczeni, lecz tym, że rower tak dobrze schowany został znaleziony.

Był to przedwojenny rower wujka Witka, brata mamy, który w tym czasie mieszkał w Warszawie. Na ramie roweru pozostał czytelny napis w języku polskim „Niemen”. Jeszcze wiele miesięcy leżał schowany w sianie. Rodzice zabronili o rowerze nawet wspominać. Wyciągnięto go dopiero wtedy, gdy we wsi pojawiły się pierwsze radzieckie wiełasipiedy. Niestety, nasz rower nie nadawał się do jazdy. Przedwojenne opony i dętki spróchniały. Pomimo usilnych próśb, ojciec stwierdził kategorycznie, że ogumienia radzieckiego nie kupi, bo nie stać na tak wielki wydatek. Ponadto dodał, że nie będzie pasowało do polskich kół. Jak się później okazało, mimo pozorów identyczności, koła były inne. Na rowerze zaczęliśmy jeździć dopiero wtedy, gdy prawowity właściciel, wujek Witek, przywiózł z Polski pasujące do kół dętki i opony. Stało się to po 1956 roku.

Widząc wnuków jeżdżących na przedwojennym, polskim rowerze syna dziadek ponownie się cieszył. Roweru nie potrzebował. Nie próbował na nim jeździć przed wojną, chociaż był młodszy, nie marzył o tym po wojnie, gdy stał się starszy. Rower nie był potrzebny ani do pracy w lesie, przy wycince i zwózce drewna, ani na łące lub polu, na które jechało się wozem konnym.

Wycieczki rowerem coraz dalej poza granice wsi stawały się najprzyjemniejszymi momentami pięknych, słonecznych dni. Każda droga prowadziła przez las lub obok niego. Lasy otaczały nas ze wszystkich stron, przesączając powietrze czystym aromatem żywicy, który promieniował z wysokich, strzelistych sosen i zawsze zielonych świerków. Te potężne drzewa skutecznie przesłaniały błękitne niebo, bezlitośnie likwidowały w swoim otoczeniu wszelką konkurencyjną roślinność. Skromne brzozy, biała ozdoba lasu, zielenią delikatnych liści witały nadejście wiosny. Gdy się rozpoczynał rok szkolny, a więc na początku września na niektórych wiotkich gałązkach zmieniały one nieoczekiwanie barwę na żółtą w postaci wąskich, długich zwisów. To cudowne upiększenie, lśniące w promieniach słońca chyba stawało się zachętą do zmiany szaty innych rodzajów drzew liściastych. Z dnia na dzień ginęła gdzieś soczysta zieleń, a jej miejsce zastępowała najróżniejsze odcienie żółci, brązu, purpury. Czyżby w okresie coraz zimniejszych nocy drzewa pragnęły zatrzymać uciekające lato i ogrzać otoczenie swoim ciepłym kolorytem. Wkrótce trącone delikatnym powiewem wiatru, liście spokojnie oddzielały się od cienkich gałązek i opadały wolno tworząc na dole grubą, szeleszczącą warstwę, widocznie pragnąc osłonić ziemię przed nadciągającymi mrozami. Ogołocone wiotkie gałązki sposobiły się do zimowego snu. Woziliśmy czasami te liście dwukołową taczką do obory, jako ściółkę dla krów.

Las, w kierunku południowym i wschodnim, ciągnął się kilometrami. Dzieciom tam samodzielnie chodzić nie zezwalano. Łatwo było zabłądzić. Również w kierunku zachodnim daleki horyzont przesłaniała ściana gęstego lasu, zwanego Szaciłówką. Tam, nad czubkami najwyższych świerków, dało się zauważyć dalekie wzgórza, za naszym Niemnem. Od domu w kierunku stodoły, tj. w stronę Szaciłówki podwórko lekko się obniżało. Z tej niedużej górki wspaniale zjeżdżało się zimą na sankach. Dalej, za stodołą, teren nadal się obniżał, tworząc niedużą, dość urodzajną działkę pod uprawę ziemniaków i warzyw. Przed lasem ciągnął się kilkudziesięciometrowy pas łąki. Gospodarze z naszego końca wsi zanim nastały kołchozy mieli tam swoje niewielkie parcele, równe szerokości podwórka.

Do lasu, rozpoczynającego się za łąką, wejścia bronił ponad metrowej szerokości rów wypełniony po brzegi gęstym błotem i czarną wodą. Widocznie ostrzegał jakiegoś niedoświadczonego wędrowcę, przed próbą wchodzenia do wnętrza. Dało się tam wejść z trudem jedynie w kilku miejscach, po starych, słabo widocznych ścieżkach. Las do spacerów się nie nadawał. Mokradła i wieczne bagna ciągnące się kilometrami oraz gęsta roślinność, przypominały obrazy dalekich tropików, opisy których znajdowałem w podręcznikach geografii albo książkach podróżniczych.

Dorośli twierdzili, że do Szaciłówki łatwiej wejść, niż wyjść, zwłaszcza w pochmurne dni. Osobie, która zabłądziła południe wydawało się po tej stronie gdzie była północ, wschód tam, gdzie faktycznie znajdował się zachód. Zamiast zbliżać się do domu, oddalała się ona od niego. Dziadek ostrzegał, że w tamte zarośla i bagna można wejść na parę minut, ale wracać kilka godzin. Ojciec kiedyś wszedł tylko po to, by wyrąbać jakiś kołek. Nie było go długo. Wrócił po kilku godzinach z innego kierunku.

Gęste, bujne zarośla w Szaciłówce, rozpoczynały się od samej ziemi. Najniżej, kępami rosła dzika, ostra trawa oraz paprocie. Drzewa liściaste, które wyrastały jedno obok drugiego skutecznie konkurowały ze świerkami. Ich wspólne, poplątane gałęzie dokładnie przesłaniały słońce. W lesie było parno i duszno, atakowały zastępy komarów. Chodzić należało w butach, ostrożnie. W gęstwinie, wśród traw można było natrafić na zygzakowatą żmiję, zawsze niebezpieczną i groźną.

Do Szaciłówki chodziło się rzadko, w przypadku konieczności. Przeważnie w celu wyrąbania jakiejś żerdzi, a w okresie kołchozów, aby nakosić worek twardej trawy. Gdzieniegdzie rosła ona tam na małych przestrzeniach, wolnych od drzew. Po wysuszeniu uzyskiwało się w ten sposób kilka dodatkowych garści pokarmu na zimę dla krów.

Po trawę wybraliśmy się raz z dziadkiem. Celem były krzaki, obok drogi do Niemna. Na tę wyprawę poszliśmy we trójkę, tj. dziadek, ja i Edek. W tamtą stronę szliśmy wesoło wąską ścieżką, skrajem łąki, tuż za pasem ogrodów. Nie zwracaliśmy uwagi na smutną twarz dziadka i jego skąpe w słowach wypowiedzi o tym, co było kiedyś, a co przestało obowiązywać po nastaniu kołchozów.

Pomimo to, dziadek najpierw przypomniał, że idziemy skrajem jego własności. Biegałem tam jeszcze przed dwoma lub trzema laty, gdy dziadek z naszym ojcem zgrabywał swoje, pachnące siano. Następnie, pokazywał granice działek innych sąsiadów. Informacje te większego sensu nie miały. Teraz wszędzie był kołchoz. Dziadek żył przeszłością, której nie potrafił zapomnieć i wciąż wspominał minione lata, kiedy od swego ojca dowiedział się, co to jest własność, poznał granice swojej ziemi, a następnie przez wiele lat orał i siał, kosił i zbierał plony.

Ziemia już nie należała do dziadka, ani do żadnego innego rolnika. Nowa władza zlikwidowała pojęcie własności prywatnej. Właścicielem pola, łąki i plonów stał się kołchoz. Kołchozowej własności ruszać nikt nie próbował, nawet nasz dziadek. Do radzieckiego więzienia trafić było łatwo, a kto tego by pragnął. Dziadek zamierzał napełnić swój worek w krzakach obok drogi na Niemen. Kołchoz nie interesował się ani tamtym terenem, ani dziką, twardą trawą, wyrastającą w postaci gęstych kęp. Można było nakosić i nabrać jej bez żadnych ograniczeń, nawet cały wór.

Pomogliśmy dziadkowi zebrać skoszoną trawę i po chwilowym odpoczynku, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Z pustymi rękoma nie szedł nikt. W tamtym okresie dziadek był jeszcze silniejszy od wnuków, więc dźwigał na plecach ciężki worek. Edek dostał grabie. Mnie przypadła kosa. Niosłem ją jak dorośli mężczyźni, wysoko na ramieniu.

Wkrótce skręciliśmy na wąską, znajomą ścieżkę biegnącą skrajem łąki pośród gęstej trawy. Dziadek wyraźnie przyśpieszył. Pełny, wielki worek bez wątpienia mocno ciążył, więc dziadek nie zwalniał, oglądał się co raz rzadziej. Wiedział, że zabłądzić nie możemy, bo ścieżkę i drogę powrotną znamy doskonale. Na pewno pragnął jak najszybciej zanieść drogocenny ładunek na własne podwórko. Dopiero tam zamierzał odpocząć. Z tyłu, za nim coraz wolniej wlókł się Edek. Zamykałem pochód. Szliśmy na bosaka, bez koszul. Czapki oczywiście nie miałem. Edek, niestety, tak samo szedł z gołą głową.

Mały, z długimi grabiami, wyraźnie zmęczył się i nie nadążał za dziadkiem, którego sylwetka, z workiem na plecach coraz bardzie się oddalała. Odległość między nami wzrastała. Nie mogłem z tym się pogodzić. Denerwowałem się coraz mocniej. Pragnąłem dogonić dziadka. Ponaglałem Edka, częściej i głośniej. Żądałem przyśpieszenia. Niestety, moje prośby nie skutkowały. Zmieniłem taktykę. Zacząłem domagać się, aby zszedł ze ścieżki na bok i przepuścił mnie. Ostrzegałem, że nie mam zamiaru wlec się tak wolno.

Młodszy braciszek żądania moje traktował lekceważąco. Jego upór wzrastał. Twierdził, że nie przyśpieszy, bo nie ma sił, że grabie są ciężkie, a do gęstej trawy, bosymi stopami, nie wejdzie. Jeżeli tak mi pilno, to mogę go wyprzedzać. Bezowocnej dyskusji miałem dosyć. Młodszy i mniejszy musiał ustąpić. Rozgniewany, ruszyłem szybciej wyraźnie zmniejszając odległość między nami. Potem ręką wolną od kosy, zepchnąłem brata na bok, ze ścieżki, a sam przyśpieszyłem zdecydowanie, nadal trzymając kosę zawieszoną na ramieniu. Niestety, zdenerwowany i oburzony braciszek natychmiast wskoczył gwałtownie na ścieżkę.

Poczułem na kosisku krótkie szarpnięcie. Usłyszałem głośny okrzyk. Zatrzymałem się. Odwróciłem się i spojrzałem na brata. Chwilę bez słów patrzyliśmy na siebie przerażeni tym, co się stało. Końcówka kosy zahaczyła o gołą głowę Edka. Z rozciętej rany płynęła krew. Tamować jej nie mieliśmy czym. Żadnej chusteczki, żadnej szmatki. Zostały jedynie liście babki będącej najlepszym lekiem na wszelkie rany i wrzody. Zacząłem je zrywać i przykładać do rany. Efekt był marny. Liście nie trzymały się głowy. Krew wypływając z rany natychmiast je zmywała. Wyboru innego nie było. Należało jak najszybciej dotrzeć na podwórko, do dziadka.

Ruszyłem pierwszy, próbując narzucić większe tempo. Edek nadal zostawał z tyłu, ponownie nie nadążał. Od czasu do czasu oglądałem się na niego i domagałem się, przyśpieszenia tempa. A on szedł nadal wolno, jakby nie rozumiał, że krew ciągle płynie. W pewnym momencie przechodziliśmy obok wiejskich kobiet zajętych pieleniem warzyw. Któraś zauważyła ciemne od krwi plecy Edka i głośno stwierdziła, że jest ładnie opalony.

Wreszcie dotarliśmy na podwórko. Nie było innego rozwiązania. Musieliśmy pokazać dziadkowi zranioną głowę. Skłamaliśmy, że stało się to podczas nieostrożnego przechodzenia pod kolczastym drutem zawieszonym faktycznie w jednym miejscu, w poprzek naszej drogi. Twierdziliśmy, że głowa została zraniona w wyniku zbyt wczesnego wyprostowania się Edka pod przeszkodą. Nie wiem, co byśmy wymyślili, gdyby drutów nie było. O kosie baliśmy się powiedzieć nawet dziadkowi. Nie mieliśmy sumienia denerwować go jeszcze bardziej naszą głupotą. Widocznie zadziałała instynktowna chęć oszczędzenia nerwów temu, który tak bardzo kochał swoje wnuki i miałby do siebie wielkie pretensje, że nie potrafił upilnować ich.

Pomocy udzieliła babcia, posypując ranę żytnią mąką, która stopniowo, razem z krzepnącą krwią, utworzyła zasychający strup. Plecy obmyto wodą i odczuliśmy ulgę. Największe niebezpieczeństwo minęło.

Kiedy mama, zaniepokojona naszą długą nieobecnością, przyszła do dziadków, prawie wszystko było w porządku. Mamie oczywiście powtórzyliśmy tę samą bajeczkę, o zbyt szybkim wyprostowaniu się pod drutem kolczastym. Ona i tak wystarczająco przeraziła się. Zasychająca mąka i krew nie pomniejszyły, a raczej powiększyły wielkość rany. Ślad zostawiony kosą pozostał na zawsze. Włosy, w miejscu cięcia, nie odrosły.

Rana na młodej głowie Edka zagoiła się szybko, a nas już ponownie ciągnęło na inne wycieczki z dziadkiem. Może było odwrotnie, może inne wycieczki miały miejsce wcześniej, przed skaleczeniem głowy? Jakie to ma znaczenie. Najważniejsze jest to, że z dziadkiem, naszym opiekunem i przewodnikiem, mogliśmy iść do tajemniczego lasu rozpoczynającego się tuż za wsią. Gdzie był jego koniec nie potrafiliśmy sobie wyobrazić.

To właśnie z dziadkiem, gdy mieliśmy po kilka lat, docieraliśmy do dziwnej sosny rosnącej daleko, za ostatnimi zabudowaniami rodzinnej wsi. Znajdowała się na skarpie, nad szerokim rowem. Jej grube korzenie wystawały wysoko z ziemi, a następnie zaginały się pod kątem prostym i łączyły w gruby pień. Nazywaliśmy to drzewo krzesłem. Było to miejsce wypoczynku przed drogą powrotną. Dziadek próbował czasami tam coś opowiadać, lecz nie słuchaliśmy go, całkowicie pochłonięci wspinaniem się po grubych korzeniach.

Kilka lat później oglądałem tamtą sosnę wielokrotnie. Znajdowała się blisko wsi, tuż na skraju lasu, miała co prawda wystające korzenie, lecz nie takie duże i grube. Nic ciekawego nie zauważyłem.

Czasami chodziliśmy do lasu znacznie dalej. Kiedyś dziadek zaprowadził na polanę, położoną w ogromnej odległości, prawie pół kilometra od ostatnich, wiejskich zabudowań. Nie miałbym o czym wspominać, gdyby nie to, że ujrzałem tam coś, co widziałem tylko raz, w bardzo wczesnym dzieciństwie.

Ogromna przestrzeń leśnej polany, kilkaset metrów długa i tak samo szeroka, mieniła się ciemniejszymi i jaśniejszymi odcieniami fioletu. Niezliczone ilości sasanek, tych cudownych zwiastunów wiosny, jaskrawo kontrastowało z szarym podszyciem lasu i resztkami białego śniegu. Jego pozostałości, w obawie przed coraz cieplejszymi promieniami wiosennego słońca, chowały się pod zielonymi gałązkami malutkich sosen i świerków. W odróżnieniu od śniegu, sasanki wyciągały ku słońcu wielkie kielichy delikatnych kwiatów opartych na chwiejnych, długich łodyżkach wyrastających z ciągle zimnej ziemi.

Kilkakrotnie, w kolejnych latach, samodzielnie udawałem się do znajomego lasu, odwiedzałem w okresie wiosennym. Pragnąłem ujrzeć ponownie cudownie ukwieconą polanę. Niestety, nie zobaczyłem już nigdy czegoś podobnie pięknego.

Tak jak tamtej pamiętnej wiosny z dziadkiem, pod pojedynczymi, niższymi i większymi sosenkami ukrywały się resztki zimowego śniegu, tak samo cała polana kąpała się w ciepłych słonecznych promieniach. Niestety, tylko gdzieniegdzie nieśmiało wyglądały spoza drzewek nieliczne, zagubione kwiatki. Nie potrafiłem wtedy zrozumieć, dlaczego nie mogę ujrzeć ponownie cudownie ukwieconej przestrzeni, jak w tamtą słoneczną wiosnę. Widocznie jeszcze nie wiedziałem, że najpiękniejsze widoki ogląda się jedynie w obecności dziadka, szczerze kochającego wnuki.

Sosenki, niedawno posadzone, stawały się coraz wyższe, coraz mocniej przesłaniały słońce, w kierunku którego wyciągały swoje delikatne czubki. Młody las stawał się coraz gęściejszy. Miejsca na sasanki, z każdym rokiem, zostawało mniej. Usamodzielnialiśmy się i coraz rzadziej spacerowaliśmy z dziadkiem. Przestała więc istnieć jakakolwiek szansa na ponowne ujrzenie tamtego cudownego, kwiecistego dywanu.

Wspaniałej wyprawy na grube korzenie sosny nie można powtarzać w nieskończoność. Ukwieconej polany nie udało się ujrzeć ponownie, a las nadal przyciągał. Nastała pora pomyśleć o czymś konkretniejszym. Jeżeli las, to i grzyby. Las bez grzybów nie istnieje. Bez nich jest martwy. Lasy żyły. Rosły tam grzyby. Najwyższą radością było zbieranie, a jeszcze większą przyjemnością oglądanie pełnej patelni podczas smażenia. Grzyby na talerzu to już nie przyjemność, to zachwyt i rozkosz. Najtrudniejszy był wybór. Czy grzybki miały być gorące z patelni, czy po obgotowaniu ostudzone z posiekaną cebulką i gęstą śmietaną? Na taką okazję, śmietana zawsze znalazła się w kredensie mamy.

Wyprawa po grzyby, to radość spokojnego spaceru między drzewami coraz dalej od domu i pola wokół którego przeważnie odbywała się nasza wędrówka. Radość ze znalezionego grzybka musiała być zawsze potwierdzona przez dziadka lub mamę, która towarzyszyła nam czasami w wyprawach. Dobry grzybek natychmiast ostrożnie wędrował do koszyka, powiększając stan posiadania. Pełny koszyk, na końcu zaplanowanej trasy był przedmiotem dumy i radości.

Końcowym etapem jednej z wędrówek po grzyby, z mamą i dziadkiem, stał się las w kierunku wsi Orciuchy, na granicy carskiego traktu. Tu znajdowały się ogromne, wielometrowe doły, leje. To skutki bombardowania. W tym miejscu, wśród młodych, rzadkich sosen stały zamaskowane niemieckie działka przeciwlotnicze. Po radzieckim nalocie i bombardowaniu nic z nich nie zostało. Wybuchy bomb poraniły młody lasek i zniekształciły krajobraz, chyba na długie lata. W każdym z tych dołów zmieściłoby się co najmniej kilka schronów zbudowanych przez ojca na naszym podwórku i przeznaczonych do ochrony rodziny przed skutkami bombardowania. Dziwne, że żadna bomba nie spadła poza obszar stacjonowania działek niemieckich.

Prócz ogromnych lejów nie zostały tam inne ślady niedawnej wojny. Obrodziły natomiast, jak nigdzie wcześniej, opieńki. Wyrastały wszędzie, zarówno w największych zagłębieniach, jak i na szczytach ziemi wyrzuconej wybuchem. Napełniliśmy momentalnie koszyki.

Lasy otaczające wieś zapewniały wspaniałą kryjówkę wilkom. Zostawiały one swoje ślady na świeżym śniegu. Oglądaliśmy je często podczas drogi do szkoły, do Stołpiec.

Bardzo blisko wilka byłem dwa razy. O jednym przypadku nawet nie wiedziałem. Bawiłem się wtedy kamykami na polu obok wozu konnego. Ojciec w tym czasie w pobliżu może orał, może bronował. W pewnym momencie przyszedł wyraźnie wystraszony i powiedział, że w poprzek pola, tuż obok mnie przeszedł wilk. Nic nie zrobił, przeszedł obojętnie, nawet nie zatrzymał się. Widocznie miał pilniejsze sprawy.

Po raz drugi spotkałem się z wilkiem „ twarzą w twarz” gdy zbierałem grzyby. Było to w odległości kilkuset metrów od ostatnich wiejskich zabudowań. Szary i potężny nieoczekiwanie wysunął się zza krzaka i na swojej sztywnej szyi odwrócił głowę, w moją stronę. Nie wiem, czy nasze spojrzenia spotkały się, lecz za moment wilk powoli odwrócił się i po chwili zginął w gęstwinie, a ja poszedłem dalej zbierać grzyby. Może nie potrafiłem lub nie zdążyłem wystraszyć się, a może pomyślałem, że jeżeli nie zaatakował przy pierwszym spotkaniu, to już nie zaatakuje?

Więcej spotkań z tymi gospodarzami lasu nie miałem. Miał z nimi spotkanie bezpośrednie, pierwsze a zarazem ostatnie, pies dziadka. Wilki zagryzły go na podwórku. Był uwiązany na łańcuchu i nie miał szans na ucieczkę.

Z opowiadań dziadka i ojca wynikało, że w okresie powojennym wilków było znacznie mniej, niż przed wojną. W tamtym latach duże watahy tych drapieżników stanowiły poważne zagrożenie, szczególnie dla owiec. Ich wycie docierało do wsi z gęstwiny pobliskiej Szaciłówki. Wilki porywały owce nie tylko z pastwisk. Potrafiły w nocy podkopać się pod drewnianą ścianą chlewa, wczołgać się do środka i tam dokonać spustoszenia.

Wspominając lasy, nie sposób pominąć sosnowego boru na wschodzie, za Orciuchami. Rosła tam ogromna ilość czarnych jagód. Chodziłem na nie z mamą i innymi sąsiadami, w tym z panią Pruszkowską i jej córkami. Niestety, wyniki mego zbierania były marne. Nie wiem, czego brakowało bardziej - zręczności czy cierpliwości?

19
Najwspanialszych wędrówek do leśnej głuszy, nawet po grzyby, w żaden sposób nie da się porównać z wyprawami nad ukochaną rzekę, nad nasz Niemen. Po raz pierwszy ujrzałem go po wspólnym spacerze z dziadkiem. Była to wyjątkowo daleka wycieczka. Wolno i długo szliśmy równym, carskim traktem. Z niecierpliwością oczekiwałem na moment, kiedy ukaże się jakaś ogromna woda, zwana rzeką.

Wreszcie zobaczyliśmy ułożoną w poprzek naszej drogi szeroką wodną powierzchnię lśniącą w słonecznych promieniach. Stojąc na brzegu zrozumiałem, że jestem malutki i bezradny, nawet z dziadkiem w pobliżu. Piękno Niemna przenikało do świadomości stopniowo, w miarę coraz częstszych i dłuższych wędrówek nad jego krętymi brzegami. Wolno i spokojnie niósł swe wody. Skręcał przy tym raz w prawo, raz w lewo, tworząc zakola i wygibasy tak, jakby pragnął pozostać dłużej wśród lasów i łąk, które go zrodziły i nieustannie poiły.

Przeźroczyste wody Niemna płynęły wzdłuż zielonych brzegów. Żółty, czysty piasek służył za dno i łatwo osiadał pod naciskiem gołych stóp, a napierający nurt, tak samo łatwo unosił go tak, jak by chciał zabrać gdzieś daleko, tam dokąd sam podążał. Od wodnej powierzchni, odbijały się złociste promienie słońca, a w głębi połyskiwały stadka małych ryb.

Droga do Niemna kończyła się niewielką, naturalną plażą z żółtym piaskiem, tak samo czystym, wspaniałym, jak na dnie rzeki. Cudowne promienie letniego słońca podczas długich, trzymiesięcznych wakacji, niby na nasze zamówienie nagrzewały go mocno i to prawie codziennie1. Krótkie, pochmurne dni szybko mijały. Znowu na niebo wychodziło słońce i ponownie wracaliśmy nad Niemen.

Po najdłuższej kąpieli, gdy woda nadmiernie wychładzała chude ciała i na skórze tworzyła się „gęsia skórka”, wybiegało się na brzeg aby położyć się na piaszczystej plaży. Wystudzeni, ociekający wodą z największą rozkoszą układaliśmy się na gorącym, sypkim piasku. Wystarczyło zaczekać chwilę nieruchomo, aby poczuć również na plecach coraz mocniejsze ciepło tak samo gorących, słonecznych promieni. Jeżeli „gęsia skórka” nie ginęła, należało przesunąć się na nowe miejsce i zetknąć się ponownie z sypka, gorącą powierzchnią. Od wysokiej temperatury zapierało oddech. Należało uważać, aby się nie sparzyć. Suchym, sypkim piaskiem obsypywano ręce, nogi lub układano się, na plecach, aby ogrzać się i opalić ze wszystkich stron.

Na gorącej plaży szybko wysychaliśmy i rozgrzewali się. Ponownie ktoś zaczynał namawiać do kolejnej kąpieli. Tego wyobrazić się nie da. Tamte rozkosze już nie powtórzą się nigdy, może nie tylko dlatego, że dzieciństwo i młodość przeminęły na zawsze. W dzisiejszych czasach chyba nie jest możliwe znalezienie dzikiej plaży z gorącym piaskiem, bez tłumów plażowiczów z samochodami i namiotami, niszczącymi i wydeptującymi wszystko na swojej drodze.

Spacery nasze odbywały się zawsze boso, bez butów. Tak całe lato chodziły wszystkie dzieci, w moim wieku oraz nieco starsze i młodsze. Butów w okresie letnim na nogi prawie nie wkładano. Skóra na stopach robiła się gruba i odporna na drobne kamyki, patyki itp. Może w ten sposób instynktownie wracaliśmy do natury.

Odczułem też ujemne skutki takiego chodzenia. Miałem wtedy chyba 13 lat. Zapowiedzią nieprzespanych nocy i konieczności co najmniej kilkudniowego przebywania w domu, stał się ból w pięcie, gdy stawałem na jakiś grubszy patyk lub kamyk. Wkrótce wystąpiła opuchlizna, a ból się nasilił. Przy najmniejszej próbie dotyku stawał się nie do zniesienia. W celu rozmiękczenia skóry miejsce to bandażowałem z okładami „babki” posmarowanej śmietaną. Efekty leczenia były marne. Pamiętam, że trzy kolejne noce nie spałem i nie pozwoliłem usnąć rodzicom. Płakałem, zmęczony uspokajałem się i chyba wpadałem w krótką drzemkę, a po powrocie do świadomości od bólu zaczynałem płakać ponownie.

Wreszcie po wielogodzinnych moczeniach w gorącej wodzie zaczęła się tworzyć biała plamka, z której miała wypłynąć ropa. Samodzielnie, długo i cierpliwie, aż do skutku, rozdłubywałem igłą twardą, grubą skórę, by przyspieszyć „przerwanie”. Jechać do lekarza nie zgodziłem się.

Lekarzy, szczególnie chirurgów, bałem się panicznie i nie wierzyłem, że potrafią lub zechcą wykonać jakikolwiek zabieg bez zadawania bólu. Odruch ten zrodził się, prawdopodobnie po wyczytanych i zasłyszanych opowieściach o stra­szliwych cierpieniach osób operowanych, a szczególnie bezlitosnym traktowaniu żołnierzy oka­le­czonych podczas wojny.

Opowieści naocznych świadków o obezwładnianiu poranionych i chorych, o bezceremonialnym, brutalnym przywiązywaniu do stołów operacyjnych mocnymi pasami, a następnie wykonywaniu „zabiegów”, mimo błagalnych protestów i krzyków, zostawiły w młodej pamięci zbyt mocny ślad. Dobrowolnie nie mogłem zgodzić się na wyjazd do takiego lekarza.

Podczas chodzenia „na bosaka”, szczególnie w drodze nad Niemen, należało uważać na żmije zygzakowate. Zawsze patrzyło się pod nogi, aby nie stanąć na nie, wygrzewające się na słońcu. Nie było ich aż tak dużo, lecz strach przed ugryzieniem występował zawsze, tym bardziej, że gad ten ugryzł naszego ojca. Miało to miejsce podczas koszenia kołchozowych łąk. Ojciec zawsze i wszędzie na nogach miał jakieś buty. Czasami podeszwa była przywiązana sznurkami, ale ojciec był zadowolony i twierdził, że boso nie chodzi. Ciągle powtarzał, że tylko pies chodzi bez butów. Wszyscy pozostali koledzy kosili łąki boso, może nawet z domu bez butów wyjeżdżali, a nasz rodzic uparcie w butach. Widocznie przeczuwał złe.

W tym dniu, za namową innych również zdjął buty i rozpoczął koszenie „na bosaka”. Nie trwało to długo. W pewnym momencie z wysokiej trawy, wyśliznął się zygzakowaty gad i dopadł do nogi, tym razem nieosłoniętej niczym. Nastąpiło błyskawiczne ugryzienie. Okropny ból spowodowany jadem pozostawionym w ranie i straszne myśli krążące po głowie sparaliżowały na moment. Co teraz będzie? Jad żmii jest śmiertelny i tylko natychmiastowa pomoc medyczna może uratować życie, a do lekarza bardzo daleko. Łąki znajdowały się nad Niemnem, kilka kilometrów za Okinczycami.

Rozpoczął się wyścig kołchozowego konia z czasem. Było lato. Konie, które przeżyły zimę, miały teraz trawy do woli i mogły ciągać wozy nie tylko puste, ale nawet z sianem. Tym razem na pustym wozie prócz ojca znajdował się któryś kolega, sąsiad ze wsi, taki sam kołchoźnik. Pozwalał koniowi jedynie na krótkie przerwy, na złapanie głębszego oddechu i ponownie gonił do przodu. Wóz na drewnianych kołach okutych żelaznymi obręczami podskakiwał nieustannie na twardych korzeniach leśnej drogi. Dwaj kołchoźnicy, w milczeniu, pokonywali kilometry dzielące od Stołpiec, gdzie był lekarz i szansa pomocy.

Ugryzioną nogę przewiązano mocno jakimś sznurkiem i paskiem od spodni. Opaski zaciśnięto, męskimi rękoma. Koń, nieustannie popędzany, stawał się na zmianę czarny od potu lub biały od piany. Noga natomiast coraz bardziej czerniała.

Wreszcie wjechali na piaszczystą okinczycką drogę. Na chwilę zatrzymali się, by przekazać przerażającą wiadomość rodzinie. W domu powstała atmosfera rozpaczy i strachu. Nie było żadnej przesady w istniejącej opinii, że ukąszenie żmii jest przeważnie śmiertelne. Sytuacja była groźna tym bardziej, że droga z łąki do szpitala zajęła prawie dwie godziny. Leczenie szpitalne trwało około dziesięciu dni. Później, chyba do koń­ca lata, noga pozostawała czarną od czubków palców do kolana.

Ojciec leżał w radzieckim szpitalu również z powodu bólu żołądka i w związku z reumatyzmem ręki. Zawsze z największym uznaniem opowiadał o personelu opiekującym się chorymi, a szczególnie o lekarzach, z którymi się zetknął. Nie znajdywał słów wdzięczności za ich zaangażowanie oraz serdeczne traktowanie chorych. Wielokrotnie, przy różnych okazjach wymieniał, między innymi, nazwisko pani doktor Fidyrko, wyjątkowo miłej i przychylnej. Wspominał nazwiska innych lekarzy.

Ojciec w pewnym momencie powiedział jej, że czuje się zupełnie dobrze i chce się wypisać do domu. Zdziwiona pani doktor wzruszyła ramiona mi, uśmiechnęła się i stwierdziła:

- Cechanowicz! I kuda Wy spieszitie? W kołchoz? Kałchoz biez Was nie prapadiot. Razwie Wam zdies` płocha. Rabotat` nie wielat. Kuszat` dajut. Łuczszie poleżitie da addachnitie!”1

Wróćmy ponownie nad Niemen. Tam jest najprzyjemniej. Tam można nie tylko kąpać się. W Niemnie można łowić ryby. Niestety, ojciec wciąż twierdził, że to „żadna ryba”. Jego zdaniem ilość ryb w rzece teraz, w porównaniu do okresu sprzed drugiej wojny światowej, uległa znacznemu zmniej­szeniu. Uważał ponadto, że są małe i nie nadają się do łowienia. Dziadek powtarzał tak samo, że w dawnych latach w wodach Niemna ryb było znacznie więcej. Ciągle słyszeliśmy, że rabunkowymi połowami podczas wojny i bezpośrednio po niej, również z zastosowaniem materiałów wybuchowych, zostały wyniszczone.

Ojciec wiedział swoje, a my swoje. Robiliśmy wędki z leszczyny i chodziliśmy na ryby. (W ZSRR nie była potrzebna żadna karta wędkarska.) Leszczynę należało wyciąć zimą, uwiązać na jednym końcu sznurek i przytwierdzić do wysokiej belki, najlepiej w stodole. Drugi koniec zwisający pionowo zalecało się mocno obciążyć, np. kamieniem. Ukształtowane w ten sposób wędzisko na wiosnę było by równe i giętkie.

Problem polegał na tym, że nasza stodoła należała już do kołchozu. Nie mając do niej dostępu, długiej leszczyny nie mieliśmy gdzie zawiesić. Wędki, najwyższej jakości, nie mogliśmy uzyskać. Zawsze jednak znajdywano w lesie kilkuletnie pędy, długie i równe, odpowiednie na wędzisko. Uczuć ojca, który nie mógł wejść do stodoły wybudowanej za własne pieniądze, postawionej na swojej ziemi nie rozumieliśmy wtedy.

Do cienkiego końca wędziska przywiązywało się nitkę, a na koniec nitki, tuż przed haczykiem, kawałeczek cienkiej żyłki. Łowienie bez żyłki oczekiwanych efektów, nie dawało. Ryba, widząc nitkę, nie brała przynęty. Niestety żyłka dość długo pozostawała w sferze marzeń. Dopiero w ostatnim okresie, przed wyjazdem do Polski, mieliśmy wędki z prawdziwego zdarzenia, tj. z żyłką na całej długości, od wędziska do haczyka.


Powroty nad Niemen. Tam się wracało przy najmniejszej okazji, pod byłe pretekstem, gdy tylko powstawała taka możliwość. Czym tak ściągał nad swoje brzegi? Może zielenią wysokiej trawy, czystym powietrzem i letnią ciszą, a może głębią, bezszumnie przepływającej wody?

Letnie wyprawy na ryby. Czy może być coś piękniejszego? Czy dziecięce wędrówki z wędkami wzdłuż brzegów naszej rzeki można z czymś porównać lub czymś zastąpić? Od wędrówek wielogodzinnych wspanialsze mogły być jedynie wędrówki wielodniowe, na które, niestety, nie mieliśmy żadnej możliwości.

Szczyt szczęścia, to wyprawa na cały dzień, od wczesnego rana, do późnego wieczora. W dniu poprzedzającym taką wyprawę nakopano robaków, wielokrotnie sprawdzono wędki. Pozostawał problem uzyskania zgody rodziców, a głównie ojca.

Zgodę uzyskiwaliśmy nie zawsze. Słyszeliśmy czasami, stanowcze „nie”. Padało przy tym stwierdzenie, że świnie są głodne, a nie znaleźliśmy czasu na narwanie zielska, że do książek nie zaglądaliśmy dawno. Jeśli dalej tak pójdzie, to w ciągu lata zapomnimy czytać i pisać. Jeżeli nie będziemy uczyć się, to po skończeniu szkoły trafimy do kołchozu.

Widocznie czarne myśli rodziły się w głowie naszego ojca podczas długiego dnia pracy na kołchozowym polu lub łące, pracy za którą nie otrzymywał żadnej zapłaty. Może te myśli utwier­dzały się mocniej, gdy słyszał starą rosyjska przyśpiewka z nowymi słowami doskonale odzwierciedlającymi radziecką rzeczywistość:

Ech jabłaczko, kuda katiszsia
W kałchoz papadiosz nie warotiszsia 1

Widocznie ojciec bał się, że wkrótce ten sam los czeka i nas. Uważaliśmy natomiast, że to zbyt odległa przyszłość wynosząca co najmniej kilka lat. O tak odległych problemach nie myśleliśmy. Problemem dla nas było czy jutro znajdziemy się nad Niemnem, czy będziemy zmuszeni pozostać w domu. Zmartwienia rodziców, dotyczące zapewnienia najniezbędniejszych potrzeb rodziny, zapewnienie karmy dla krów i świń na okres zimy do naszej świadomości nie docierały. Wyprawa nad Niemen była najważniejsza i liczyła się tylko ona. Świat poza Niemnem nie istniał. Niemen. Jedynie on mógł dać radość i szczęście. Byliśmy przekonani, że pozostałymi problemami można zająć się po powrocie znad jego brzegów ciągle niezbadanych do końca, ciągnących się nieskończenie daleko, w jedną i drugą stronę.

Obawiając się odmownej odpowiedzi, w okresie poprzedzającym planowaną wyprawę, staraliśmy się w żaden sposób nie podpaść, a szczególnie pamiętać o zielsku dla świń. Zapewnienia nasze, że tym razem wrócimy z rybami i przyniesiemy ich znacznie więcej niż poprzednio, do ojca nie docierały. Nie potrafił lub nie chciał nas zrozumieć. Ponownie twierdził, że to żadne ryby, że ryby w Niemnie były, lecz dawno, a z naszego wędkowania żyć się nie da. Po dodatkowych zapewnieniach, że świnie nie będą głodne, bo tego zielska nazbieraliśmy wyjątkowo dużo uzyskiwaliśmy wreszcie zgodę.

Dość często próbowaliśmy używać tego samego, naszym zdaniem przekonywającego argumentu, że cały dzień nie można siedzieć w domu, bo lato szybko minie. Za każdym razem przyrzekaliśmy mocno, że po powrocie znad Niemna z większą ochotą przysiądziemy do książek i nakarmimy jeszcze lepiej naszą trzódkę.

Szczyt szczęścia znów się zbliżał, był przed nami. Krótka noc mijała szybko. Wstawaliśmy o świcie, bez zbędnej zwłoki. Prawie natychmiast byliśmy gotowi do drogi. Gdyby nie przypomnienie mamy, to byśmy wyszli z domu, całą czwórką, bez żadnego posiłku. Dobrze, że pamiętała o naszych żołądkach. Cały dzień bez jedzenia, nawet nad brzegami Niemna, byłby zbyt męczący.

Tak bardzo chciało się znaleźć jak najszybciej nad ukochaną rzeką, wśród letniej zieleni nad błękitną głębią, w której załamywały się długie pasma słonecznych promieni próbujących sięgnąć daleko w głąb, do samego dna, gdzie pływały największe ryby. Nie myśląc o niczym innym, szybko opróżnialiśmy zawartość aluminiowych misek. Przeważnie był to rodzaj zupy z ziemniaków pokrojonych w kostkę przed ugotowaniem, a po ugotowaniu zalanych tłuszczem ze skwareczkami z drobniutko pokrojonej słoniny. Czasami dla odmiany zupę zalewano mlekiem. Po chwili wybiegaliśmy na podwórko.

Nad Niemen należało zabrać robaki nakopane w dniu poprzednim i przetrzymywane w starej puszce po konserwach. Zapomnieć o wędkach było nie sposób. Ich długie końce bujały się rytmiczni w górę i dół w zgodzie z naszymi wydłużonymi krokami. Szliśmy w kierunku stodoły, pochylając głowy przed lecącymi nisko pszczołami. One zbudziły się chyba wcześniej od nas z nocnego odpoczynku i rozpoczęły pierwsze zwiadowcze loty po soczysty nektar.

Następnie droga prowadziła kilkudziesięciometrową mokrą bruzdą w naszych ziemniakach i już byliśmy na kołchozowej łące, na wąskiej ścieżce prowadzącej w kierunku szerokiego, car­skiego traktu. Czarna ziemia, która przykleiła się do bosych nóg podczas przechodzenia przez pole, stopniowo odpadała na zimnej, wilgotnej trawie.

Trawę pokrywała nocna rosa, która zwisała dużymi, okrągłymi kroplami na zielonych łodygach i szerokich liściach. Ciepłe promienie słońca wznoszącego się wolno, lecz skutecznie nad dalekim lasem sięgały do coraz niższych kropelek. Na powitanie, lśniły radosnym blaskiem, ale mocniej ogrzane, wkrótce wyparowywały, nie zostawiając żadnego śladu swego istnienia.

Wkrótce nasze stopy stawały się mokre, jak zielona, chłodna trawa. Pomimo to żadne uczucia zimna do świadomości nie docierało. Może przyczyną tego był entuzjazm spowodowany zrealizowaniem marzeń, a może rozgrzewał szybki marsz i słoneczne promienie, które nie zdołały zlikwidować jeszcze nocnej rosy, a już potrafiły otulić nasze dziecięce plecy przyjemnym miłym ciepłem? Przyśpieszaliśmy nasze kroki podnieceni cudowną myślą o całodziennym pobycie nad brzegami szerokiej wody, pod błękitnym niebem bez żadnego obłoczka, w gorących promieniach letniego słońca.

Byliśmy pewni, że rybki obudziły się z nocnego wypoczynku i zaczęły szukać pożywienia. Bez zbędnych słów zwiększaliśmy tempo marszu. Musieliśmy jak najszybciej znaleźć się nad wymarzonym brzegiem. Czas przeznaczony na drogę nieskończenie się dłużył. Byliśmy pewni, że Niemen płynie zbyt daleko. Nie wiedzieliśmy, że to zaledwie jeden kilometr. Nie przepuszczaliśmy, że po latach kilometrów tych będzie wielokrotnie więcej, że nasz Niemen zostanie oddzielony nieprzekraczalną granicą.

Zgodnie z tradycją, skręcaliśmy w górę rzeki, na wąską ścieżkę wydeptaną wśród wysokich traw. Szliśmy na spotkanie bezustannie spływających wód naszego Niemna, wygodnie ułożonego w otoczeniu wilgotnych łąk i pachnących kwiatów.

Jego pracowite wody od wieków rzeźbiły i podcinały strome brzegi, tworząc łagodne zakola albo ostre zakręty lub rozlewając się szeroko na prostych odcinkach, najprawdopodobniej dla odpoczynku. Już kilkaset metrów dalej rzeka ponownie atakowała swym mocnym nurtem raz lewy, raz prawy brzeg niby próbując wyjść na zieloną łąkę, do sąsiedniego lasu. Nie przyszło nam na myśl, że nad krętymi brzegami naszej rzeki jesteśmy przejściowo, zanim nadejdzie dzień rozstania, kiedy wyjedziemy na zawsze na inne tereny, a rzeka zostanie i nadal będzie spokojnie toczyć swe wody wśród wysokich traw tej samej, zielonej łąki.

Radość sprawiał dzień dzisiejszy. Rozpoczął się wspaniale. Dostaliśmy pozwolenie na całodzienną wędrówkę wzdłuż brzegów, nad głęboką tonią czystej wody przepełnionej słońcem. Na płyciznach, przy brzegu promienie bez trudu sięgały do dna i żółtego piasku. Bliżej środka rzeki, tam gdzie dno obniżało się, uciekało w głąb i ginęło z oczu, nawet słońce nie było w stanie rozświetlić tajemnicy wodnych odmętów. Ukośne smugi urywały się nagle nie sięgając celu, może w obawie przed nieznanym, może z szacunku dla tajemnic rzeki.

Beztroska i spokój pod błękitnym niebem. Czy może być coś wspanialszego? W wodzie spokojnie pływały większe lub mniejsze ławice płotek, krasnopiórek. Mocniejsze, jaskrawe błyski w głębi świadczyły, że pożywienia szukają większe okazy. To do ich boków sięgało słońce i wracało odbite od lśniących, białych łusek. Nie mieliśmy wątpliwości. Ryby w Niemnie były. Pozostawał problem ich złowienia.

Do wędkowania najbardziej zachęcały głębokie wody, po zewnętrznej stronie zakrętów, gdzie główny nurt czasami przyśpieszał „wgryzając” się w brzeg, podmywając go. W ciemnej wodzie przepływającej szybciej powstawały zawirowania. Nie mieliśmy wątpliwości, tam się ukrywały największe okazy. To tam należało zarzucić smaczną przynętę, ze starannie ukrytym, ostrym haczykiem.

Gęste zarośla, najróżniejszych gatunków wierzb czasami rozrastały się bezpośrednio nad rzeką. Niektóre gałęzie zwisając nisko nad wodą cieszyły oczy lustrzanym odbiciem, tworzyły rybkom łagodny cień i przytulne zacisze. Nieostrożne robaczki spadające z gałązek i liści stawały się dla nich wyjątkowym przysmakiem.

Wędkowanie w pobliżu nadwodnych krzaków pozostawało niespełnionym marzeniem. Możliwości takie przeważnie nie istniały. Nawet gdyby udało się przedrzeć przez plątaninę starych oraz młodych pędów iwy i łozy konkurujących z wysokimi pokrzywami, to i tak z tamtej gęstwiny nie istniała żadna możliwość zarzucenia wędki.

O łowieniu ryb w tak dobrym miejscu mogliśmy tylko marzyć. Brakowało drobnostki - łódki. Tylko na niej można było dopłynąć do największej głębi, pod zielone krzaki układające szary, nieruchomy cień na gładkiej tafli bezszumnie przepływającej wody. Miałem jeszcze jedno ogromne pragnienie. Nigdy również nie zostało zrealizowane. Bardzo chciałem mieć kajak i popłynąć nim w górę rzeki, jak najdalej, aż do samego źródła. Marzyłem o takiej wyprawie niezliczoną ilość razy, najczęściej w łóżku zanim usnąłem.

Tak bardzo kusiła wyprawa do źródeł Niemna, do miejsca gdzie się rodziła nasza rzeka. Marzyłem, aby najpierw płynąć pod prąd, zmagać się z nim, po to by później przepłynąć tą samą trasę jeszcze raz, wyprzedzać nurt rzeki i grube, długie kloce sosny lub świerków spływających do tartaku w Nowym Świerżniu.

Kajakowa wyprawa w dół Niemna nie zapowiadała się ciekawie. Nie tam znajdowało się źródło, nie tam był początek. W tamtym kierunku rzeka stawała się szersza i coraz mniej nasza. Następnie gdzieś daleko przestawała istnieć, zasilając swoimi wodami jakieś ogromne morze.

Mieliśmy do wyboru nieskończenie dużo miejsc obiecujących wspaniałe połowy na obu brzegach Niemna. Najbliższe znajdowało się tam, gdzie z pobliskich labiryntów długiego łańcucha głębokich i niedostępnych stawów wypływała malutka rzeczułka. Jej płytkie wody spływały wolno szeroką płaszczyzną. Swawolne, małe rybki grzały się w słońcu na spokojnej, ciepłej płyciźnie. Wystraszone naszym cieniem nieoczekiwanie rzuconym na wodę podczas przechodzenia na drugą stronę, momentalnie odważnie czmychały w kierunku Niemna, nad gwałtowną, stromą przepaść. Czyżby wiedziały, że tam nic nie grozi, bo prześladowca tracąc oparcie pod nogami pogrąży się bezpowrotnie w głębokiej wodzie, w czarnej bezdennej otchłani. Wody tego małego strumyka mijając granicę Niemna, bez obaw przepływały nad ciemnym urwiskiem gwałtownie opadającym w dół i zlewały się niepostrzeżenie z jego głębokim nurtem.

W tym miejscu można było rozpocząć połowy. Mieliśmy pewność, że w głębokich wodach Niemna na pograniczu z rzeczułką będą największe okazy. Już wkrótce wydawało się, że to miejsce, jak na całodzienną wyprawę jest położone zbyt blisko. Wypadało iść dalej, chociaż słońce wypłynęło już wysoko na błękit nieba i przygrzewało coraz mocniej. Do południa jednak było jeszcze daleko, a tym bardziej do wieczora. W pobliżu rzeczułki można było jedynie dokonać przymiarki wędkowania.

Do miejsca, w którym decydowano rozpocząć połów, podchodziło się cichutko, prawie na palcach. Wędki rozwinięto wcześniej. Po założeniu przynęty na haczyk, wyćwiczonym, dokładnym ruchem, wyrzucało się daleko w nurt rzeki ukryte w niej haczyki, z zawieszonymi u góry spławikami.

W następnej chwili na powierzchni wody kołysał się czubek białego, gęsiego pióra lub szary korek od butelki, po winie. Łowienie w rzece, to nie senne siedzenie nad brzegiem nieruchomej tafli jeziora. Łowienie w rzece, to posuwanie się wolno wzdłuż brzegu, tak jak woda unosi na swojej powierzchni lekkie spławiki. Łowienie w rzece, to systematyczne przechodzenie wzdłuż brzegu, w górę rzeki z wędką w ręku, po to, by za chwilę, kilkadziesiąt metrów wyżej, ponownie zarzucić do wody przynętę na haczyku i ponownie schodzić w dół, w tempie narzucanym przez prąd, a wskazywanym przez spławik.

Pierwsza złowiona rybka sprawiała największą radość, rozbudzała nadzieję na taki połów, po którym powrót do domu nie będzie witany znanymi słowami „ ... no i gdzie wasze ryby?” Mała rybka wijąca się na naprężonej nitce lub żyłce w promieniach coraz mocniej przygrzewającego słońca napawała optymizmem, przepełniała serca szczęściem i radością. W głębokim nurcie rzeki oczekując na następne, większe okazy powolutku płynęły nasze przynęty osłaniające ostre, zagięte haczyki.

Niech tym razem zauważy je któraś większa ryba. Niech spróbuje i wciągnie do pyska. O tym momencie bezbłędnie poinformuje unoszący się na wodzie delikatny spławik. Każde dotknięcie rybki do przynęty powodowało jego lekkie kołysanie się i rozchodzenie pojedynczych lub seryjnych kręgów po spokojnej wodzie. Czujne oczy skupionego wędkarza wpatrywały się niecierpliwie w spławik, a nogi wybierały samodzielnie kierunek wzdłuż brzegu rzeki. Bose stopy potrafiły bezbłędnie wyczuć, gdzie się znajduje wąska ścieżka. Ręka, lekko zgięta w łokciu, z niecierpliwością oczekiwała na upragniony moment delikatnego kołysania się spławika lub jego gwałtownego zanurzenia się.

Mocne naprężenie się nitki lub żyłki i drgający opór na wędzisku powstający gdzieś w głębi wody informowały bezbłędnie, że na haczyku jest ryba. Był to przekonywujący dowód wysokiej umiejętności wędkarza, wybrania przez niego dokładnego momentu podcięcia. Rozczarowanie przynosił ruch wykonany o ułamek sekundy przed czasem, którego efektem było jedynie wystraszenie ryby. Podcięcie z minimalnym opóźnieniem stawało się porażką. Wtedy z głębi wody bez żadnego oporu wyskakiwał na powierzchnię pusty haczyk wypluty o ułamek sekundy wcześniej z pyska utraconej ryby.

W jednym miejscu nie siedzieliśmy długo. Wciąż nowe, coraz ciekawsze zakola nie pozwalały na to. One zapraszały do wędrówki, ciągnęły gdzieś dalej wzdłuż rzeki. Przed nami oraz po lewej stronie, rozpościerała się równina kwiecistych łąk porośniętych krzakami najróżniejszych wierzb. Nad nimi górowały gdzieniegdzie białe brzozy. Widnokrąg za łąkami zamykała ciemnozielona ściana odległego lasu. Kilka kilometrów dalej leżała nasza wieś.

Nadniemeńskie łąki w istotny sposób różniły się od tych na Mazurach. Rażący kontrast ze szczególną jaskrawością spostrzegłem razem z ojcem, kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy kosić łąkę w okolicach Szczytna. Wszędzie tu wyrastała wysoka, zielona trawa podobno dająca lepszy pokarm. Nad Niemnem łąka przypominała wielki, kolorowy dywan z najróżniejszych kwiatów. Swym wyglądem cieszyły oczy obserwatora, zapewniały pszczołom nieprzebrane źródło słodkiego nektaru.

Obawiam się, że niektóre gatunki dzikich traw i łąkowych kwiatów rosnących w tamtych czasach już wyginęły. W pamięci zostało niewiele, chociaż była ich ogromna ilość, wielka różnorodność. Na tle zielonej trawy oddzielały się brązowe dzwoneczki z taką samą brązową łodygą i dla odmiany białe, pionowo sterczące do góry podobne do wiosennych bazi. Jakieś kwiaty zakończone pękami przypominającymi kłęby waty i wiele, wiele innych. Może większość z nich już nie istnieje. Widzę je jak przez mgłę, nie potrafię opisać. Nie przewidywałem, że ujrzeć je zechcę kiedyś ponownie.

Zgodnie ze zwyczajem kultywowanym od wieków, łąki koszono późno, gdy większość roślin nie tylko przekwitła, ale zdążyła wydać nasionka, rozsiane daleko przez letni, życzliwy wiatr. W ten sposób roślinność odtwarzała się samorzutnie. Wpływ człowieka, na gatunek traw oraz kwiatów był znikomy.

Całkiem inny krajobraz widzieliśmy po drugiej stronie Niemna, chociaż i tam do brzegów rzeki sięgała zielona łąka. Jednak następnie teren gwałtownie się wznosił, tworzył pasmo wzgórz skutecznie przesłaniających dalsze widoki. Ciągnęły się one w prawo do wsi Nowy Świerżeń oraz w lewo prawie równolegle do rzeki, po skraj horyzontu. Z naszej dzikiej plaży, do wzgórz był kilometr, może więcej. Dalej w górę rzeki wzgórza się zbliżały. Wreszcie pas łąki pomiędzy rzeką i dość stromym stokiem zmniejszał się do stu, najwyżej dwustu metrów.

W cichym zakątku otulona zielenią niskich brzegów swe głębokie wody rzeka niosła wolno, dostojnie. Zbliżała się w kierunku malowniczego wzgórza tworząc wielkie zakole. Wiosną podczas roztopów zalewała sąsiedni teren i wtedy sięgała do stóp zielonego, stromego zbocza. Kto wie co ją w tamtą stronę ciągnęło, czego szukała? Może wiedziała, że na słonecznym stoku między sosnami znajdowały się groby najstarszych mieszkańców wioski. Może pamiętała, że właśnie tu dawno przed laty powstał wiejski cmentarz? Piękne, słoneczne wzgórze stało się miejscem wiecznego spoczynku prochów naszych dalekich przodków. Dziwne to i trudne do wytłumaczenia. Cmentarz na drugim brzegu Niemna, daleko w bok, w górę rzeki od miejsca, gdzie zbudowano kiedyś najstarszy, drewniany most. Czy nie można było utworzyć cmentarza gdzieś bliżej? Z jakiego powodu zmarłych chowano za Niemnem? Tego nie wiem. Mogę jedynie zgadywać.

Prozaicznym wyjaśnieniem, takiego usytuowania cmentarza, mógł być fakt, że Okinczyce należały do parafii w Nowym Świerżniu, dużej wsi położonej po drugiej stronie Niemna, w kierunku Stołpiec. Ojciec coś na ten temat wspominał. Może kiedyś, przed laty wieś była większa, niż Stołpce, zanim te stały się miastem. W Nowym Świerżniu wybudowano pierwszy kościół rzymsko-katolicki i prawosławną cerkiew. Widocznie władze kościelne wybrały i wyznaczyły tamto miejsce na cmentarz. Nie daje to jednak odpowiedzi na pytanie - dlaczego znalazł się tak daleko również od wsi Nowy Świerżeń? Chyba nie dżuma lub jakaś inna straszna choroba była tego powodem?

A może wszystko odbyło się całkiem inaczej. Może kiedyś, bardzo dawno temu, jakiś starszy mieszkaniec naszej wioski, wybrał się na daleki spacer z wnukami, postanowił pokazać im rzekę. Dotarł wreszcie do malowniczego zakątka i wspiął się na stok jedynego pasma wzgórz, w całej okolicy. Tak wysoko nad polami, lasami i łąkami mogły szybować jedynie białe bociany, podczas letnich upałów. Przymrużonym oczom staruszka ukazał się przepiękny krajobraz. Ujrzał błękitną wstęgę rzeki wijącą się wśród zielonych traw i przybrzeżnych krzaków, otoczoną barwną łąką. Spojrzał na daleki las, za którym w lekkiej mgle mógł rozpoznać niektóre chatki rodzinnej wsi ich szare, słomiane strzechy.

Chwilę stał nieruchomo, przesłaniał dłonią oczy od słońca, spoglądał w milczeniu przed siebie. Potem zmęczony długim spacerem usiadł, oparł strudzone plecy o starą, wiekową sosnę. Następnie głośno stwierdził, że stąd nie chciałby ruszać się nigdzie, że wkrótce skończy się jego wędrówka po tym świecie i na zawsze z nim się pożegna. Jego kości spoczną w ziemi. Po chwili ciszy dodał, że to miejsce na wieczny odpoczynek nadaje się najbardziej.

Widocznie przelotne, mimowolne myśli tamtego staruszka, kiedy zostały wypowiedziane głośno, przekształciły się w ostatnią wolę, przedśmiertny testament. Może wtedy z całą stanowczością zażądał, aby pochowano go właśnie tu w pobliżu ukochanej rzeki, gdzie pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetlą i ogrzeją piaszczystą mogiłę. Stwierdził, że pragnie na zawsze spocząć na stoku tego wzgórza, bo innego piękniejszego miejsca nigdzie w pobliżu nie widział.

Starzy ludzie, szczególnie w dawnych czasach, potrafili z dużą dokładnością przewidzieć dzień swojej śmierci. Tamten staruszek, po wydaniu ostatnich poleceń, mógł z tym światem pożegnać się w krótkim czasie, cicho i spokojnie. Nikt nie śmiał przeciwstawić się jego ostatniej woli.

Procesja pogrzebowa wyruszyła w daleką drogę. Na drugą stronę rzeki przeszli po najstarszym, drewnianym moście, usytuowanym w odległości około stu metrów od naszej plaży. W nurcie rzeki zostały po nim jedynie szare kikuty dawnych, drewnianych pali. Po przebyciu następnego odcinka drogi wzdłuż zakrętów rzeki, pogrążony w żałobie orszak dotarł do miejsca, gdzie zmarły tak niedawno wypowiedział swoje ostatnie życzenie.

Na cichym stoku malowniczego wzgórza rozpoczął się pierwszy pochówek. Powstawał samotny grób. Pod młodziutką, zieloną brzózką, która wyrosła obok tamtej wiekowej sosny, wykopano głęboki dół. Chwilę potem, po ustawieniu drewnianego krzyża i ułożeniu na mogile kwiatów zerwanych na pobliskich łąkach, ktoś następny zamówił miejsce obok swojego sąsiada. W końcu smutni krewni zmarłego i zadumani sąsiedzi postanowili, że będzie to miejsce wiecznego spoczynku wszystkich mieszkańców, będzie tu wiejski cmentarz.

Bardzo przykro, lecz na tamte wzgórze nie dotarliśmy ni razu, chociaż czasami byliśmy wyjątkowo blisko. Widzieliśmy dwa małe białe domki, prawdopodobnie jakieś grobowce. Nie wiem, czy nie starczyło odwagi podbiec bliżej, czy wierzyliśmy zbyt mocno, że mamy na to jeszcze czas. Na tamtym cmentarzu zostali pochowani dziadkowie, ze strony ojca i pradziadkowie ze strony mamy.

W tamtych czasach o zmarłych przodkach, w naszym domu prawie nie rozmawiano. Wielka szkoda. Teraz tak bardzo brakuje wiedzy o nich. Mama jesienią wspominała, że przed wojną „za polskich czasów” obchodziło się święto „Wszystkich Świętych” i odwiedzano cmentarze, a teraz to wszystko zostało polikwidowane. Mówiła jakoś „po cichu”, tak jakby bała się, że ktoś usłyszy. Na tym się kończyło.

„Wszystkich Świętych” nie obchodzono uroczyście jako dnia świątecznego. Może z tego powodu, że na cmen­tarz za Niemnem, po zniszczeniu najbliższego mostu, było daleko. Należało iść przez Stołpce. Może dlatego, że było to święto tylko polskie, a wobec bardzo małej ilości takich rodzin, umarło śmiercią naturalną. W tym dniu ojciec musiał normalnie pracować w kołchozie, a na nas ciążyły obowiązki szkolne. Nie byliśmy na cmentarzu, na dawnych grobach nie składaliśmy kwiatów.

O swoich rodzicach, o tym, że są pochowani na wzgórzach za Niemnem kilkakrotnie zaczynał coś mówić nasz ojciec. Dziwny strach mnie wtedy ogarniał. Nie widziałem ich żywych, bałem się widoku martwych. Wyobrażałem, że odeszli z tego świata bardzo dawno, a mijający czas wytworzył między nami bezdenną przepaść. Wydawało się, że między nami a nimi utworzyła się jakaś delikatna, cienka przesłona, którą można łatwo zburzyć nieostrożnym, lekkim dotknięciem. Bałem się, że spowoduje to przykre następstwa, może dla nich, a najpewniej dla nas. Nie zadawałem więc pytań. Pragnąłem, aby ojciec jak najszybciej wrócił do rzeczywistości i zakończył opowieść, której tak na prawdę nigdy nie zdążył rozpocząć na dobre.

Jeśli uda mi się zawędrować ponownie nad naszą rzekę, na jej malownicze zakola, nie będę się bał. Nie ominę cudownych wzgórz i wejdę tam, gdzie mogiły przodków.

Na razie przypomnę sobie nasze dawne wędkowanie. Po stwierdzeniu, że na jednym zakolu ryby nie biorą, zwijaliśmy wędki i wznawialiśmy wędrówkę dalej w górę rzeki. Często pragnęliśmy przeprawić się na drugą stronę. Wydawało się, że tam znajdywały się najlepsze zakręty z głębokim nurtem, a tu niepotrzebnie tracimy czas. Szliśmy więc w poszukiwaniu szczęścia i wielkiej ryby raz po naszej stronie rzeki, czasami po tamtej. Gdyby nie konieczność powrotu do domu, wędrówka brzegami Niemna trwałaby do późnego wieczoru.

Najbardziej zapalonym wędkarzem, z naszej czwórki był bez wątpienia Józek. Nie miał wtedy nawet dziesięciu lat. Dla niego prócz Niemna i ryb nic nie istniało. Mógłby nad jego brzegami przebywać sam, bez nikogo, od rana do wieczora, bez żadnego jedzenia. Zresztą, na nasze wyprawy nie braliśmy nigdy ani jedzenia, ani wody. Widocznie nad brzegami Niemna nie odczuwało się głodu, nie dokuczało pragnienie.

Rodzice niechętnie pozwalali młodszemu rodzeństwu na samodzielne wyprawy. Z pozwoleniem czy bez, poszedł raz Józek wczesnym porankiem z wędką nad Niemen. Spodziewaliśmy się, że wróci około południa, na obiad. Jednak nie czekając na niego wybraliśmy się również nad rzekę, by wykąpać się i ... pomóc dźwigać złowione rybki. Józka w pobliżu nie było. Postanowiliśmy go odnaleźć idąc tradycyjną trasą, pod prąd. Wszędzie, gdzie powstawały dwie możliwości tj. bezpośrednio nad zakolem rzeki lub wydeptanym skrótem przez łąki, nasz trzyosobowy poszukiwawczy zespół rozdzielał się. Szedłem jedną ścieżką, a Edek z Kazikiem drugą.

Zawędrowaliśmy daleko, dokąd docierano czasami, tylko podczas niektórych wypraw. Józka nie było. Doszliśmy do wniosku, że gdzieś przypadkowo minęliśmy się. Po obowiązkowej kąpieli spacerkiem wróciliśmy do domu. Naszego rybaka tam jeszcze nie było.

Pobiegliśmy natychmiast z powrotem nad Niemen. Ponownie przemierzyliśmy całą trasę poprzednią metodą, zaglądaliśmy ponadto w najgęściejsze krzaki, nad samą rzeką. Pytaliśmy się u innych wędkarzy i chłopców ze wsi. Nikt go nie widział. Uznaliśmy więc, że już się odnalazł i jest w domu. Niestety, tam go nie było.

Kolejny raz należało wznowić poszukiwania. Słońce coraz bardziej zniżało się do pasma wzgórz po drugiej stronie rzeki i już tak mocno nie grzało. Nadciągał późny, letni wieczór. Zagubieni, zamyśleni i bezradni, chodziliśmy nad rzeką. Wreszcie stanęliśmy obok naszej plaży. Już się słońce schowało. Zagęszczał się mrok. Dalsze poszukiwania nie miały sensu. Popatrzyliśmy ostatni raz wzdłuż rzeki w jedną i drugą stronę, a następnie niezdecydowanie powoli ruszyliśmy w stronę domu.

Na zakręcie carskiego traktu niezdecydowanie sięgnęło szczytu. Jak można wracać we trójkę do domu? Stanęliśmy znowu spoglądając w stronę rzeki, próbując ostatni raz wypatrzyć sylwetkę brata. Smutną ciszę przerwał radosny okrzyk Kazika. Miał widocznie najlepszy wzrok. Pierwszy dojrzał naszego wędkarza. Z szarego mroku, na tle odległych krzaków ukazała się niska sylwetka. Nadmiernie długie kroki nie dostosowane do wzrostu bezbłędnie zdradzały Józka, który się szybko zbliżał. To były jego kroki, to w jego ręku kołysała się wędka. Widocznie dopiero teraz zrozumiał, że może w domu solidnie oberwać i próbował nadrobić utracony czas.

Okazało się, że nasz rybak najpierw powędrował daleko pod prąd rzeki, na tzw. „Wysoki brzeg”, tj. prawie pod samą Mikołajewszczyznę, tam dokąd we czwórkę nie dotarliśmy nigdy. Następnie udał się w stronę Stołpiec. Znalazł zaciszne miejsce w rejonie byłego mostu i przesiedział głodny, do samego wieczora. Do głowy mu nie przyszło, że cały dzień zmartwieni bezskutecznie go szukamy. Na szczęście i tym razem nic się nie stało. Ponownie wracaliśmy do wsi pełni radości.

Była to pierwsza, lecz nie ostatnia samodzielna wyprawa Józka daleko poza dom i miejsca odwiedzane wspólnie. Dwa, może trzy lata później ponownie udał się w drogę. Tym razem również piechotą, za stadem krów pędzonych przez wieś carskim traktem, w kierunku Mińska. Nikomu nic nie mówiąc, z jakąś rózgą w ręku dołączył do poganiaczy i wyruszył w nieznane. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zauważyła to któraś sąsiadka i powiadomiła mamę. Ojciec na drabiniastym, kołchozowym wozie wyruszył za nimi. Udało się. Gdzieś pod Orciuchami kołchozowy koń dogonił małego wędrowcę.

Zamiłowanie do podróży pozostało Józkowi i później, gdy stał się dorosłym. To on najczęściej odwiedza pozostałych członków bliższej i dalszej rodziny, rozsianych po całym kraju.

Jak bardzo pragnę ponownie się znaleźć nad Niemnem. Tak było zawsze. Wracaliśmy nad ukochaną rzekę w każdą wolną chwilę. Pięknem jej zielonych brzegów nacieszyć się było nie sposób. Widokiem kolejnych zakrętów nie dało się nasycić oczy. Sił nie starczało na powstrzymanie się od dalszej wędrówki oraz wędkowania po tej lub tamtej stronie głębokiej i szerokiej wody. Na drugą stronę rzeki można przeprawić się jedynie wtedy, gdy temperatura powietrza i wody pozwala. Wszystkie nasze przygody miały miejsce podczas upalnego lata. Nie istniało więc żadne zagrożenie przeziębienia się. Przeszkodą, w niektórych miejscach nie do pokonania, stawała się głębokość rzeki. Niemen nie był płytki, chociaż znacznie bliżej mieliśmy do źródeł, niż do dalekiego ujścia.

Kazik i Józek mogli przejść na drugą stronę jedynie tam, gdzie rzeka rozlewała się szeroko, a od brzegu do brzegu było daleko. Na przeważających odcinkach, w głębokim nurcie, nie mieli żadnych szans. Mogli tam utonąć nawet dorośli. Przenosiłem ich na plecach w niektórych miejscach na zakrętach rzeki między zakolami pod warunkiem, że w najgłębszym miejscu usta i nos znajdywały się nad lustrem wody.

Przeprawiając się na drugą stronę poruszałem się w poprzek nurtu, a jednocześnie w dół rzeki. Trasę dobierałem tak, aby zbliżając się do środka rzeki nie przegapić momentu, gdzie dno zaczynało ponownie się unosić i robiło się płycej, tym razem po przeciwnej stronie głównego nurtu. Rozpoznanie wykonywałem samodzielnie. Jeżeli traciłem grunt pod nogami, a oczekiwane spłycenie nie rozpoczynało się, rezygnowaliśmy z przeprawy w tym miejscu. Tam gdzie głębokość pozwalała przenosiłem na ramionach najpierw jednego brata z połową tobołków, a następnie drugiego.

Z bratem znajdującym się nad poziomem wody, a więc tworzącym dodatkowe obciążenie przechodziło się pewniej. Nurt tak łatwo nie znosił. Edek przepływał po wyznaczonej trasie, wchodząc najpierw do wody na maksymalną głębokość, dla oszczędzenia sił. Tą metodą nie da się przejść w tym samym miejscu w jedną i drugą stronę. Pod prąd, w najgłębszym miejscu, pójść się nie da.

Wpław przez rzekę, wyjątkowo nieodpowiedzialnie, prze­prawiałem się raz na początku maja, kiedy wiosenne powietrze nie zdążyło jeszcze ogrzać się, a woda była lodowata. To, że tamta przeprawa nie skończyła się tragedią jeszcze raz dowodzi o szczęśliwej gwieździe, która zaczęłą czuwać nade mną zanim się urodziłem. Wybrałem się wtedy na spacer nad Niemen z kolegą szkolnym. Nazywał się Szurik. Był też sąsiadem, mieszkał na przeciwko, po drugiej stronie ulicy. Miał 16 lat, mniej o rok ode mnie. Razem poszedł również jego 13-letni brat - Walerka. Rodzice chłopców po zakończeniu wojny, jak wielu innych Rosjan, przyjechali na nasze tereny, uciekając od kołchozów, szukając schronienia przed nimi.

Znaleźliśmy się nad brzegiem Niemna. To nie była znajoma, letnia rzeka niosąca wolno swoje przyjazne wody, odsłaniająca żółte dno i zapraszająca do ciepłej kąpieli. Za stromą ścianą poszarpanego brzegu płynął mocny nurt, ciemny i głęboki. Woda wypełniała koryto rzeki wysoko, równo z brzegami. W niektórych miejscach lekko wylewała się i przepływa nad niską murawą. Szeroka wodna przestrzeń połyskując na słońcu zmarszczoną, drobną falą odgradzała daleki, drugi brzeg. Ponad zieloną wyspą na środku rzeki również płynęła woda. Jej lustro w tamtym miejscu wygładzała zeszłoroczna, długa trawa układająca się zgodnie z kierunkiem prądu.

Wąskim przesmykiem, między brzegiem a wyspą, rzeka płynęła najszybciej. Dalej, w kierunku Stołpiec, wyraźnie zwalniała, rozlewając się szeroko od brzegu do brzegu. Głębokość wszędzie, za wyjątkiem wyspy, wynosiła bez wątpliwości ponad dwa metry.

Stanęliśmy nad wodą. Następnie, jak zawsze na powitanie, w szybki nurt włożyliśmy dłonie. Czysty, przeźroczysty strumień z dużym naporem przepływał między rozstawionymi palcami, przyjemnie ochładzał, zachęcał do kąpieli. Latem, tak głęboko tu nigdy nie było. Kąpiel w szybkim, mocnym potoku, to nie to samo, co w letniej, ciepłej wodzie. Pływanie takie pozostanie w pamięci na długo. Będzie to niepowtarzalne, wspaniałe przeżycie. W takich warunkach można się sprawdzić. Można udowodnić sobie, że jest się młodym, odpornym na wszystko.

Nie mieliśmy żadnej wątpliwości. W tym roku to właśnie my rozpoczniemy sezon i to już teraz. Uzgodniliśmy, ze popłyniemy na wyspę, a po chwilowym odpoczynku wrócimy z powrotem.

Szurik znalazł się w rzece pierwszy i skierował na drugą stronę. Patrzyłem jak płynie. Wkrótce znajdował się w połowie drogi do wyspy. Nie mogłem być gorszy. Wszedłem do wody. Lodowaty strumień zmoczył chude ciało. Zaparło oddech. Pomimo to nie zawróciłem, ale tak samo zdecydowanie skierowałem się w stronę wyspy. Gdy już znacznie oddaliłem się od brzegu, usłyszałem z tyłu głośne wołanie. Obejrzałem się i ujrzałem nad wodą głowę Walerki oraz jego ręce. Chaotycznie, bezładnie chlapał po wodzie. Znajdował się już tak daleko od brzegu, że wrócić samodzielnie nie mógł. Tym bardziej nie miał szansy przepłynąć na drugą stronę. Chłopiec jeszcze był przytomny, jeszcze utrzymywał się na powierzchni wody, jednak już nie płynął, a prąd wyraźnie go znosił.

W następnej sekundzie, bez żadnego namysłu zawróciłem i popłynąłem w jego kierunku. Na pomoc swego starszego brata nie mógł liczyć. Był daleko, na wyspie, chociaż i tam woda sięgała prawie do kolan.

Nie wiem, w jaki sposób zamierzałem pomóc. O ratowaniu tonących, nie miałem zielonego pojęcia. Pływakiem byłem takim, że w tych warunkach, do kochanej rzeki nie powinienem wchodzić. Widocznie uważałem, że młodszemu i mniejszemu koledze, który utrzymywał się na wodzie resztkami sił, pomogę bez trudu.

Zdążyłem dopłynąć, gdy jego głowa znajdowała się jeszcze nad wodą. Spostrzegłem błagalne spojrzenie. W następnej sekundzie ręce Walerki znalazły się na mojej szyi. Razem poszliśmy pod wodę. Przeraziłem się. Zacząłem mocniej pracować rękoma oraz nogami, ocierając się bez przerwy o jego zwisające bezładnie. Udało się. Po chwili, wynurzyliśmy się nad powierzchnię wody. Łapiąc powietrze przypadkowo spojrzałem wzdłuż nurtu, w dół rzeki. Oczom ukazała się długa, szeroka tafla lekko falującej wody. Dopiero teraz przeraziłem się na dobre. Znacznie bardziej niż przed chwilą, podczas gwałtownego zanurzenia, którego nie spodziewałem się. Zrozumiałem, że mogę utonąć. Wyobraziłem sobie zrozpaczoną mamę i chyba to dodało mi sił.

Zdawałem sobie dobrze sprawę z tego, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad nami. Samotni, na środku rzeki, w lodowatym nurcie. Z nikąd żadnej pomocy. Uratować mógł tylko spokój i największy wysiłek z mojej strony. Wiedziałem, że od Walerki się nie uwolnię i nikt mi nie pomoże. Zdany wyłącznie na siebie, albo uratuję nas, albo razem pójdziemy na piaszczyste dno, po którym prąd poniesie bezwładne ciała gdzieś daleko, w kierunku Stołpiec i jeszcze dalej.

Przez głowę przeleciała kolejna myśl. Czy Walerka nie spanikuje? Czy będzie spokojnie wisiał na szyi? Nie panikował. Nawet nie drgnął. Wisiał bez żadnego ruchu, z błagalnym spojrzeniem dziecięcych oczy, które ujrzały widmo śmierci. Zrozumieliśmy się bez słów. Swoim wzrokiem Walerka zapewniał, że pozwoli ratować się. Chłopak umiał pływać, a była to przejściowa niedyspozycja, spowodowana wyjątkowo zimną wodą. Z ogromnym zaufaniem w oczach, uczepiony mojej szyi, nieruchomy, czekał na ratunek. Pomimo to, przeszkadzał bardzo.

Nie mogłem utonąć. Musiałem wypłynąć. Nie czułem zimna. Starałem się utrzymać nad powierzchnią wody tylko głowę, a właściwie usta spragnione tlenu. Pamiętałem, że jedynie przy głębokim zanurzeniu mamy szansę na ratunek. Rozumiał to i Walerka. Byliśmy maksymalnie zagłębieni w wodzie.

Krótki moment do namysłu - w którą stronę płynąć? Podjąłem złą decyzję. Należało wracać na naszą stronę. Było bliżej. Ponadto, nieco dalej Niemen lekko skręcał w lewo i nurt znosiłby nas w kierunku zbawczego brzegu. Niestety, wybrałem kierunek przeciwny, na drugą stronę rzeki. To już nie był błąd. To była głupota. W tym momencie nade mną chyba nikt nie czuwał. Dlaczego tak zrobiłem?

Może zadecydowała krótka myśl o możliwości pomocy ze strony kolegi, który był po tamtej stronie? w jaki sposób miał pomóc? Utonęlibyśmy całą trójką. Nurt znosił nas w dół rzeki i powstawało realne zagrożenie minięcia się z wyspą. Byłoby to równoznaczne z katastrofą. Do wyspy, ostatkiem sił, mogłem dociągnąć. Do tamtego dalekiego brzegu nie miałem żadnych szans.

Szurik zobaczył co się dzieje i skierował się w naszą stronę. Brnął coraz głębiej po obniżającym się dnie. Wkrótce woda sięgnęła mu prawie do szyi. Zbliżyć się bardziej nie mógł. Utraciłby grunt pod nogami. Dzielącą przestrzeń musiałem pokonać własnymi siłami, a prąd ciągle nas znosił. Tworzyło się coraz większe zagrożenie minięcia się z wyspą. O tym, że w tamtym miejscu istnieje wiedzieliśmy z okresu letniego. Teraz na całej szerokości rzeki błyszczało lustro wody. O zasięgu płycizny mogłem się dowiedzieć jedynie na podstawie tego, gdzie się znajdował Szurik, widząc wystające nad wodą jego głowę i ręce.

Tam, gdzie się kończyła wyspa, czyhała śmierć. Przecież to byłby dopiero środek rzeki. Z tamtego miejsca nie miałem żadnej szansy dopłynąć do odległego brzegu, nawet gdyby Szurik zabrał brata, oni utonęliby również. Wody Niemna pochłonęłyby całą trójkę. Na brzegu zostałyby nasze ubrania.

Szurik cały czas przesuwał się zgodnie z prądem, tak jak niosła nas rzeka, wskazywał miejsce, do którego dopłynąć muszę własnymi siłami, ciągle informował o przestrzeni, która nas dzieli. Rozumiałem, że uratuję się jedynie wtedy, gdy dopłynę do wyciągniętej dłoni, zanim tamten nie utracił gruntu pod nogami. Wyciągnięta, otwarta dłoń. Widziałem ją coraz bliżej. Widziałem zatroskane oczy kolegi, który chce, lecz nie może pomóc. Otwarta dłoń, nad szybko przepływającym nurtem zbliżała się, ale coraz bliżej był też koniec podwodnej mielizny. Wiedziałem, że jesteśmy przy samym końcu zwężającego się cypla, za którym coraz większa głębina. Rozumiałem, że stopy kolegi coraz słabiej opierają się o osuwający piasek pochyłego dna.

Zwiększyłem wysiłek. Zbliżały się decydujące, ostatnie metry. Ostatkiem sił dopłynąłem do wyciągniętej dłoni naszego zbawcy. Walerka samorzutnie, bez słów zwolnił moją szyję i wyciągnął ręce w kierunku brata. W tym miejscu do dna nie mógł sięgnąć.

Zmęczone nogi z niepokojem opuszczałem w dół. Pomału, ostrożnie przybrałem pozycję pionową, jak bym nie wierzył, że dno już jest w zasięgu stóp. Wyczułem wreszcie zbawczy piasek, który łatwo się osuwał pod naporem wody już przy pierwszym, lekkim dotknięciu. Woda sięgała wysoko, prawie po szyję. Z tyłu, za plecami, coraz większa głębina, a do brzegu jednakowo daleko, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie.

Powoli ruszyłem za tamtą dwójką wciągając do płuc nowe hausty zbawczego powietrza i wydychając głośno, otwartymi ustami. Szedłem pod prąd rzeki. Obolałe ręce zwisały bezwolnie, przemęczone nogi z trudem pokonywały opór wody. Coraz większą powierzchnię wynurzającego się z wody gołego, chudego ciała wystawiałem na powiew lekkiego, lecz zimnego wiatru. Z prawej i lewej strony obok nas płynął obojętny potok chłodnej wody zgarbiony drobną, gęstą falą, jaskrawo połyskującą w słońcu.


Robiło się płycej, lecz tkwiliśmy nadal na środku rzeki, prawie po kolana w wodzie, rozebrani jak do kąpieli. Wreszcie stanęliśmy na najdalej wysuniętym cyplu wyspy, tam gdzie było najbliżej do naszego brzegu. Między nami a brzegiem przepływał obojętnie szybki prąd, zimny i głęboki. Majowe słońce opuszczając się coraz niżej nad horyzontem, wysyłało w naszym kierunku swoje przyjazne promienie, próbując ogrzać, tak jak w miesiącach letnich. Niestety, nie były to promienie ani czerwcowe, ani lipcowe. Coraz bardziej udowadniał to północny, rześki wiatr tworzący gęsią skórkę na ciałach całej trójki.

Na swój brzeg musieliśmy wrócić. Czekało wiec kolejne zagłębienie się w lodowatym nurcie. Nauczeni doświadczeniem staranie przygotowaliśmy się do powrotu. Porozcieraliśmy mięśnie rąk i nóg. Wykonaliśmy rozgrzewające ćwiczenia, próbując pokonać chłodzący oddech wiatru. Wreszcie weszliśmy pomału do zimnej, szybkiej wody. Popłynęliśmy. Ponownie mocny prąd znosił w dół rzeki. Jednak zbawczy brzeg również się zbliżał. Tam leżały ciepłe ubrania.

Idąc do domu prawie nie rozmawialiśmy i nigdy, nikomu nie wspomnieliśmy ani słowem o głupiej przygodzie w wiosennych wodach Niemna.

Po latach, gdy byłem w Mińsku odwiedziłem swego dawnego kolegę. Adres dostałem od jego mamy, która jeszcze żyła i mnie poznała bez trudu. Nie mogliśmy długo rozmawiać. Szurik musiał iść do pracy w fabryce, na drugą zmianę. Do fabryki oczywiście poszedł, ale najpierw wyciągnął pół litra wódki, grubą słoninę z zamrażalnika, a następnie kilka jajek wrzucił na rozgrzaną patelnię. Miałem też ze sobą polską wódkę. Oddałem ją i kazałem schować na jakąś rodzinną uroczystość. Spotkanie trwało krótko, lecz zdążyłem przekonać się, że nie zapomniał tamtego maja. Pamiętał o całym wydarzeniu i ze szczegółami wspominał jak uratowałem mu brata.

20
Opisany okres, to lata późniejszego dzieciństwa. Na tym etapie poznawaliśmy wieś i jej okolice we własnym zakresie lub w towarzystwie rówieśników. Poprzednio wyprawy odbywały się przeważnie w towarzystwie dziadka.

Dziadek Okinczyc uwielbiał swoje wnuki. Zdarzały się przypadki, że między naszym ojcem, a dziadkiem wybuchały krótkie, gwałtowne sprzeczki. Najczęstszym powodem były wnuki. Ojciec ostro i rygorystycznie zwalczał najmniejsze objawy naszego lenistwa. Nie tolerował nieposłuszeństwa. Często ostrzegał, że swoich poleceń dwa razy powtarzać nie będzie. Prócz reprymendy ostrym tonem, używał argumentu w postaci paska od spodni. Dziadek był przeciwieństwem. Zawsze występował w naszej obronie i miał do swego zięcia ogromne pretensje za zbyt surowe traktowanie jego najukochańszych wnuków i karania z byle powodu.

Tak na prawdę, to na natychmiastowe „lanie” u ojca można było zasłużyć tylko poważniejszym przewinieniem. Natomiast drobne wielokrotne występki mogły się powtarzać do momentu, gdy ciężar ostatniej kropli przewinienia zrywał napięte struny nerwów. W takich sytuacjach można było porządnie „oberwać” za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, za wszelkie niesprawiedliwości losu, za ciężki dzień darmowej pracy w kołchozie i brak perspektywy lepszego życia dla całej rodziny. Rozgniewany ojciec przy tej okazji znów głośno przeklinał system, w którym musimy żyć, mówił o powszechnym zagrożeniu alkoholizmem, o chuligaństwie i bandytyzmie, o tym, że wszystko się zaczyna od drobnych wykroczeń, a szczególnie od nieposłuszeństwa w stosunku do rodziców. Dziadek zawsze się buntował przeciwko takiemu traktowaniu wnuków. Stając w naszej obronie twierdził, że ukochane wnuki nie robią nic złego i wyrosną na pewno na porządnych ludzi.

W odróżnieniu od dziadka, babcia poświęcała wnukom czasu znacznie mniej. Odwiedzała nas rzadko, a najchętniej przebywała w swoim domu. Szczególnie jaskrawa różnica występowała w okresie jesiennych, długich wieczorów. Dziadek o zmierzchu przychodził do nas i siedział do późnej godziny, to znaczy do momentu, w którym rozpoczynaliśmy przygotowanie do snu. Ojciec czasami zadawał dziadkowi pytanie o babcię. Dopytywał się, dlaczego nie przyszła do nas i co w domu robi. Odpowiedź przeważnie padała podobna. Ma książeczkę do nabożeństwa, modli się i śpiewa.

Babcia, prócz ogromnego zaangażowania w wieczorne samotne modlitwy i śpiewy z książeczką do nabożeństwa, posiadała „tajemnicę zamawiania róży” tj. groźnej choroby skórnej z którą lekarze nie potrafili poradzić. Chyba umiała udzielić wsparcia i w przypadku innych dolegliwości. Przekonałem się o tym zanim nastały kołchozy, gdy miałem około dziesięciu lat.

Poszedłem wtedy z dziadkiem, późną jesienią po konia, pasącego się na łące za ogrodami przed Szaciłówką. Zapadał zmrok, zbliżał się wieczór. Słońce schowało się za ciemnym lasem. Nad łąką pojawiła się wilgotna i zimna mgła, za którą ginęło wszystko, co znajdowało się dalej. Wreszcie ujrzeliśmy konia. Stał na tle lasu z wysoko uniesioną głową. Następnie odwrócił się w naszym kierunku i głośno, radośnie zarżał. Chciałem koniecznie prowadzić go do domu. Dziadek odczepił łańcuch i dał mi do ręki koniec sznurka uwiązanego do uzdy. Ważny i dumny kroczyłem przed koniem. Dziadek pozostał z tyłu, za nami.

Nieoczekiwanie, po zrobieniu kolejnych kroków w gęstą trawę, utraciłem grunt pod nogami i znalazłem się po szyję w zimnej wodzie. Odruchowo mocniej uczepiłem się sznurka, który gwałtownie się naprężył. To Deresz zatrzymał się, uniósł wysoko do góry głowę i utrzymywał mnie na powierzchni. Po chwili nadbiegł dziadek i wyciągnął ze studni, którą być może wykopał sam żeby było skąd brać wodę do podlewania warzyw na pobliskich grządkach. Nie przewidział, że w zapadającym mroku wnuk nie zauważy jej, zarośniętej gęstą trawą i wypełnionej po brzegi opadami z jesiennych deszczów.

Ociekający zimną wodą, szybko znalazłem się w mieszkaniu dziadków. Ciemność jesiennego wieczoru rozpraszało malutkie światełko niedużej lampy naftowej z wyjątkowo wąskim knotem, wystarczającym jedynie do oświetlania książeczek do nabożeństwa, w rękach babci. Stałem na jakimś taborecie, trzęsłem się z zimna, a babcia ściągała ze mnie kolejne ubranka. Otulony czymś suchym i ciepłym, nadal dygotałem.

Przyjemne uczucie rozpłynęło się po całym ciele, jak tylko babcia zaczęła szeptem odmawiać jakieś modlitwy, nie wiem znane czy nie, bo poszczególnych słów nie słyszałem. Spokojne, miłe ciepło promieniowało na całe ciało, a przecież jeszcze przed chwilą byłem bardzo zmarznięty i mocno dygotałem. Gdy przyszła mama, wszystko było w porządku. Nie było powodów do zmartwień.

Dziadek bardzo interesował się wydarzeniami na świecie i prosił, żeby mu powiedzieć o czym pisali w gazecie oraz wytłumaczyć informacje usłyszane z radia. Ciągle miał nadzieję, że komuna padnie, a on odzyska swoją ziemię i będzie gospodarzył, jak dawniej.

Dotychczasowe gospodarzenie dziadka też nie przebiegało bez zakłóceń. Nie znam dokładnie szczegółów, lecz fakty są takie, że podczas pierwszej wojny światowej dziadek z rodziną, tak jak kilku innych sąsiadów, opuścił rodzinną wieś i udał się na tułaczkę. Uciekał przed nadciągającym frontem, przed straszną, nieznana armią niemiecką, przed żołnierzami mówiącymi niezrozumiałym językiem.

Rodzina wyemigrowała daleko na Ukrainę do miasta Jekatierinosławia. Kilkakrotnie, gdy miałem w ręku mapę, dziadek prosił, żebym znalazł na niej to miasto. Żadne poszukiwania nie dawały wyniku. Dziadek nie mógł tego zrozumieć. Pytał, czy znalazłem Ukrainę, czy znalazłem dużą rzekę Dniepr. Potwierdzałem, że mam Ukrainę, mam Dniepr i wymieniałem kolejno wszystkie miasta leżące nad rzeką. Jekatierinosławia nie było.

Dziadek był mocno zawiedziony. Trudno powiedzieć, czy miał pretensje większe do swego wnuka, czy do autora mapy. Twierdził, że jest to bardzo duże miasto i na pewno nie może być pominięte. Nie mógł zrozumieć dlaczego nie potrafię go znaleźć. Niestety, takiego miasta nie było na mapie.

Później dowiedziałem się, że po rewolucji październikowej miasto zostało przemianowane na Dniepropietrowsk. Władzom radzieckim nie odpowiadała nazwa, sławiąca carycę Katarzynę. Wtedy o tym nie wiedziałem i dziadkowi wytłumaczyć nie mogłem. Wypada w tym miejscu dodać, że na nic zdała się ucieczka na daleką Ukrainę. Carska armia, wyniszczona i głodna, nie powstrzymała naporu wojsk niemieckich i austro-węgierskich. Linia frontu przesunęła się daleko na wschód poza Jekatierinosław.

Opowieść o dziadku byłaby daleko nie pełna, gdyby nie wspomnieć o największej jego dumie i przedmiocie nieustannej troski. Był to silny, pracowity i posłuszny konik, nazywany Dereszem, zgodnie z posiadaną maścią. Jego właśnie prowadziłem na sznurku z łąki na podwórko. On wiernie ciągał ciężkie wozy ze zbożem i sianem. To on się znajdował w hołoblach podczas naszej ucieczki przed nadciągającym frontem II wojny światowej.

Największą przyjemnością dla dziadka było wypuszczenie pupila ze stajni na szerokie, duże podwórko. Widocznie starcze oczy ciągle tęskniły za widokiem zgrabnej i mocnej sylwetki. Widocznie chciał wnukom przekazać radość posiadania pięknego, zadbanego zwierzęcia. Może pragnął ponownie popatrzeć na jego swawole, gdy nieoczekiwanie stwierdzał: „Teraz wypuścimy konika na podwórko. Niech pobiega i poskacze, a my popatrzymy.”

Po chwili w otwartych wrotach obory ukazywała się drobna sylwetka dziadka, a obok niego wysoko uniesiona końska głowa, osadzona na silnej, wygiętej szyi. Koń wykazywał wyraźne chęci wyrwania się z przytrzymującej ręki. Nie czynił tego najpewniej nie dlatego, że był mocno trzymany, ale przez szacunek dla swego gospodarza. Deresz mógłby galopować po całym podwórku z dziadkiem uwieszonym przy uździe, gdyby tylko dziadek był w stanie utrzymać się na swoich spracowanych rękach.

Za moment koń był wolny i gwałtownym galopem wyrywał do przodu. Radośnie wierzgając kopytami, wysoko podrzucał tylne nogi, raptownie rozpędzał się, tak samo gwałtownie zatrzymywał się lub skręcał w jedna stronę albo w drugą. W niskiej, równej murawie zostawały głębokie wgniecenia od uderzeń kopyt.

Oglądając się bez przerwy, uśmiechnięty dziadek zbliżał się w tym czasie do niskiej ławeczki ustawionej przed wejściem do swego mieszkania. Siadał wreszcie na niej, dumny i szczęśliwy. Wnukowie musieli usiąść obok i kolejny raz wysłuchiwać skąpej w słowa opowieści o tym koniu i innych, których miał wcześniej, o tym, że to mądre i pracowite stworzenia, wymagające wyjątkowej, troskliwej opieki ze strony gospodarza.

Dziadek bardzo się bał, że nastaną kołchozy, że do kołchozu zabiorą nie tylko ziemię, ale i konia, a tam go zniszczą. Niestety, niedobre przeczucia i zła przepowiednia, pomimo że były ciągle wypędzane z myśli i rozmów, zwyciężyły. Władza radziecka skutecznie zrealizowała swoje zamiary. Kołchozy powstały. Od tego momentu dziadek uparcie czekał z dnia na dzień na zmiany. Wierzył, że wkrótce one nastąpią.

Niestety, upragnionych zmian nie doczekał się, utraconej ziemi nie odzyskał. Pola i łąki stały się własnością kołchozu. Nie ujrzał Deresza wesoło wierzgającego i galopującego po szerokim podwórku. Z wielkiego gospodarstwa została dziadkowi stara, rozwalająca się stodoła. Kołchoz jej nie potrzebował. Uginający się dach groził zawaleniem. Spróchniałe ściany również. Do stodoły już nic nie składano. Ostatni obiekt kwitnącego przed laty gospodarstwa należało rozebrać.

Dziadkowi o rozbiórce lepiej było nie wspominać. Natychmiast wybuchała awantura. Wszelkie próby skłonienia do wyrażenia zgody na likwidację stodoły były natychmiast kwitowane kategorycznym stwierdzeniem:

- Nie! Nie pozwolę nikomu na żadne rozbiórki! Jest to moja stodoła i dopóki żyję, nikt nie ma do niej żadnego prawa, a na rozbiórkę nie pozwalam i nie pozwolę. Kołchozy na pewno zginą. Stodoła będzie potrzebna, jeżeli nie mnie, to wnukom. Bez stodoły nie ma gospodarza. Można będzie ją rozebrać, gdy w to miejsce postawi się nową.

Mówił głośno, z oburzeniem, nikogo w tym momencie nie słyszał i żadnych wyjaśnień do wiadomości nie przyjmował. Jeżeli rozmowa odbywała się w naszym mieszkaniu, to wstawał pośpiesznie, wkładał czapkę na głowę i wychodził bez pożegnania, tak jak by nie chciał usłyszeć żadnych argumentów córki lub zięcia. Później, kilka dni, dziadek nie pokazywał się, chociaż bez wizyty u nas tak ciężko mu było wytrzymać nawet kilka godzin.

Dziadek potrafił kilkakrotnie w ciągu dnia przychodzić do nas po to, by stwierdzić, że u wnuków i córki wszystko w porządku. Czasami po kilkunastu minutach wracał do swego domu, aby napoić krowy lub dać im siana. Na częste pytanie swego zięcia, dlaczego nie zrobił tego wcześniej, zawsze odpowiadał, że najpierw musiał sprawdzić czy jesteśmy zdrowi, czy wnukom nic się nie stało. Wkrótce był u nas z powrotem.

Dziadek twierdził, że „antychryst”, który wymyślił kołchozy wkrótce zginie i będzie tak, jak dawniej, a on ponownie stanie się gospodarzem. Wierzył, że może na wiosnę, albo na jesieni przyjdą Amerykańcy i wygonią sowietów z ich kołchozami. Niestety, dziadek nie doczekał się zmian. Zasłabł w lesie i zmarł po paru dniach, nie odzyskując przytomności. Bezpośrednią przyczyną śmierci był wylew krwi do mózgu.

Zanim bezlitosna pani z kosą podcięła niepokornego staruszka były jeszcze co najmniej kilkakrotne spięcia z zięciem z powodu starego domku dziadka. Dziadkowie, jak wspomniałem wcześniej, tuż po wojnie przenieśli się do nowego domu. Stary wynajęto jakimś wastocznikam 1. Zamieszkała tam samotna matka z synem w wieku około dwudziestu lat. Syn miał częściowo upośledzony słuch, nigdzie nie pracował. Nie wiem z czego utrzymywali się.

Dziadkom, od dłuższego czasu nie płacili. Na słowne ponaglenia i prośby żadnej reakcji nie było. W tej sytuacji dziadek oświadczył, że dom sprzeda komuś na rozbiórkę, na drewno. Naszego ojca i mamę te zamiary przerażały. Bali się, że lokatorzy pójdą na skargę do władz i w efekcie zostaną dokwaterowani do nowego domu dziadka.

Argumenty te nie trafiały do dziadka. Nawet nie dyskutował, ale odpowiadał krótko, że z własnością swoich ojców zrobi, co zechce. Na tym rozmowa się kończyła. Dziadek zdania nie zmieniał, ale nie podejmował działań na przekór prośbom kochanej córki i argumentom zięcia.

Widocznie nie chciał rodzinnej awantury. Jednak uczucie doznawanej krzywdy i wewnętrzna potrzeba namiastki sprawiedliwości wzięły górę. Pamiętam poranek, kiedy mama stała przed naszym wielkim piecem oświetlona migającymi promieniami światła. Przerażona, krótko stwierdziła, że nie wie co teraz będzie, bo na starym domu dziadka już są robotnicy. Zrzucili na ziemię słomiany dach i przystępują do dalszej rozbiórki.

Co było dalej? Nic nie było. Dziadek zwyciężył. Żadne władze tym faktem nie zainteresowały się. Tamta rodzinka wyniosła się do Stołpiec. Gdzieś znaleźli inne mieszkanie. Staruszek - domek, który zapewniał dach nad głową przez wiele dziesiątków lat naszym przodkom, przestał istnieć.

Pewnego poranka, przed nastaniem kołchozów, usłyszałem głośną „rozmowę”. Wzburzony dziadek podnieconym głosem informował, że w nocy zostało skradzione zboże ze spichlerza stojącego samotnie na środku podwórka. Przeklinał wastocznikau. Przeklinał wilki, które zagryzły psa uwiązanego na łańcuchu tuż obok. Miał pretensje do siebie, że nie wyszedł na podwórko, w momencie, gdy się wydało, że ktoś tam chodzi, że nie pogonił nieproszonych gości. Twierdził, że miał na nich dębowy, mocny kij.

Tłumaczenia zięcia, że stało się bardzo dobrze, bo wychodząc do złodziei z kijem mógł sam nim porządnie oberwać, do staruszka naszego nie trafiały. W efekcie dziadek jeszcze bardziej rozłościł się i zdenerwowany jak nigdy zawrócił i poszedł do domu, do swego pustego spichlerza.

Dopiero później dowiedział się, że nieproszeni goście byli również u nas, że również próbowali dostać się do zboża. Drzwi wejściowe do naszego magazynku prawie na całej wysokości, od dołu do góry, w wielu miejscach, były podważane stalowym łomem. Głębokie wgniecenia drewna wyraźnie wskazywały na jednoznaczność zamiarów nocnych przybyszów.

Od tych drzwi odeszli z niczym. Nie mogli zrozumieć dlaczego drewniane deski nie poddały się pod naciskiem stalowego łomu. Tym razem zaowocowała ostrożność ojca, jego zapobiegliwość i pomysł na „potajemne” zamknięcie. Dębowe, mocne wewnętrzne zasuwy niewidoczne z zewnątrz i uruchamiane specjalnymi, dobrze ukrytymi linkami przyniosły efekty.

Dziadek pozostał w pamięci jako starszy, bardzo szczupły człowiek z niedużą ilością siwych, niedługich włosów na głowie i zawsze ogolony. Włosy podcinała nożyczkami babcia, a golił nasz ojciec. Była to cała uroczystość. Staruszek siadał na krześle, odchylał głowę, a ojciec namydlał twarz mydłem, rozprowadzonym w specjalnym małym naczyniu, tj. mydelniczce. Potem dziadek siedział i czekał na naostrzenie brzytwy. Żyletek ani innych bardziej skomplikowanych urządzeń w tamtych czasach nie było. Goliło się brzytwą, którą najpierw należało „doprawić” na mocno naciągniętym pasku od spodni. Następnie pociągał ojciec brzytwą po pokrytej pianą twarzy. Za brzytwą zostawał ślad gołej skóry bez zarostu.

Dziadek zmarł w 1957 roku w wieku 82 lat. W tym czasie nastąpiło lekkie rozluźnienie blokady na granicy dwóch zaprzyjaźnionych, samodzielnych państw. Syn - wujek Witek przyjechał z Warszawy do nas po raz drugi na kilka dni, niestety już po pogrzebie. Pierwszy raz miało to miejsce chyba rok wcześniej, kiedy dziadek jeszcze żył. Dziadek, urodzony w 1875 roku pamiętał drewniane narzędzia którymi uprawiano pole. Znał sochę. Jak ten czas leci. Jego wnuk pisze wspomnienia na komputerze.

W przeciwieństwie do bardzo szczupłego, można powiedzieć chudego dziadka, babcia była kobietą lekko tęgą. Babcia, tak jak zdecydowana większość kobiet w jej wieku przędła wełnę. Z jej rąk wychodziły cienkie, długie nici. Oczywiście im cieńsza nić powstawała, tym umiejętności prządki były większe. Babcia potrafiła prząść przy pomocy wrzeciona i kołowrotka. Nić na wrzecionie powstawała etapami. Najpierw należało ją upleść. Wrzeciono w tym czasie opuszczało się coraz niżej, do samej ziemi. Następnie, po zdjęciu pętli z końcówki wrzeciona, nić się na nie nawijało. Ponownie tworzono odcinek nici i ponownie ją nawijano.

Na kołowrotku nić tworzono bez przerwy. Bez przerwy też nawijała się na szpulę. Praca prządki na kołowrotku jest znacznie wydajniejsza. Babcia potrafiła prząść nici na jednym i na drugim urządzeniu. Na wszystkie swoje zajęcia miała najwięcej czasu podczas długich, zimowych wieczorów. Wtedy dziadek prawie codziennie przebywał u nas, a babcia zostawała sama, w swoim mieszkaniu, przy nikłym świetle malutkiej lampy naftowej.

Dziadek z nieukrywaną dumą wspominał, że babcia w latach swojej młodości, była bardzo ładną dziewczyną, szczególnie jak wplotła we włosy czerwoną wstążeczkę. Dziadek i babcia razem spędzili młodość. Niepostrzeżenie przeleciało ponad sześćdziesiąt lat ich wspólnego życia. Mam wrażenie, że się nigdy nie kłócili się. Byli zawsze razem w szczęściu i smutku. Tę parę rozdzieliła śmierć. Kości dziadka samotnie próchnieją na cmentarzu w Stołpcach, a babci na Mazurach, w Szczytnie. Nie jest to koniec wspomnień o dziadku. Jeszcze do niego wrócimy.

1 Młyn wodny znajdował się we wsi Zadworie, kilka kilometrów na wschód od Stołpiec.

1 W Związku Radziecki w tamtym okresie zajęcia w szkole kończyły

się około 20 maja, a rozpoczynały ponownie 1 września.

1 Ciechanowicz! Dokąd pan się spieszy? Do kołchozu? Kołchoz bez pana nie zginie. Czy tu jest źle? Pracować nie każą. Jeść dają. Lepiej nich pan poleży i odpocznie. (ros.)

1 Ech jabłuszko, dokąd się turlasz. Trafisz do kołchozu - nie wrócisz.

(ros.)

1 Od Wastok - wschód. Tak nazywano wszystkich Rosjan, ponieważ przybyli do nas ze wschodu.

Brak komentarzy: