6. Gospodarze
21
Rodzice urodzili się na wsi. Gospodarzyli na kilku hektarach piaszczystej ziemi. Zbierali zrodzone przez nią plony. Własnością cieszyli się dwa razy. Pierwsze gospodarowanie zostało brutalnie przerwane przymusową kolektywizacją. Drugie, po repatriacji do Polski w nowych granicach, było dziejową nagrodą za okres kołchozowej poniewierki. Szczęście do nich wróciło. Ponowna możliwość gospodarzenia na własnej ziemi o kilka lat odmłodziła mamę, dodała sił ojcu. Odzyskana możliwość pracy dla siebie nie pozwalała na starzenie się. Szczególnie dotyczy to naszego ojca, który ze względu na wiek bardziej pasował na dziadka.
Tej różnicy wieku nie zauważaliśmy. Naszym zdaniem wszystko było w normie. Tym bardziej, że ojciec nigdy nie narzekał na stan swego zdrowia. Nigdy nie robił z siebie staruszka. Odwrotnie, zawsze zdecydowanie i przekonywująco udowadniał, że jest „stuprocentowo zdrowy” i nic mu nie dolega. Również swoim sposobem bycia oraz wykonywaną pracą przekonywał codziennie całą rodzinę, że nie choruje teraz i nie ma zamiaru robić tego w najbliższej przyszłości.
Mieszkaliśmy wtedy niedaleko Szczytna na skraju lasu, gdzie kilkanaście domków z czerwonej cegły stanęło nad małym jeziorkiem. Wiosce kiedyś, ktoś nadał nazwę o miłym brzmieniu - Szczycionek. Tam, na równi ze znacznie młodszymi mężczyznami, ojciec wykonywał samodzielnie bez naszej pomocy prawie wszystkie prace związane z prowadzeniem gospodarstwa. Wstawał wcześnie, kiedy cała rodzina spała. Na śniadanie przychodził nie tylko po wykonaniu codziennej krzątaniny na małym podwórku i w chlewie, lecz często po zaoraniu swoim koniem kolejnej działki pola lub narąbaniu dodatkowego drewna na zimę. Zadowolony z satysfakcją informował o dobrze i na czas wykonanej robocie. Nigdy nie wspominał o zmęczeniu. Zawsze chętnie siadał do posiłku.
Nawet w niedzielę, kiedy nie tolerował żadnej pracy, potrafił wstać znacznie wcześniej, niż tego wymagał codzienny obrządek przy krowach i świniach. Po jego zakończeniu, lekko pochylony do przodu, tak jakby zmęczone nogi nie nadążały za wzrokiem sięgającym daleko na wzgórki, stanowczy, zdecydowany podążał na pobliskie pole. Czyżby zapomniał, że był tam wczoraj? Widocznie po nocy musiał zobaczyć, o ile podrosło żyto lub owies, czy trawa lepiej się zieleni po nocnej rosie, bo deszcze nie padały od dłuższego czasu.
Zanim rozpoczął swój obchód, wypuszczał z obory krowy, które wyprzedzając gospodarza wybiegały za stodołę. Tam, na rozpoczynającym się paśniku zwalniały, pochylały głowy i zaczynały pracowicie zagarniać szorstkim językiem zieloną, niską trawę. Pokrywały ją drobniutkie kropelki rosy, błyszczące w promieniach wschodzącego słońca.
Mijając krowy, tym samym przyśpieszonym krokiem, ojciec kierował się w stronę pobliskiego lasu bezpośrednio graniczącego z łanem podrastającego żyta. Tuż obok, wyrastał pasek owsa i ziemniaków z poustawianymi strachami mającymi odstraszać dziki oraz jelenie. Należało jak najszybciej sprawdzić, czy nie ma świeżych śladów zwierzyny i nowych zniszczeń dokonanych przez nią. Po upewnieniu się jaki jest stan faktyczny, można było zawrócić do domu.
Ojciec nie zawracał. Przemarsz po swoim polu stanowił początek długiej wędrówki. Musiał obejrzeć uprawy sąsiadów. Pragnął przejść obok nich polną drogą lub wąską miedzą, aby dokonać porównawczej oceny wyników pracy swojej i wysiłku sąsiadów. Rozpoczynał się powolny, samotny spacer w porannej rosie, wśród dojrzewających łanów zbóż i równych rządków kwitnących ziemniaków. To nie był obowiązek. Obcowanie z przyrodą i owocami ludzkiej pracy na roli stawało się poranną modlitwą, potwierdzeniem dawnej wypowiedzi z okresu wojska, że Stwórcę można chwalić każdym dobrym uczynkiem, dobrze wykonaną pracą. Samotna wędrówka w promieniach wschodzącego słońca przywracała zdrowie, wzmacniała siły na następne tygodnie i miesiące.
Podczas wspólnego śniadania mieliśmy już pełną informację nie tylko o zapowiadających się plonach na naszym polu, lecz i na działkach sąsiadów. Dowiadywaliśmy się również, na czyje pole z pobliskiego lasu powychodziły jelenie i dziki, komu i jaką szkodę wyrządziły. Oczywiście, w tym momencie ponownie słyszeliśmy wygłaszane oburzonym głosem pretensje pod adresem władz państwowych, bardziej dbających o dziki i jelenie, niż o ciężką pracę rolnika. Pomimo to, gdy wzburzenie opadało spokojniej stwierdzał, że system istniejący w Polsce chociaż ma wady, w znacznym stopniu odpowiada dążeniom z okresu międzywojennego. Będąc nieprzejednanym wrogiem komunizmu, ojciec nie był też zwolennikiem systemu pozwalającego na koncentrację władzy i finansów w rękach nielicznych bogaczy.
Ale jeśli w tym czasie z jakies okazji przemawiał Gomułka, gniew i wburzenie rosły z minuty na minutę. Wtedy kolejny raz słyszało się to samo stweirdzenie, że sam tego nie napisał i nie może być mądry we wszystkich dziedzinach życia i gospodarki. Trudno przekazać gniew ojca w tych dniach, kiedy była tzw. kampania wyborcza. Zawsze podnieconym głosem stwierdzał, że nie ma kogo wybierać, bo „już sami wybrali”, a własne wywody kończył podsumowaniem, że to wszystko „wzięte jest z Rosji” i robi się tak jak Moskwa każe. Głos był pełen podniecenia i zdenerwowania. Oczywiście na zakończenie musiało paść stwierdzenie, że młodzież jest pokrzywdzona, bo nic nie wie i jest ciągle oszukiwana.
Ojciec, czasami dla żartów, a może na poważnie stwierdzał w tamtych latach, że mając zdrowy cały organizm jest gotów stawać w zawody z młodszymi od siebie. Nikt z nim w żadnych zawodach nie startował. Jedynie ja przegrałem z tamtym staruszkiem, wczesnym latem 1963 roku, w kilka miesięcy po powrocie z wojska. Wojska powietrzno-desantowe zbytnio nie rozpieszczały. Wróciłem silny i wygimnastykowany. Z tyłu pozostała zima. Ku końcowi zbliżała się wiosna. Nadchodził okres sianokosów. Wydawało się, że na mnie powinien spaść główny wysiłek skoszenia zielonej, soczystej trawy. Nie było żadnych wątpliwości, musiałem wziąć urlop po to, by razem z ojcem wykonać tę pilną pracę rolnika.
Krótki urlop uzyskałem bez większych problemów. Mogłem więc następnego dnia, już od samego rana, wyruszyć z ojcem na łąkę. Poza tym nic mnie nie obchodziło i spałem jak zwykle aż do śniadania. To ojciec w dniu poprzednim wyklepał kosy. Wstał też wcześniej, aby wykonać codzienny obrządek. Dopiero do śniadania usiedliśmy razem i wkrótce drabiniastym wozem wyruszyliśmy na łąkę.
Kilkukilometrowa droga przez las została za nami. Znaleźliśmy się na obszernej zielonej równinie. Gdzieniegdzie widziało się pierwszych kosiarzy, czasami pojedynczych, przeważnie w niewielkich, rodzinnych grupkach. Oni już przystąpili do pracy. Wkrótce wóz zatrzymał się obok sporego prostokąta nietkniętej, wysokiej trawy. Zgodnie z planami ojca, w ciągu dzisiejszego dnia, do wieczora należało ją skosić. Mnie się wydało, że jest to zbyt duża przestrzeń, lecz widocznie nie miałem racji.
Wyprzęgliśmy konia, ustawiliśmy w cieniu pod wozem jedzenie. Tam też znalazły się butelki napełnione wodą, która stawała się coraz cieplejsza. Schowaliśmy również herbatę - coraz zimniejszą. Twarde osełka wydając wesołe dźwięki „poprawiły” wyklepane ostrza i ojciec zdecydowanymi krokami wyruszył układać pierwszy pokos. Stwierdził przy tym, że na razie, na początku naszej pracy pójdzie pierwszy wzdłuż granicy, a następnie nie będzie mi przeszkadzał i pomału postara się pomagać, w miarę swoich sił.
Ojciec rozpoczął koszenie. Przez chwilę przyglądałem się z tyłu. Odniosłem wrażenie, że jego ręce bez żadnego wysiłku poruszają drewnianym kosiskiem. Wydawało się, że wąski czubek stalowej kosy wślizguje się z łatwością w zieloną masę gęstej trawy, a cienkie ostrze ścina ją, nie napotykając żadnego oporu. Ręce ojca, które dawno wypracowały zasłużony odpoczynek, spokojnie wykonywały zgrabne półkola, dokładnie i bez pośpiechu. Gruby pokos gęsto ułożonej trawy jednostajnie wydłużał się. Ojciec posuwał się do przodu, odległość między nami wzrastała. Pomimo swych lat, chyba nie wiedział co to zmęczenie, nierówna łąka, gęsta trawa oraz ciężka kosa i brak tlenu we wdychanym powietrzu.
O tym wszystkim, doskonale wiedziałem już wkrótce. Po pierwszych próbach nadążenia za tamtym siedemdziesięciolatkiem zrozumiałem, że nie mam żadnej szansy utrzymania narzuconego tempa, bo albo moja kosa jest gorsza, albo... nie potrafię kosić.
Ojciec prawdopodobnie również doszedł do tego pierwszego wniosku i zaproponował zamianę naszych narzędzi pracy. Nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. Druga kosa, tak samo ciężka i nadal nieposłuszna z wielkim trudem podcinała twardą trawę, stawiającą wielki opór. Pomimo że bardzo się starałem i wysilałem, zostawałem daleko z tyłu. Nie pomagało identycznie ustawianie nóg, podobne lekkie pochylania się do przodu. Tak jak poprzednio, słony pot, spływając strumieniami po czole, zalewał oczy. Ojciec, natomiast, nadal spokojnie i pewnie posuwał się do przodu, oceniając jedynie od czasu do czasu jak duży areał skoszono, a ile jeszcze zostało. Do późnego wieczora nie zauważałem u niego zmęczenia. Nie było wątpliwości, ojciec kosił. Ja pomagałem.
Ojciec najbardziej się męczył, jeśli czasami zachorowała mama i musiał ją zastąpić przy garnkach. Tu nic nie potrafił. Gdyby nie mama, to byśmy chyba z głodu poumierali. Mama, poświęcona bez reszty dzieciom, pracowała od rana do nocy. Jakim sposobem, jakim nakładem pracy i niezauważanego przez nikogo wysiłku potrafiła spełniać przyjęte na siebie obowiązki żony starszego mężczyzny i matki czwórki nie zawsze idealnych i nie zawsze posłusznych chłopców?
Mama o swoim prawdziwym wieku nie wspominała nigdy. Lat miała mniej, niż ojciec. Jak wielka była różnica na prawdę, pozostanie tajemnicą. W dokumentach, podczas zamieszkiwania w Kraju Rad, świadomie lub przypadkowo datę urodzin wpisano błędnie. Pomimo różnicy wieku, rodzice raczej tworzyli dobrą parę partnerską. Mama, zgodnie z zasadami tamtego okresu, pilnowała domu. Ojciec, poprzez pracę na roli we własnym gospodarstwie, zapewniał materialne podstawy istnienia rodziny. Każde z rodziców pracowało od rana do wieczora, w spokoju wykonywało obowiązki.
Mama, jakimiś tylko jej znanymi metodami, potrafiła utrzymywać w mieszkaniu porządek, prać bez żadnej pralki i specjalnych proszków, ugotować na czas posiłki dla całej rodziny. Wszystkie swoje obowiązki wykonywała szybko, trudno było za nią nadążyć. Czasami zwracała się o jakąś drobną przysługę lub pomoc i przy najmniejszej zwłoce z naszej strony, sama wykonywała zamierzoną pracę.
W tym momencie można było ponownie usłyszeć starą bajkę o drewnianym synku, wystruganym z klocka drewna, w pewnej bezdzietnej rodzinie. Tamta gospodyni prosiła czasami drewnianego synka o jakąś drobną przysługę, a następnie stwierdzała głośno - albo ja sama to zrobię. Jeżeli prośba mamy nie była wykonana dostatecznie szybko, to przypomnienie o drewnianym synku było obowiązkowe.
Mama w żaden sposób nie mogła pogodzić się z chorobą, która zmusiła ją do spędzenia ostatnich lat życia w łóżku. To było tak sprzeczne z niespokojną naturą „żywego srebra”, ciągłego ruchu i pracy.
W odróżnieniu od ojca, który o śmierci innych osób, a szczególnie przewidywanej własnej mówił z udawaną lub prawdziwą obojętnością, mama nie dopuszczała nawet myśli o odejściu z tego świata. Nie liczyła lat. Nie przyznawała się do nich nie tylko przed nami, a prawdopodobnie i przed sobą. Uważała się za osobę młodą, przed którą zostały długie lata życia. Nadal chciała być wśród nas. Wciąż pragnęła patrzeć jak podrastają, tak długo oczekiwane wnuki. Może był któryś bardziej lubiany, może któryś mniej. To nie jest ważne. Żadnego zróżnicowania nie zauważało się.
Tak samo nie dało się zauważyć zróżnicowania w traktowaniu synów. Bardzo często z ust mamy słyszałem słowa powtarzane za jakimś mędrcem z dawnych lat, że dla matki każde dziecko jak palec u ręki. Skaleczenie dowolnego, tak samo boli.
22
Monotonnie mijały jednakowe dnie tamtych, dawnych lat, kiedy rodzice po raz pierwszy gospodarzyli na swoim. Napięcie wzrastało przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Z tej okazji, na stół trafiał lniany obrus, a zamiast szarych, aluminiowych misek, stawały białe talerze. Inne też były niedziele. Śniadania niedzielne przeważnie miały charakter uroczysty, chociaż nie było obrusa i świątecznych talerzy. Do stołu siadaliśmy razem, w odróżnieniu od pozostałych dni tygodnia, kiedy ojciec wstawał wcześniej i spożywał śniadanie samotnie. W niedzielę obowiązkowo czekaliśmy, aż wróci z podwórka, z obrządku, a następnie przebierze się i nastąpi wspólny, uroczysty posiłek.
Specjalnym daniem z takiej okazji była potrawka z oładkami, tj. blinami, które trafiały na stół gorące, prosto z czeluści pieca. Specjalnie przygotowane ciasto rozlane cienką warstwą na gorącą patelnię we wnętrzu pieca promieniejącego pulsującym żarem natychmiast na naszych oczach „podrastało”, robiło się coraz grubsze, stawało się pulchne, a następnie stopniowo zmieniało kolor na rumiany, apetyczny. Gorąca oładka zamoczona w gęstej zawiesistej potrawce stanowiła smakołyk, który trafiał na nasz stół raz w tygodniu, właśnie w niedzielę. W pozostałe dni głównym daniem pozostawały ziemniaki, w tej lub innej postaci.
W warunkach kołchozowych, pomimo coraz większych problemów z pozyskaniem podstawowego wyżywienia, uroczyście obchodzono święta Bożego Narodzenia, Wielkanocy oraz Zielone Świątki. Na Zielone Świątki obowiązkowo przynosiliśmy młode brzózki z lasu, a następnie ustawialiśmy je tuż przy ulicy obok bramy wejściowej i bezpośrednio na podwórku. Powstawał nieduży szpaler z młodziutkich drzewek, zielonych i pachnących. Brzózkami upiększano nasze podwórko oraz podwórko dziadka. Tak dekorowało otoczenie swych domów jeszcze kilka rodzin polskich, pielęgnując starodawny zwyczaj.
Rdzenni mieszkańcy wsi uważali, że mieszkając w lesie bez żadnego pozwolenia mogą wyrąbać kilka drzewek by udekorować otoczenie domu z okazji wielkiego święta. Obowiązywało myślenie, że las istniejący od najdawniejszych czasów służyć powinien wszystkim, że „nie było nas - był las, nie będzie nas - będzie las”, a wycięcie kilku małych brzózek nie stanowi żadnej szkody. Nikt by nie odważył się samowolnie wycinać np. starej, grubej sosny lub wielkiego świerku.
Widocznie w okresie międzywojennym nikt nie robił problemu z tego powodu. Po wojnie, władza radziecka tym się nie interesowała, a służba leśna o samowolnym wycinaniu w lesie młodych drzewek „nic nie wiedziała”. Czasami niektórym Rosjanom przypadkowo przebywającym u nas na podwórku i zdziwionym nie spotykanym u nich obyczajem, ojciec tłumaczył o dawnej tradycji i wyjaśniał sens tego święta.
Nie obchodzono Wszystkich Świętych. Prócz przyczyn o których wspomniałem wcześniej była prawdopodobnie i jeszcze jedna - główna. Ci co pozostali przy życiu, nie mieli czasu na zaprzątanie sobie głowy zmarłymi. Ich myśli koncentrowały się na jednym celu - „jak przeżyć?”
Oficjalnie i uroczyście obchodzono święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale rzecz jasna w ramach rodziny. Jedynie podczas świąt oraz w krótkim okresie po nich na stołach pojawiało się mięso. W innych miesiącach po prostu go nie było. Wyrobów mięsnych podczas postu nie mieliśmy nawet na spróbowanie. Ojciec w takich okresach ciągle powtarzał, że krótkie przegłodzenie się oraz wstrzemięźliwość w jedzeniu nikomu nie zaszkodziła, że jego matka w ostatnich dniach przed świętami pościła szczerym postem i piła tylko wodę. Często przy tym wspominał swoją przymusową głodówkę w austriackiej niewoli i pokazywał jaka kromeczka chleba miała wystarczyć na cały dzień.
Oczywiście, podczas polskich świąt nie mogła istnieć jakakolwiek przerwa w szkole. Prawosławne święta religijne w radzieckim państwie, również nie istniały. Zajęcia odbywały się normalnie i należało jak co dzień przygotować się do lekcji. Najważniejsze było to, że zanim przystąpiono do ostatnich świątecznych przygotowań ojciec z dziadkiem wyprowadzali na podwórko, przeważnie na biały śnieg, jedną ze świnek z naszego chlewa lub z chlewa dziadków. Następnie na kilka krótkich minut, dzieci musiały odejść i schować się za rogiem budynku. Nie mieliśmy wątpliwości. Wkrótce, będziemy mieli wędzoną szynkę i tak długo oczekiwaną, pachnącą kiełbasę.
Gdy białe kłęby dymu z zapalonej słomy informowały o rozpoczęciu ogromnie ważnej, męskiej pracy, mogliśmy wyjść z ukrycia. Takiej okazji nie sposób przegapić. Należało być tam, gdzie pracowali ojciec i dziadek. Jak że miłe ciepło promieniowało ze strzelających do góry żółtych płomieni ognia, pożerających długą słomę. Nawet podczas kołchozów, gdy tak trudno było o każdy jej pęczek, na smalenie świniaka musiała się znaleźć. W pobliżu ognia mróz ustępował. Jego siarczysty oddech odczuwało się dopiero odrobinę dalej. Jedynie do nieruchomych nóg stopniowo dobierał się chłód ze zmrożonego śniegu. Nie pomagały przypomnienia ojca i dziadka o konieczności ruszania się i przytupywania.
Wreszcie smalenie dobiegało końca. Ogień zalewano wodą. Ginęły płomienie pożerające suchą słomę. Miłe promieniowanie ciepła zanikało i nie było już czerwonych iskier odlatujących z trzaskiem na biały śnieg, układających na nim czarną, zwęgloną mozaikę. Wracała mroźna cisza grudnia. Ze wszystkich stron nasuwał się wszechobecny mróz, który potwierdzał swoje niepodzielne panowanie, układając delikatne warstwy białego szronu na drzewach pozbawionych liści.
Zanim mocniej zmarzły palce u nóg i chłód sięgnął do całej reszty ciała, wypadało popatrzyć na kolejny etap pracy, kiedy ojciec brał nóź i przystępował do skrobania osmalonego świniaka, a dziadek do polewania wodą ze studni. Oczyszczona i umyta skóra nabierała brązowego, apetycznego wyglądu. Wtedy ponownie zapominało się o konieczności przytupywania i dopiero po powrocie do domu okazywało się, jak bardzo zmarzły nogi, a szczególnie palce. Piekący, rozdzierający ból promieniował chyba aż do serca, wymuszał głośny płacz, wyciskał potoki łez. Ulga następowała po natarciu nóg zimnym śniegiem. Zdenerwowana mama przynosiła go zawsze w dużej miednicy z podwórka.
Teraz, w ciągu kilku kolejnych dni, znacznie więcej pracy miała mama, przygotowując smakołyki na okres świąteczny. Przed nastaniem świąt nie były one dostępne. W tym czasie bez przerwy słyszeliśmy, że jest okres postu, że z mięsa należy rezygnować, ponieważ tak nakazuje tradycja. Wiedzieliśmy, że dopiero na święta będzie mięso i ciasto, a może jeszcze jakieś cukierki na choince. Do pierwszego dnia świąt żaden mięsny wyrób nie trafił na stół.
Biały obrus, przysmaki, których nie dało się ujrzeć w żadnym innym dniu. Cała rodzinka przy stole, łącznie z babcią. Wszystko świadczyło o wielkim święcie. Babcia z tej okazji również przychodziła do nas, bo przeważnie w naszym domu obchodzono Wigilię Bożego Narodzenia lub pierwszy dzień Wielkanocy. W następnym dniu szliśmy do dziadków. Na świąteczny stół tam również trafiły wyroby mięsne, jakieś desery i ciasto.
W tamtych latach, kiedy rodzice i dziadkowie gospodarzyli na swoim, najlepsze kawałki ziemi obsiewano pszenicę, aby na świąteczne wypieki wystarczyło pytlowanej mąki. Skąd zdobywano ją w okresie kołchozów, tego nie potrafię wyjaśnić. Może w ciągu całego roku, gdzieś w jakimś sklepie nadarzyła się okazja kupienia kilku kilogramów tego rarytasu. Opłatki na Boże Narodzenie otrzymywaliśmy w listach od rodziny z Polski. Na święta Bożego Narodzenia mieliśmy zawsze choinkę, przyniesioną przez dziadka lub ojca. W ostatnim okresie ten przyjemny obowiązek spadł na mnie i Edka. Oczywiście po choinkę chodziliśmy do Szaciłówki, tj. bagiennego lasu, do którego nie dało się wejść w okresie letnim. Ustawiano ją w rogu największego pokoju.
Kiedyś też tam stanęła piękna choinka. Zawiesiliśmy na niej nieliczne bombki, kolorowe łańcuszki własnej produkcji, kilka cukierków, jabłuszka. Jeżeli choinka, to las, a tam zające i wilki. Momentalnie stałem się wilkiem, Edek zającem, a może odwrotnie. Pozostaje fakt, że schował się on za drzewko, w rogu pokoju. Byłoby wszystko w porządku, gdyby siedział spokojnie, ostrożnie. Zapomniał jednak, że choinkę utrzymują w pionie nie mocne korzenie, a drewniany stojak. W pewnym momencie zbyt mocno ją trącił. Choinka zachwiała się, a następnie majestatycznie przechyliła się i po chwili leżała poziomo. Brzęk tłukących się bombek usłyszeli rodzice w sąsiednim pokoju. Tym razem nawet ojciec ograniczył się do krótkiej, słownej reprymendy. Choinka stanęła ponownie, lecz bombek na niej prawie nie było. Niestety święta szybko mijały. Pozostawało oczekiwanie na następne i codzienna szarość powszednich dni.
Pierwsze lata po wojnie, jak wspominałem wcześniej, to niepewność jutra spowodowana nowymi rządami NKWD. Drugim problemem, z którego nie zdawaliśmy sobie sprawy, było pozyskanie żywności, zapewnienie ubrania, opału na zimę, a więc stworzenie minimalnych warunków niezbędnych do utrzymania rodziny przy życiu.
Z opałem było najmniej kłopotów. Władza radziecka nie wprowadziła drastycznych ograniczeń prawdopodobnie jedynie w tej dziedzinie. W naszych okolicach, służby leśne wycinały ogromne ilości najstarszych sosen i świerków, na tzw. dłużycę. Bez żadnej opłaty można było obrąbywać z nich gałęzie i zabierać na opał. Wycinek robiono dużo, zbyt dużo jak na prawidłową gospodarkę. Odbywało się to ze szkodą dla lasu, lecz drewna opałowego mieszkańcom wsi nie brakło.
Pod tym względem mieliśmy nawet lepiej, niż pozostali sąsiedzi, ponieważ rodzice podnajmowali największy pokój służbom leśnym na biuro. W biurze musiało być ciepło. Dostawaliśmy specjalny przydział drewna grubego. Uzyskiwaliśmy dodatkowe pieniądze za wynajmowanie pokoju, a mama za sprzątanie. Było więc nieźle. To jedna strona medalu. O drugiej dowiedziałem się po upływie lat.
W tamtym okresie zauważyłem u rodziców jakiś niepokój, wyraźnie ukrywali jakieś fakty. Zawsze późnym wieczorem, po zakończeniu prac, ojciec uzupełniał wodę w wiadrach stojących na specjalnej ławce. Poprzednio znajdowało się tam tylko jedno, które nie zawsze było pełne. Teraz obowiązkowo stały dwa, napełnione po brzegi. Ponadto przed snem ojciec wychodził do sieni i wracał z ciężką, dużą siekierą na długim trzonku. Służyła do rozszczepywania grubych pni. Siekierę ojciec stawiał w pobliżu wiader i dopiero wtedy szedł spać.
Powyższy ceremoniał od pewnego czasu powtarzał się codziennie. Nie odważyłem się pytać rodziców, do czego służą tak dziwne przygotowania. Żaden młodszy brat ryzykować też nie próbował. Wiedzieliśmy, że jeżeli o czymś nie jesteśmy informowani, to nie mamy prawa się pytać. W odpowiedzi mogło paść nie zbyt przyjemne stwierdzenie: „To nie twoja sprawa, zajmij się lepiej swoimi obowiązkami. Lekcje masz odrobione? Pokaż dzienniczek i powiedz, co było zadane”. Lepiej było pozostać w niewiedzy, gdyż w dzienniczku nie zawsze znajdowały się najlepsze oceny.
Wiele lat później dowiedzieliśmy się, że w nocy rodzice prawie nie spali, obawiając się pożaru, który zamierzali spowodować pracownicy biura. Mieli ogromny bałagan w dokumentacji, bali się kontroli i jej następstw, które były zawsze podobne tj. wieloletnie więzienie, często w odległych zakątkach bezkresnego kraju. Siekiera miała służyć do otwarcia drzwi zamkniętych na klucz, a wiadra z wodą, do stłumienia ognia. Później też się dowiedziałem, że najprostszym sposobem spowodowania pożaru w nocy było zostawienie płonącej świecy w szafie z dokumentami.
O tym, że nasz budynek ma spłonąć, ojciec dowiedział się w wielkiej tajemnicy od jednego z pracowników. Usłyszał od niego krótkie zdanie: „Chaziain smatritie, ani sażhut Wasz dom”1. Jakoś się udało. Pożaru nie było, a po pewnym czasie lokatorzy wynieśli się. Razem z nimi, niestety, pozbyliśmy się dodatkowego zarobku.
23
Rodzice gospodarzyli na własnej ziemi do 1948 roku. Mam więc w pamięci nie tylko wąskie paski pól, lecz również niektóre prace rolników. Nie zapomniałem szczegółów gorącego okresu żniwnego, kiedy w promieniach letniego słońca wożono zboże z pola do stodół. Tę męską pracę wykonywał ojciec i dziadek. Jakże cudownie było zabrać się z nimi na daleką wyprawę, na pole za lasem, by wrócić z powrotem siedząc wysoko na szerokim, bujającym się wozie.
Zawsze, gdy wyjazd następował z podwórka dziadka, przed wyruszeniem w drogę strząsano jabłka z jabłoni, rosnącej obok stodoły. Owoce duże i soczyste, stawały się wspaniałym przysmakiem podczas letniego upału. Koń, ponaglony delikatnie lejcami trzymanymi przez ojca, posłusznie ruszał w kierunku bramy, a następnie na drugą stronę ulicy, na polną drogę wyżłobioną w niskiej, lecz ciągle zielonej trawie. Od tego momentu zbędne stawało się kierowanie. Deresz nie zbaczał z drogi. Czarny pas ziemi, spulchniony twardymi kopytami, a przez to pozbawiony jakiejkolwiek roślinności, prowadził bezbłędnie w kierunku lasu, za którym czekały wysuszone snopki zboża.
Wąskimi koleinami toczyły się drewniane koła okute stalowymi obręczami, żłobiły i systematycznie pogłębiały pierwszy ślad powstały dawno, przed laty. Wiele lat ugniatały i pogłębiały go niezliczone przejazdy chłopskich wozów, obciążonych płodami ziemi.
Wzdłuż drogi ciągnęły się węższe lub szersze zagony żyta, owsa, ziemniaków. Między uprawami wywyższały się wąziutkie paski ziemi, zwane miedzami. Żaden pług nigdy ich nie tknął. Porośnięte dorodnym, zielonym perzem, miotłami wysokiej bylicy lub wiechciami siwego piołunu rozsiewającego daleko swoje drobniutkie nasionka, od najdawniejszych lat wyznaczały granice własności. W tym czasie nikt nie przewidywał, iż wkrótce kołchozowe traktory zmienią krajobraz. Ich stalowe lemiesze zlikwidują starodawne miedze, wierne towarzyszki chłopskich zagonów. Zaorzą naszą drogę, służącą od pokoleń mieszkańcom wsi udającym się na odległe pola za lasem.
Na razie były jeszcze miedze i droga, i nieruchome gorące powietrze, przesycone promieniami letniego słońca. Spływały one prawie pionowo z błękitnego nieba, sięgając głęboko pod zwiędnięte łodygi roślin, do gorącego piasku, wymuszając parowanie resztek wilgoci.
Za żwawym Dereszem dziadka toczył się lekko nasz pusty wóz. Koń potrząsał pracowicie głową i wymachiwał długim ogonem, odpędzając natrętne muchy. Na każde ponaglenie chętnie przyśpieszał. Może chciał szybciej znaleźć się w lesie, w cieniu wysokich drzew. Może rozumiał troskę gospodarzy, pragnących przed nadejściem deszczów zabrać do stodół dojrzałe snopki zboża, dosuszone i gotowe pozbyć się dorodnych ziarenek przy najmniejszych wstrząsach.
W lesie było duszno i parno. Nie docierało tu najmniejsze tchnienie wiatru. Pomiędzy cieniami wysokich drzew układały się bezkształtne, jasne plamy. Tworzyły je promienie słońca, które przenikały przez rozrzedzone konary starych sosen i sięgały do pożółkłej, rzadkiej trawy. Z głębi lasu promieniowała cisza i spokój. Wsłuchując się w nią koń unosił głowę, rozglądał się, ruszał uszami i zwalniał. Wolną jazdę wymuszały również grube korzenie, wrastające w koleiny i tworzące nierówności. Podczas szybszej jazdy drewniany wóz podskakiwał na nich dokuczliwie, a długie hołoble szarpały chomątem spoconą szyję Deresza.
Przesuwaliśmy się wolno obok najwyższych drzew. Ich wysmukłe pnie pięły się czubkami daleko w górę, w kierunku nieosiągalnego błękitu. W samo południe krótkie cienie nie sięgały piaszczystych kolein drogi i końskich kopyt, od uderzeń których wznosiły delikatne obłoczki szarego pyłu. Gęste zarośla najbliższych drzew przesłaniały dalsze widoki, a spojrzenie kierowało się niechcący na delikatną zieleń młodych, białych brzóz. Najstrojniejsze, niby młode panny w dniu ślubu, przyciągały szczególnie wzrok ojca i dziadka. Wtedy ponownie wybierano tę najpiękniejszą, podobnie jak w obecnych czasach wybiera się miss piękności wśród najładniejszych dziewczyn.
W międzyczasie mijaliśmy rozgrzany słońcem szeroki carski trakt Paryż - Moskwa. Wysuszone, głębokie piaski stawiały znaczny opór nawet wtedy, kiedy jechaliśmy pustym wozem. Deresz wysilał się mocniej, pochylał głowę i naprężał mięśnie.
Jeszcze kilkaset metrów leśnej drogi, podobnej do poprzedniej i oczom ukazywała się ogromna przestrzeń wolna od drzew. Wszystkim mieszkańcom wsi wystarczyło tu miejsca na długie, wąskie zagony. Poodgradzane wysokimi miedzami uciekały one w lewo i prawo. Droga wiła się łagodnymi łukami, omijała najwyższe pagórki. Koła dokuczliwie podskakiwały na większych i mniejszych kamieniach, szarpały całym wozem. Gdzieś na krańcu horyzontu zieleń pól zlewała się z wysokim, ciemnym lasem, który ograniczał zasięg wzroku, zamykał widnokrąg ze wszystkich stron.
Deresz szedł stępa. Był okres żniw, czas wożenia dojrzałego zboża do stodół, lecz nikt go nie ponaglał. Gospodarze wiedzieli, że nie pierwszy raz jadą na pole. Przed nimi długi dzień pracy. Sił powinno wystarczyć do wieczora, a spokojem i dokładnością osiąga się więcej, niż nerwami i pośpiechem. Mieli więc czas i uważnie oglądali długie bruzdy ziemniaków, uciekające w dal dziesiątki ze skoszonym żytem albo wąskie łany spóźnialskich gospodarzy jeszcze nie zżęte. Delikatne powiewy wiatru przepływając nad polem kołysały dojrzałymi kłosami i tworzyły łagodne fale, a gospodarze oceniali stan zasiewów, szacowali wysokość przewidywanych plonów. Bezbłędnie poznawali, który mieszkaniec wsi jest właścicielem mijanego poletka. Czasami do rolników pracujących przy drodze głośno wołali: „Boże dopomóż!”
Wreszcie skręcaliśmy na wąski pasek, naszego lub dziadkowego pola. Witał nas równy rządek snopków ustawionych w dziesiątki. To był efekt znojnej, ciężkiej pracy od świtu do zmierzchu. Rodzice i dziadkowie nie jeden dzień spędzili na polu. Nie jedną kroplę potu wylali zanim zboże skosili i przygotowali do zwózki. Dziewięć przytulonych do siebie snopków przykrywał dziesiąty, odwrócony kłosami na dół i osłaniający swych braci przed ewentualnym deszczem.
Po zatrzymaniu się, przy pierwszej kopie razem z dziadkiem schodziłem z wozu. Zostawał tam ojciec i rozpoczynał układanie snopów, które zaczynał podawać starszy gospodarz. Musiał rozmieścić je równo, aby wystawały jednakowo po obu bokach i nie przeciążały wozu z jednej strony. Wąsko rozstawione koła nie tworzyły statecznej podstawy dla znacznie szerszego ładunku. Na nierównościach drogi o wywrotkę było łatwo.
Podjeżdżaliśmy od dziesiątka do dziesiątka. Przybywało snopów na wozie. Wchodząc na kolejne warstwy, ojciec był coraz wyżej. Ładunek stawał się cięższy. Koła mocniej wrzynały w piaszczystą glebę. Głębsze koleiny zostawały za wozem i puste pole za nami. Wreszcie gospodarze zdecydowanie stwierdzali, że zabierają ostatni dziesiątek. Więcej nie mogą dokładać. Może coś pęknąć albo się urwać. Zgadzali się obaj, że konia bez potrzeby nie należy przemęczać.
Czekała długa droga do domu. Snopki należało zabezpieczyć. Nie mogły się przesuwać, a tym bardziej spadać. Służył do tego specjalny długi drąg, tzw. rubiel. (To białoruskie określenie nie próbowano zastępować wyrazem polskim). Okorowany, bez sęków, bardzo gładki i wyślizgany był przeznaczony wyłącznie do „przyciskania” zboża lub siana. Cały rok leżał na belkach, w stodole. Miał tam swoje miejsce, oczekiwał na kolejne letnie miesiące, na okres zbiorów. W każdym dobrym gospodarstwie był tak samo ważny jak cep, kosa i pług.
Przyciskanie, to specjalny ceremoniał powtarzany niezmiennie od wielu lat. Na tym etapie dziadek wbijał w ziemię niepotrzebne już widły, a potem ustawiał się z tyłu za wozem i dźwigał gruby koniec drąga do góry do rąk swego zięcia. Ojciec wciągał go dalej i zsuwał grubszy koniec na dół z przodu, tuż za zadem konia. Dziadek zakładał tam na niego łańcuch. Z przodu musiał być łańcuch, czyli piarednia1. Następnie przyciskano drągiem całość ładunku, ściągając go mocno do snopów. Do tego służyła wyślizgana konopna lina, zakładana chyba trzy razy na dół do specjalnych zaczepów i z powrotem do góry, przez drąg. Z tyłu musiała być lina. W żadnym przypadku łańcuch. On by się łatwo nie przesuwał po drągu i kaleczył go stalowymi ogniwami. Ładunek dociskano mocno, jednak tak, żeby drąga nie złamać.
Pozostał jeszcze problem wyjazdu na drogę powrotną. Podobna do poprzedniej biegła poprzecznie przez wszystkie zagony. Gdzieś w lesie drogi się łączyły. Ich układ pozwalał z dowolnego poletka wyjechać załadowanym wozem bez konieczności zawracania. Na wąskim polu zawrócić się nie dało. Wyjeżdżaliśmy wolno. Pomimo to szeroki, wysoki wóz kiwał się w lewo i prawo. Czasami na większych wybojach tylne koło na moment odrywało się od gruntu. Wydawało się, że jeszcze jedno mocniejsze wahnięcie i będzie wywrotka. W miejscach bardziej niebezpiecznych obaj mężczyźni szli z boku, podtrzymywali widłami drogocenny ładunek, zabezpieczali przed wywróceniem.
Po szczęśliwym wyjechaniu na drogę, gdy koła wolno osunęły się w koleiny, wchodziliśmy na snopki szeleszczące wysuszoną słomą i pachnące dojrzałym ziarnem. Dziadek siedział z tyłu i pilnował, aby któryś z wnuków nie spadł. Koń szedł wolno, spokojnie. Jednak podczas wciągania wozu na górki samorzutnie pochylał się, jego mięśnie naprężały się, kopyta gwałtownie zsuwały do tyłu zapadając się w sypkim piasku. Nisko opuszczona głowa kołysała się rytmicznie. Z najwyższym samozaparciem on walczył z ciężarem.
Zbliżając się do końca wzniesienia, Deresz przyśpieszał. Z każdą chwilą mocniej naprężał się i sapał głośniej, chciwiej wciągał powietrze, uparcie zdążał do szczytu. Widocznie wiedział, że po tamtej stronie będzie lżej. Zdarzało się, że finiszowanie rozpoczynał przed czasem i nie wystarczało sił na pokonanie całego wzniesienia. Czasami, kiedy zostawało kilka metrów do celu nieoczekiwanie stawał. Następowała chwila złudnego odpoczynku, bo ciężar nadal ciągnął do tyłu. Mięśnie były nadal naprężone, a podczas ponownego ruszania niezbędny stawał się jeszcze większy wysiłek. Ojciec starał się powstrzymać konia przed zbyt wczesnym przyśpieszaniem. Ponaglał go do dodatkowego wysiłku, jeżeli do upragnionego szczytu zostawało zaledwie parę kroków.
Przed krótkim, lecz najbardziej stromym wzniesieniem, tam gdzie był najgłębszy piasek po zatrzymaniu schodziliśmy z wozu. Chwilę trwał odpoczynek. Potem ojciec z lejcami w dłoniach ponaglał konia. Rozumiejąc, że nie ma innej możliwości nasz Deresz zawzięcie się rozpędzał. Od gwałtownych uderzeń kopyt wznosiły się kłęby pyłu. Dziadek w pośpiechu dobiegał z tyłu do wozu jednocześnie wołając wnuków, aby z całych sił pomagali popychać.
Z górki wóz przyśpieszał, wyraźnie najeżdżał na konia. Snopki stykając się z ogonem, zmuszały do większego tempa, lekkiego truchtu, ale nie pozwalały też na odpędzanie natrętnych much, kąśliwych owadów. Na nierównościach drogi, niby morskich falach, kiwał się nasz wysoki ładunek raz w jedną, raz w drugą stronę. Zawsze pragnąłem, aby bujanie było mocniejsze, jak na prawdziwym oceanie. Można było wtedy ułożyć się na plecach, patrzyć w niebo lub na konary wysokich drzew, przesuwających się tuż nad nami. Można było zamknąć oczy, a następnie próbować zgadywać, w którym miejscu się znajdujemy.
Dwaj starsi mężczyźni siedzieli spokojnie zajęci swoimi myślami. Widocznie odczuwali satysfakcję z dobrze wykonanej roboty. Prawdopodobnie odpoczywali, przygotowując się do kolejnego wysiłku, który czekał ich wkrótce. Przecież ciężkie snopy musieli złożyć do sąsieku w stodole. Lekko kiwając się na kołyszącym się wozie ojciec czasami coś podśpiewywał sobie, a między innymi:
„Pałuczili my prikaz - naszemu pałku w Kawkaz.
Pałuczili my drugoj - nasziemu pałku damoj.”1
Widocznie w tym czasie myślami wracał do wojska, wspominał daleką młodość. Oczywiście, wtedy tego nie mógł pojąć nawet najstarszy syn. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że młodość szybko przemija, a większość żołnierzy bez względu na narodowość woli wrócić do domu, niż ginąć na wojnie. Na pewno nasz ojciec wtedy również nie wiedział i nie przeczuwał, że już wkrótce po nastaniu kołchozów będzie wracać tą drogą do domu nie na wozie i nie nucąc piosenek.
Zboże wożono raz z pola dziadka do jego stodoły, a następnie, dla odmiany, z naszego pola - na nasze podwórko. Wspólna praca łączyła teścia z zięciem. Byli sobie nawzajem potrzebni. Obowiązki wykonywali wolno i spokojnie. Rozumieli się bez zbędnych słów. Każdy wiedział co i jak robić, w jaki sposób sobie pomagać. Nie było między nimi żadnych nieporozumień, najmniejszych zgrzytów.
Podczas załadunku snopów starszy gospodarz czasami zatrzymywał się, przerywał pracę. Potem odchodził do tyłu, spoglądał na wóz i podpowiadał młodszemu w którą stronę ładunek należy bardziej wysunąć, z którego boku zbytnio wystaje. Razem oceniali kiedy przerwać ładowanie. Bez zbędnych dyskusji ustalali, czyje zboże zabierać, na który zagonik jechać.
Podobnie wyglądało wożenie siana. Wydzielało ono aromatyczny, odurzający zapach, lecz rozkosz drogi powrotnej przychodziła po wyjątkowo długim czekaniu. Z dalekiej, zielonej łąki wracaliśmy późno, po całodziennym pobycie na ogromnej, płaskiej równinie. Tam nie było żadnych obłoków na niebie, najmniejszego cienia na ziemi. Panował upał. Jedynym schronieniem od żaru, lejącego się z błękitnej przestrzeni nad głową i od gorących promieni słońca był nasz wąski, drewniany wóz. Żaden to cień, żadna wygoda. Jednak tylko pod wozem łagodne powiewy suchego wiatru dawały lekką ochłodę. Tam można było usiąść lub się położyć. Pod wozem stały nasze torby i koszyk z jedzeniem i wodą do picia. W cieniu tak się nie nagrzewała.
Na łąkę ojciec mógł zabrać tylko mnie, może czasami Edka. Za każdym razem, przed wyjazdem stanowczo ostrzegał, że będziemy tam długo, do późnego wieczora i odechce się nam zarówno łąki jak i jazdy. Wierzyć się nie chciało, że ostrzeżenie będzie na tyle prawdziwe. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że dzień może być tak długi. Przekonywałem się o tym dopiero na miejscu.
Jakież zajęcie można znaleźć na ogromnej, zielonej przestrzeni, pod prażącymi promieniami słońca? Pod wozem, chociaż w cieniu, nudno. Można więc z tego zrezygnować i przyglądać się jak koń, puszczony wolno ze spętanymi przednimi nogami, skubie trawę, nie zważając na słońce i muchy. Może się nie nudził. Z nisko opuszczoną głową skubał i skubał swą trawę, lecz ileż czasu można na to patrzeć? Wobec powyższego nie pozostawało nic innego, jak zapoznać się bliżej z pracą dorosłych. Rozpoczęli ją nie zwlekając, natychmiast po przybyciu i trudno było zauważyć, aby się nudzili. Pracowali w milczeniu, bez zbędnych słów.
Przekonany, że nie wyjedziemy wcześniej niż wieczorem, słuchałem skąpych wyjaśnień zapracowanego ojca lub dziadka. Przyglądałem się jak z zielonej, wilgotnej trawy powstaje suche, szeleszczące siano. Wiedziałem, że skoszono ją kilka dni wcześniej, kiedy ojciec kategorycznie oświadczył, że na łąkę dzieci nie weźmie, ponieważ podczas koszenia będzie bardzo nudno. Jednocześnie dodał, że będzie znacznie ciekawiej, przyjemniej i weselej, jak pojedziemy siano suszyć i zgrabywać.
Mogłem oglądać ich pracę, poszukiwać tego, co ciekawe i przyjemne. Chciałem też ujrzeć coś wesołego. Na początku spostrzegłem, że skoszona trawa leżała w długich, grubych rządkach. To efekt wysiłku mężczyzn z poprzednich dni. Każdy lekko pochylony, niby poszukujący wzrokiem czegoś na dole, stanowczo i uparcie machał drewnianym kosiskiem. Ile machnięć na jeden długi pokos? Ile na całą łąkę? O tym nikt nie myślał. Nikt tego nie liczył. Dolatujący do uszu krótki świst ostrej kosy i delikatny szelest wilgotnej trawy był letnim akompaniamentem trudu rolnika. Padając na bok tworzyła gruby pokos, który wieńczył wysiłek kosiarza. Pokos się wydłużał, a gospodarz machając kosą od rana do późnego wieczoru uparcie podążał do przodu. Miał ojciec rację. Oglądanie całodziennej, monotonnej pracy rolnika, to męczące i nudne zajęcie.
Od czasu do czasu koszenie przerywano. Przerwy następowały, kiedy twarda stal kosy przytępiona miękką trawą wymagała ponownego ostrzenia. To był czas na głębszy oddech i wyprostowanie zgiętych pleców. Należało jeszcze tradycyjnie wziąć garść trawy i obetrzeć nią na czysto gładką, lśniącą płaszczyznę. Radosne, wysokie dźwięki, efekt ostrzenia, niosły się daleko z jednego krańca łąki na drugi, od jednego kosiarza do drugiego.
Kosy naostrzone. Głębszy oddech złapany. Ponownie się przygięli i w lekkim rozkroku wparli stopy w łąkę. Już po chwili nieustępliwie, zawzięcie tak jak poprzednio kontynuowali ciężką pracę. Dłuższa przerwa będzie na posiłek, a następnie koszenie potrwa do późnego wieczora. Wieczorem, kiedy słońce opuści się niżej, pracuje się lżej. Miał ojciec rację, że na koszenie łąki jechać nie pozwolił.
Tym razem kosy zostały w domu. Teraz miało być ciekawiej, przyjemniej i weselej. Z zaciekawieniem przyglądałem się, jak ojciec z dziadkiem szli wzdłuż pokosów i odwracali je grabiami na drugą stronę. Do góry wychodziła trawa świeża i zielona. Przywiędnięta trafiała pod spód. Pokos stawał się bardziej „pulchny” lepiej wystawiony na działanie gorących, słonecznych promieni. Delikatne powiewy wiatru zwiększały parowanie wody, swawolne igraszki przyśpieszały powstawanie siana.
Z niecierpliwością oczekiwałem na koniec przewracania. Miałem nadzieję, że wkrótce rozpocznie się zgrabywanie i pojedziemy do domu. Niestety, to nie był wieczór, to nie było siano. Nie mogliśmy jechać do domu. Należało czekać w milczeniu. Można było nadal przyglądać się, jak jeszcze kilkakrotnie mocno zwiędnięta trawa będzie przewracana i przetrząsana. Wiatr roznosił po łące aromatyczny zapach. Nie domyślałem się, że rolnik odczuwa największą przyjemność, kiedy ten aromat wdycha. Nadal nie wiedziałem, kiedy jest ciekawiej, a kiedy będzie weselej.
Następnie gospodarze przystępowali do tworzenia wałków, długich i wysokich. Dopiero teraz uzyskiwano prawdziwe siano. Skarb na zimę, przysmak dla krów i koni. Układało się ono grubą, pulchną warstwą. Może w tym momencie należało się cieszyć, lecz o tym nie wiedziałem. Próbowałem ucieszyć się, gdy pomyślałem, że w końcu rozpocznie się ładowanie siana na wóz i wreszcie pojedziemy.
Faktycznie. W pewnym momencie dziadek przerywał pracę i szedł po konia. Następnie zaprzęgał do wozu i podjeżdżał na początek wałka. Ojciec wchodził na wóz. Dziadek widłami zgarniał siano w większe kupki i podawał do góry, do rąk swojego zięcia. Wóz stawał się wyższy. Przed każdym następnym ruszeniem koń zastanawiał się dłużej, przestępował z nogi na nogę, na zapas naprężał się i ruszając bardziej pochylał się do przodu. Końskie kopyta coraz łatwiej przerywały zieloną darninę łąki i za każdym razem zapadały się głębiej w mazistą, czarną glebę. Wąskie koła wozu zostawiały głębsze wgniecenia. Był to moment ciekawy. Zawsze zastanawiałem się czy po dołożeniu następnej kopki siana koń ruszy ciężki wóz z miejsca, czy nie podoła? Nadal nie wiedziałem, kiedy będzie wesoło.
Wreszcie ładowanie przerywano. Gospodarze uznawali, że więcej dokładać nie będą. Wóz był dostatecznie ciężki, a droga daleka. Ojciec zostawał na wozie, a dziadek podawał jemu do rąk rubiel. Ten sam, który przytrzymywał snopy żyta na wozie. Oglądałem ostatni etap prac. Rozłożone wysoko i szeroko luźne, nastroszone siano należało mocno docisnąć, stworzyć z niego ładny sześciobok na kołach. Nie miałem wątpliwości. Po zakończeniu tych czynności wreszcie pojedziemy do domu. Domyślałem się, że przyjemność polega nie na całodziennym oglądaniu jak z wilgotnej trawy powstaje suche siano. Przyjemność, to te krótkie chwile, gdy wóz jest załadowany i oczekuje się na moment dociśnięcia oraz obwiązania długą, konopną liną. Właśnie wtedy następuje radość powrotu.
Stojąc z tyłu, za wozem, niecierpliwie przyglądałem się jak dziadek podnosi gładki, długi drąg i jego gruby koniec wsuwa na siano. Wiedziałem, że następnie ojciec uniesie go i cieńszą końcówkę skieruje do góry, w stronę błękitnego nieba. Po chwili z przodu dziadek założy łańcuch. Nie było wątpliwości, że potem ojciec zsunie się z tyłu trzymając się za linę, którą wcześniej dziadek przerzucił przez drąg. Tak było zawsze i tak samo wyuczonym rytmem obaj mężczyźni przystąpili do mocnego dociągania linki. Pragnęli żeby na nierównościach łąki i wybojach drogi, siana nie gubić. Dociskali mocno. Tego wieczoru, gdy tak bardzo pragnąłem jak najszybciej ucieszyć się powrotem do domu, nie przepuszczałem, że za moment będzie wesoło.
Widocznie tym razem, ojciec z dziadkiem postanowili nazbyt starannie docisnąć swoje siano i prawdopodobnie pociągnęli jeden raz za dużo. W efekcie, ciszę letniego popołudnia, niespodziewanie naruszył głośny, suchy trzask na górze, nad sianem. Linki, naprężone przed chwilą, zwiotczały, a obaj mężczyźni popadali do tyłu, przewrócili się na plecy. Złamany drąg zwisał żałośnie swym cienkim końcem nisko nad nimi. Wesoły moment wreszcie nastąpił.
Na łące byłem z Edkiem. Natychmiast, bez zbędnej zwłoki uciekliśmy do przodu pod samego konia, chowając się za wozem. Nawet tu nie można było roześmiać się na głos. W podobnych sytuacjach ojciec śmiechu nie tolerował, a tak trudno było od niego powstrzymać się, tym bardziej, że byliśmy we dwójkę i każdy moment wzajemnego spojrzenia wywoływał go ze zwielokrotnioną mocą. Przeminął długi nudny dzień. Nastąpił moment wesoły. Tak bardzo chciało się pójść, aby ujrzeć minę ojca i dziadka. Mogliśmy znaleźć się obok nich, lecz udając największą powagę, nie pasującą do aktualnej sytuacji. Zbyt dobrze pamiętaliśmy wielokrotne ostrzeżenia ojca, że nigdy nie wolno się śmiać z czyjegoś nieszczęścia, z czyichś kłopotów.
Po upływie kolejnych chwil, z trudem utrzymując powagę, wyszliśmy zza wozu i na wszelki wypadek ustawili się z tyłu za ojcem, aby nie mógł ujrzeć naszych twarzy. Mężczyźni milczeli i nadal stali bezczynnie. Nie odzywali się i nic nie robili. Wyglądali śmiesznie, lecz ich posępne miny nie wróżyły niczego dobrego. Nie miałem wątpliwości, z nieprzyciśniętym sianem w drogę nie wyruszymy, a urządzenie do przyciskania zostało zniszczone. Zastępczego drąga nie było. Jeszcze chwilę trwała bezradność i zrezygnowanie. Widocznie zwalać siana z wozu nie chcieli. Przecież dopiero skończyli ładowanie. Wyglądałoby to jeszcze śmieszniej. Wreszcie dziadek przerwał milczenie stwierdzając, że pójdzie w kierunku Niemna. Może dostanie drąg od innego gospodarza, lub przyniesie od kogoś ze Stołpiec.
Dziadek długo nie wracał. Zapadał zmrok. Łąka opustoszała. Niedociśnięty wóz pozostał jedynie na naszej działce, a ojciec nadal samotnie składał pozostałe siano w kopki. Już nie chciało się śmiać. Wreszcie, na tle ciemniejącego nieba, zlewającego się z dalekim krańcem łąki, ukazała samotna sylwetka. Pokonując ogromną, szeroką przestrzeń, w naszym kierunku zbliżał się dziadek. Nie wracał z pustymi rękoma. Cel swój osiągnął. Lekko przygarbiony dźwigał na ramieniu długi drąg, gruby i sękaty. Nie mam pojęcia, jak z tym ciężarem dał sobie radę.
Zrzucając swój ładunek obok wozu, dziadek z uśmiechem stwierdził, że tego drąga nie da się złamać. Jednocześnie dodał, że to żaden „rubiel”, że trzeba jak najszybciej wycinać nowy, ładnie go okorować i położyć do wyschnięcia. Po tych krótkich wywodach, mężczyźni wreszcie jakoś siano przycisnęli i pojechaliśmy do domu.
W innym dniu, po naładowaniu siana na wóz cieszyłem się, że już od razu będziemy wracać. Ponownie nie wyszło tak jak pragnąłem. Wyruszyliśmy do domu dopiero wieczorem, kiedy słońce opuściło się nisko i nie grzało tak strasznie jak w ciągu dnia. Tym razem siano, uprzednio zgrabione w wałki, było długo składane w duże kopki. Czas pracy i wypoczynku wyznaczało słońce. Na zegarek nie patrzono.
Żaden rolnik nie patrzył na zegarek. Zdecydowana większość nie miała ich, a może nawet nigdy nie widziała. Jeżeli ktoś posiadał to precyzyjne urządzenie, to z domu nie mógł wynieść. Przeważnie był to zegar duży, ścienny. Ani podczas rozpoczynania prac, ani tym bardziej w chwili kończenia nikt się zegarkiem nie interesował. Może czasami wyjątkowo podczas wyjazdu z domu ktoś przypadkowo spojrzał na nieruchome wskazówki drogiego urządzenia. Na łące wszystkie decyzje podejmowano spoglądając w kierunku słońca, oceniając długość cienia.
Powrót do domu na sianie, na wysokim bujającym się wozie. Na ten moment opłaciło się czekać cały długi dzień w parzących promieniach letniego, gorącego słońca. Najpierw dość wolno jechaliśmy po łące. Gospodarze na wóz jeszcze nie siadali. Na górze, na pachnącym sianie prócz mnie i Edka leżały tylko tobołki. Ojciec z lejcami w ręku kroczył obok wozu. Wysoki ładunek bujał nas łagodnie w lewo i prawo. Cudowniejszego kołysania wymyślić się nie da, bardziej wonnego aromatu stworzyć nie można. Nie da się zapomnieć też głosu dziadka, który podążając za wozem głośno przypominał wnukom żeby siedzieli na środku, mocno trzymali się drąga i nie złazili na boki.
Po pewnym czasie wjeżdżaliśmy na nasyp z brukowaną drogą. Dopiero teraz na wóz włazili ojciec i dziadek. Wąski nasyp stawał się coraz wyższy. Droga pięła się do góry i wznosiła nad przyległym terenem. Zaczynały się rodzić i rosnąć emocje. Wzrastały, w miarę jak podjeżdżaliśmy wyżej, a wzrok obejmował coraz dalszy obszar. Z ogromnej wysokości można było obejrzeć nie tylko łąki. Coraz lepiej widziałem szare dachy niskich domków w Stołpcach.
Nie było wątpliwości. Coraz wyższy nasyp świadczył, że zbliżamy się do Niemna. Jego błękitna wstęga, ułożona w poprzek drogi, skutecznie oddzielała nasze drewniane miasto od zielonych łąk po drugiej stronie rzeki.
Raptem następowała cisza. Zgrzytający turkot żelaznych obręczy kół zanikał. Do uszu dochodziło jedynie przygłuszone, rytmiczne dudnienie. To końskie kopyta uderzały o drewniane deski drogowego mostu nad Niemnem. Koń stąpał po równej, gładkiej powierzchni. Koła toczyły się bez większego oporu. Znajdowaliśmy się bardzo wysoko. Osiągało się szczyt emocji. Daleko pod nami płynął Niemen. Nasza kochana rzeka.
Bardzo pragnąłem, aby wóz się zatrzymał i postał trochę. Tak bardzo chciałem zajrzeć w dół, w ciemną otchłań głębokiej, lekko falującej wody. Ani przez chwilę nie pomyślałem jak po tym moście, z długim drągiem na ramieniu, wracał dzielny nasz dziadek ze Stołpiec do wozu, stojącego samotnie na środku łąki.
Nie zatrzymywaliśmy się nigdzie, nawet na środku mostu, gdy przejeżdżali obok pełniącego wartę żołnierza, z karabinem w ręku i czerwoną gwiazdą na furażerce. Na karabinie znajdował się bardzo długi bagnet z ostrym, szpiczastym końcem. Żołnierz nikogo nie zatrzymywał, z nikim nie rozmawiał. Przebywał zawsze w tym samym miejscu. Stojąc obok biegnącej wzdłuż mostu barierki najczęściej patrzył w dół na wodę, lub obojętnie spoglądał na ludzi przejeżdżających i przechodzących przez most.
Za mostem droga stopniowo obniżała się. Opadały również emocje. Wjeżdżaliśmy do Stołpiec. Do domu było jeszcze około godziny jednostajnej i raczej nudnej drogi. Po nastaniu kołchozów byli gospodarze naszej wsi musieli pożegnać się również ze swoimi łąkami. Dla kołchozu łąki wyznaczono w innym miejscu, również nad Niemnem, lecz w przeciwnym kierunku.
24
Jedna praca na wsi goniła drugą. Po żniwach rozpoczynał się okres młócenia zboża, a następnie przychodziły wykopki i wożenie ziemniaków.
Zdecydowaną większość zboża młócono młocarnią konną. Cztery konie, sprzężone parami, napędzały zębate koła urządzenia zwanego kieratem za pośrednictwem długiego i grubego drąga, raczej kloca. Jego środek znajdował się w żelaznej obudowie (rodzaj jarzma), a do obu odległych końców doprzęgano po jednej parze koni. Poprzez jarzmo przenosiło się obroty na największe (chyba ponad metrowej średnicy) koło kieratu. Połączone zębatką z mniejszym, nadawało mu znaczne obroty. Ponowne zmniejszenie średnicy kolejnej zębatki dawało taki efekt, że wirowała ona z ogromną prędkością.
Z kieratu napęd przekazywano do młocarni dwoma lub trzema grubymi prętami kilkumetrowej długości. Połączone za pośrednictwem krzyżakowych przegubów obracały się szybko, jak ostatnia zębatka w kieracie. Pręty leżały przy ziemi na specjalnych podkładkach, tak by konie mogły przez nie przestępować. W młocarni jeszcze raz duże koło napędzało znacznie mniejsze. Stalowy, błyszczący bęben, który znajdował się na wspólnej osi wirował z ogromną prędkością wydając basowy, monotonny huk.
Przy obsłudze młocarni pracowało co najmniej kilkanaście osób. Najbardziej odpowiedzialną pracą było „wpuszczanie” snopów na wirujący bęben. Jego poprzeczne listwy rozstawione dość luźno w miarę wzrastania obrotów i nasilania się huku, tworzyły jednolitą, błyszczącą płaszczyznę. Tu trafiały najpierw kłosy, a następnie reszta słomy poszczególnych pęków podpychanych wyćwiczonymi rękoma rolnika. Jeżeli „wpuściło się” jednorazowo zbyt dużą dawkę, to bęben blokował się i młocarnia zatrzymywała się. Mogło w niej coś pęknąć.
Ojciec przeważnie sam zajmował to odpowiedzialne miejsce i własnymi rękoma wpuszczał swoje zboże. Wystarczyło lekko podsunąć do wirującego bębna kłosy kolejnego pęku, a natychmiast całość znikała we wnętrzu tej zachłannej, ciągle nie nasyconej maszyny. Szybkość obrotowa na chwilę malała. Huk stalowych, obracających się elementów przybierał inne, odmienne brzmienie. Od mocnych uderzeń poprzecznych listew ziarna wylatywały z kłosów. W następnej chwili potargana, zgnieciona słoma wypadała z drugiej strony młocarni i trafiała na widły, które trzymała prawie nieruchoma postać, ledwo widoczna w szarym obłoku kurzu.
W tym samym momencie zwiększały się obroty maszyny, zmieniała się tonacja odgłosu wirujących elementów. Być może młocarnia wydając wyższe radośniejsze dźwięki, triumfowała swoje zwycięstwo nad kolejną garścią przełkniętej słomy i domagała się następnej. Otrzymywała ją natychmiast. Wymuszone tempo pracy nie pozwalało na zastanawianie się nad zmęczeniem, nie dawało czasu na otarcie potu, który zalewał twarz i oczy.
Zmieniający się akompaniament wysokich, wesołych albo niskich, poważnych akordów trwał od wczesnego ranka do późnego wieczora. W obłokach kurzu uwijali się mężczyźni, pomagały im kobiety. Może hucząca maszyna wymuszała rytm pracy, a może tylko zachęcała do ciągłego przerzucania wielkich snopów lub odbierania pustej słomy pozbawionej ciężkiego ziarna. To był hymn rolników. Pracowali dla siebie. Z ich trudu i potu, w huku i kurzu powstawał chleb.
Podczas młócenia wypadało być jak najbliżej stodoły, tam gdzie huczała młocarnia, w powietrzu unosił się zapach słomy i gdzie wokół kieratu, po swoich śladach chodziła czwórka koni. Ciężkie kopyta tratowały wątła trawę, tworzyły dwa równe pierścienie wydeptanej, czarnej ziemi. Dobrze było chwilę popatrzeć z boku, a jeszcze lepiej wejść do środka wielkiego koła, utworzonego końcami grubego dyszla.
Obok kogoś dorosłego można było udawać, że się popędza konie i pomaga w pracy. Czasami ten ktoś korzystając z okazji, przekazywał do małej ręki duży bat i faktycznie prosił o ich popędzanie, a sam wychodził na bok, na chwilę odpoczynku. Chodzenie za końmi dość szybko stawało się nudne. Weselej i przyjemniej było na bujającej się stercie wymłóconej słomy. Do udeptywania jej zachęcał zawsze ktoś pracujący na górze, oczywiście zanim sterta nie była zbytnio wysoka.
Podczas młócenia najprzyjemniejszą zabawą stawało się podskakiwanie i robienie fikołków na sprężynującej warstwie zgniecionej i potarganej słomy. Nie groziło przy tym żadne potłuczenie się, nawet wtedy, gdy zjechało się na dół często z wielkim jej pękiem. Osoby dorosłe, które podawały słomę do góry tę wspaniałą zabawę nazywali przeszkadzaniem w pracy. Niech żałują, że sami nie spróbowali nigdy jaką frajdą jest taki zjazd. Zamiast wspaniałej zabawy, najczęściej proponowali udeptywanie słomy na szczycie sterty. Niezłe pomysły! Jakim sposobem udeptać grubą, luźna warstwę? Każda próba wyciągnięcia jednej nogi powodowała, ze druga zapadała się głębiej. Na szczyt właziło się z największym wysiłkiem, czołganiem na brzuchu. Po takim wyczynie najlepiej było chwile odpocząć, a następnie... ponownie zjechać na dół.
Sterta wymłóconej słomy rosła, stawała się coraz wyższa. Jeżeli młócenie odbywało się u dziadka, on pracował przeważnie wysoko na szczycie. Niestety, raz na chwiejącym się czubku nie utrzymał równowagi i spadł. Mocno przy tym potłukł się i połamał żebra. Pomimo to do lekarza nie zgłosił się. Lekarzy nie uznawał. Leczył się zawsze własnym sposobem.
Dziadek u lekarza chyba nie był nigdy. Czasami coś mu dokuczało, chyba najbardziej reumatyzm. W oparciu o „łamanie w kościach” z dużą dokładnością przepowiadał deszcze, nawet podczas ładnej, słonecznej pogody. Najdoskonalszym lekarstwem dziadka, na wszelkie „niedomagania” była... zwykła szklanka, którą zamiast baniek stawiała babcia na miejsce bolące.
Po kilku godzinach młócenia, już jak słońce znajdowało się wysoko na niebie i przygrzewało najmocniej, urządzano przerwę. Powstrzymywano konie, które chętnie przestawały ciągnąć, lecz rozpędzona maszyna obracała się nadal. Jednak szybkość stopniowo malała, huk się pomniejszał i wkrótce następowała dziwna cisza. Tylko kurz unosił się nadal, wypełniał wnętrze stodoły, kiedy w otwartych wrotach obok młocarni ukazywały się dziwne, szare postacie. Ubrania, kobiece chustki i męskie czapki pokrywała gruba, szara warstwa lekkich pyłków, kłujących ostów, delikatnych plew. Najbardziej zakurzone były osoby, które pracowały najbliżej młocarni. Im świeciły się tylko oczy i czerwone, oblizane usta.
Pierwszą czynnością gospodarza po zatrzymaniu maszyny było zadbanie o konie. Wyjmowano im kiełzna z pysków, podawano siano. Nigdy po ciężkiej pracy nie dawano wody. Konie pojono dopiero po odpoczynku i nakarmieniu, przed rozpoczęciem kolejnej rundy młócenia.
Gdy obmywano z kurzu ręce i twarze, ktoś zawsze żartował, że wykonuje się zbędne czynności, ponieważ za kilkadziesiąt minut, po wznowieniu prac wszyscy ponownie będą czarni. Posiłek spożywany w tym czasie na pewno wszystkim bardzo smakował, a krótka przerwa pozwalała szybko odnawiać siły. Najmniej czasu na odpoczynek miał gospodarz, bo robił porządki w stodole, wokół maszyny i przygotowywał całość do kolejnego etapu prac.
Codziennie, od gospodarza do gospodarza, wędrowała maszyna i konie. Wraz z nimi przechodzili z podwórka na podwórko pracujący ludzie. Sąsiedzi pomagali sobie nawzajem. Czasami zmęczeni, często niewyspani nie liczyli godzin, uparcie wykonywali odwieczny obowiązek pracy. Pracowali na swoim, przede wszystkim dla siebie. Nie wiedzieli, że wkrótce nastaną kołchozy, które zabiorą wszystko, wypaczą sens rolniczego trudu, zrodzą bodźce do kombinowania i unikania pracy.
Jedno kołchozowe młócenie też zostało mocno w pamięci. Był wczesny poranek końca lipca lub początku sierpnia. Nie wiem o której wstałem, lecz razem z innymi kolegami znalazłem się obok stodoły państwa Pruszkowskich. O tej porze nie było jeszcze kołchoźników, nikt nie zamierzał przystępować do pracy. Stodoła była przepełniona pod sam dach wysuszonymi snopkami żyta, lecz ono nas nie interesowało. Zainteresowanie budził ogromny kombajn, który widocznie skończył pracę w polu i teraz miał młócić zboże zebrane tradycyjną metodą.
Ustawiono go szerokim przodem bezpośrednio, na styk ze stodołą przed otwartymi szeroko, podwójnymi wrotami. Między kombajnem i stodołą pozostała wąska szpara. Nawet my, kilkunastoletni chłopcy, tamtędy przeciskaliśmy się z trudem. Bezpośrednio za kombajnem wznosiła się krzywa sterta wymłóconej, suchej słomy. Cała reszta podwórka była nią również usłana grubszą lub cieńszą warstwą. Niedbale, chaotycznie porozrzucana sięgała do obory państwa Pruszkowskich. Widocznie w tym czasie były gospodarz przebywał nadal w radzieckim więzieniu, a kołchoźnicy w dniu poprzednim nieoczekiwanie przerwali pracę i rozeszli się do domów. Podobnie jak słoma, suche były wieloletnie ściany obory, przesiąknięte żywicą i niski, słomiany dach, wystawiony na gorące promienie letniego słońca. Trochę dalej znajdowała się nasza stodoła i chlew, wykonane z tak samo łatwopalnego drewna, również przykryte wysuszoną, słomianą strzechą.
Nikogo dorosłego jeszcze nie było. W kołchozie do pracy nikt się nie spieszył. Przyszedł tylko kombajnista i rozpoczął przygotowania do uruchomienia silnika. Obok kręciła się grupka wiejskich podrostków, której byłem uczestnikiem.
Takiej wspaniałej okazji oglądania z bliska ogromnej, skomplikowanej maszyny przegapić nie sposób. Z największym zainteresowaniem przyglądaliśmy się manipulowaniu kombajnisty przy nie dającym się uruchomić silniku. Więcej i lepiej było widać od strony stodoły, niżeli z podwórka. Wepchaliśmy się więc tam i z przygotowanych do wrzucania snopów patrzyliśmy na pracę kombajnisty. Umorusany, cały w smarach wyglądał na bardzo ważnego. Bez przerwy coś odkręcał, coś wkręcał ponownie, a pomimo to silnik kombajnu milczał.
W pewnym momencie zszedł ze swojej maszyny, znalazł na podwórku jakiś kij, owinął go szmatą i zmoczył ropą. Z tym nowym urządzeniem ponownie wlazł wysoko na kombajn do silnika i pochodnię podpalił. Nie mieliśmy wątpliwości, że był fachowcem i wiedział co robi. Zamierzał widocznie ogrzać zastygłe żelastwo. Kopcący płomień pochodni natychmiast zaczął lizać lepiące się od olejów i smarów, czarne ścianki silnika.
Z zapartym tchem oglądaliśmy pracę kombajnisty, a nikomu nie przyszło do głowy, że ogień w każdej chwili może się przerzucić na wysuszoną słomę, której było pełno na kombajnie i wokół. Żaden nie pomyślał, że płomienie ogarną ją natychmiast, a już w następnej chwili wyjścia ze stodoły nie będzie. Nie pomyśleliśmy, że schronienia w stodole przepełnionej pod sam dach suchymi snopkami nie istniało również.
Staliśmy tak krótko. Jeszcze kombajnista nie zdążył na dobre ogrzać swego silnika. Dopiero był w początkowej fazie prac, bo zaledwie przyklęknął na oba kolana, jak niespodziewanie ujrzałem bladą twarz mamy i usłyszałem przerażające słowa:
- Uciekajcie stamtąd natychmiast... za chwilę spłoniecie żywcem...
Po tym okrzyku w języku polskim zbledli również moi koledzy - Rosjanie. W następnej sekundzie wszyscy znaleźliśmy się na zewnątrz stodoły. Niektórzy odbiegli daleko. Natomiast kombajnista w dalszym ciągu spokojnie ogrzewał swój silnik. Pochodnia płonęła mocniej. Wydłużały się wąskie języki płomieni. Wyżej sięgały gęste smugi czarnego dymu.
Mama spojrzała na nas niby upewniając się, że jesteśmy poza bezpośrednim zagrożeniem, a potem zaczęła krzyczeć głośno na kołchozowego mechanika. Twierdziła, że chyba rozum postradał, rozpalając ogień wśród słomy, obok benzyny, że przez jego głupotę spłonie cała wieś. W tym momencie kombajnista chyba oprzytomniał wreszcie i odsunął pochodnię od silnika. Od tej chwili ona płonęła osobno, a smary na silniku osobno. Do suchej słomy znajdującej się wokół, ogień jeszcze nie sięgał.
Ze zgaszeniem pochodni większych problemów nie było. Kombajnista odsunął butami resztki słomy ze stalowej podłogi, w to miejsce położył swą żagiew i dość szybko zadeptał ogień. W tym czasie silnik lizały coraz większe płomienie. Wreszcie umorusany mechanik zdjął z pleców czarną od smarów kufajkę i zaczął nią tłumić ogień. Za trzecim lub czwartym razem udało się. Płomienie zniknęły.
Wtedy zadowolony wyprostował się i obejrzał swoją kufajkę na wszystkie strony. Potem uśmiechnięty spojrzeniem znawcy popatrzył na nas i mamę, a następnie spokojnym głosem ze swego wysokiego stanowiska stwierdził:
- Zacziem żie Mamasza etat krik. Agoń potuszien, riebiatiszki ceły.
Dierewnia nie zgarieła. Połnyj pariadok.1
Oczywiście nie mogłem tam dłużej zostać. Musiałem razem z mamą wracać do domu. Nie pamiętam co jeszcze usłyszałem w drodze powrotnej. Nie wiem również do dzisiaj, dlaczego mama przyszła do stodoły, chociaż nie miała brać udziału w młóceniu i nie zakończyła jeszcze swoich codziennych prac porannych. Znalazła się przy mnie prawdopodobnie w ostatniej chwili przed wybuchem pożaru. Gdyby kombajnista potrzymał pochodnię przy silniku jeszcze kilka sekund, to swoją kufajką już by ognia nie ugasił. Nam, natomiast, nawet do głowy nie przyszło, że kombajnista może spowodować pożar. Mieliśmy do niego całkowite zaufanie. Obawiam się, że cofając się przed ogniem, uciekalibyśmy w głąb stodoły, na wysuszone snopki zboża.
Była to druga stodoła państwa Pruszkowskich, postawiona w miejsce poprzedniej. Na tamtej, tak samo dużej i wysokiej, również miały swoje gniazdo bociany. Zawsze wiosną, wracały do niego z dalekiej Afryki. Z białymi, szeroko rozstawionymi skrzydłami i czerwonym dziobem wyciągniętym daleko do przodu bezgłośnie obniżały lot, ześlizgując się do słomianego dachu i swojego gniazda. Za chwilę, przygotowując się do lądowania, wystawiały w kierunku słomianej strzechy długie, czerwone nogi i radosnym klekotem obwieszczały swój powrót z dalekiej podróży. Następnie rozpoczynały się pracowite loty po różne patyki i gałązki, przeznaczone do naprawy gniazda oraz po przysmaki, znajdujące się na pobliskiej łące.
Z tamtego okresu pozostał w pamięci wierszyk o bocianach powracających w rodzinne strony:
Patrz, ojcze kochany,
Już lecą bociany.
Klekoczą radośnie, wesoło.
Ten pierwszy na przedzie
Widocznie je wiedzie
Tu do nas, na niwy ...
Ojciec opowiadał, że trwało to bez żadnych zmian wiele lat. Pewnej wiosny bociany również przyleciały. Długo krążyły nad stodołą. Siadały na niej, zaglądały do gniazda. Potem odlatywały i ponownie przylatywały. Następnie, po jakimś czasie zaczęły nosić gałązki na naszą stodołę, znacznie niższą, położona w odległości kilkudziesięciu metrów od tamtej. Wreszcie odleciały, nie zakładając gniazda na żadnej.
Minęły tygodnie. Zrobiło się ciepło. Bocianów nie było. Przyszła jednak burza i od uderzenia pioruna stodoła Pruszkowskich stanęła w płomieniach. Ogień zagrażał i naszej.
Jeszcze przed nadejściem jesieni, z pomocą mieszkańców wsi, pan Pruszkowski postawił nową stodołę, w tym samym miejscu, na tych samych kamieniach. Przyszła kolejna wiosna i ponownie przyleciały bociany. Z radosnym klekotem, obniżyły swój lot i wylądowały na wysokim dachu. Gniazdo założone ponownie służyło im przez wiele następnych lat, również po nastaniu radzieckich kołchozów.
Nie spieszmy się do kołchozu. Wróćmy do okresu, gdy to złowieszcze słowo nie dotyczyło mieszkańców naszej wsi, gdy pracowali na swoim i byli gospodarzami własnej ziemi.
Wiejskie lato wolno zbliżało się ku końcowi. Łąki pokoszone. Zboże wymłócone. Zbliżała się pora prac jesiennych. Następował czas wykopków. Ziemniaki zbierano ręcznie po wcześniejszym wyoraniu bruzd konnym pługiem. Żadnych innych maszyn nie było. W tej pracy mieszkańcom wsi pomagały młode kobiety ze Stołpiec. Obie strony były zadowolone. Zatrudnionym paniom rodzice płacili ziemniakami i zapewniali całodzienne wyżywienie.
Na kolację mama obowiązkowo gotowała ziemniaki i potłuczone stawiała w dużej misce na środku stołu. Siedziałem wtedy gdzieś w kącie naszej dużej kuchni i z zaciekawieniem przyglądałem się młodym kobietom, które z największym apetytem spożywały zasłużony posiłek. Spoglądałem najczęście na tą, która miała lekko rozpiętą bluzeczkę i ukradkiem zatrzymywałem wzrok na tym miejscu kobiecej sylwetki, które podobno hipnotyzuje dorosłych mężczyzn. Miałem wtedy co najmniej osiem lat i może już się stawałem mężczyzną. Niestety, tamta młoda panienka w moją stronę chyba nawet nie spojrzała.
W codziennym, solidnym tworzeniu przez siebie, dla siebie mijały spokojne dni naszych dziadków i rodziców. Pracę, powtarzającą się nieustannie z dnia na dzień, od jednej wiosny do następnej, traktowali jako coś naturalnego, bez czego nie da się żyć. Z pracy wyrośli, pracą żyli. Z tego powodu z ich ust nie słyszałem żadnych narzekań. Oceniano urodzaje, zastanawiano się nad pogodą jaką „Bóg da” na okres żniw, sianokosów lub innych prac pod gołym niebem. Nigdy żadnej skargi na zmęczenie, na uciążliwość. Pozostawała radość z dobrze spełnionego obowiązku i pełnych stodół.
25
Niepokój i strach budziło nowe słowo, coraz częściej wymawiane, a dotychczas nieznane - kołchoz. Mieszkańcy wsi i okolic nie chcieli poznawać ani znaczenia, ani sensu tego obco brzmiącego wyrazu. Grozą wiało z opowieści, wszystkich osób które przybywały na nasze tereny ze wschodu. Trwogą przepełniały się serca na samą myśl, że zło, które stamtąd idzie może dotrzeć i do nas. Po cichu i głośno modlono się, aby ten wyraz i to co z sobą niesie nigdy nie dotarły do nas. Coraz częściej proszono Boga, aby poszło na suchy las i zginęło na zawsze, gdzie się zrodziło.
Niestety, w ślad za zwycięskim marszem Armii Radzieckie, straszny wyraz i jego skutki zbliżały się do nas. Pierwszą zapowiedzią niepokojących zmian były coraz większe wymagania władz, coraz trudniejsze warunki życia. Pozbawieni uśmiechu rodzice głośno narzekali, że z dnia na dzień jest gorzej, że już nie można wytrzymać z powodu coraz wyższych podatków i obowiązkowych dostaw, głównie zboża.
Władza radziecka uznała gospodarkę indywidualną za przeżytek i wręcz przeszkadzającą w tworzeniu nowego, szczęśliwego życia na wsi. Próby namawiania do sposobu gospodarowania określonego przez władze wspierano argumentem podatkowym1.
Agitacja o dobrowolne zapisywanie się rolników do kołchozów nie dawała żadnych efektów. Nikt nie chciał pozbyć się dorobku, wypracowanego ciężką pracą pokoleń i przelanym potem. Nikt nie akceptował nowego życia, tak mocno zachwalanego przez władze radzieckie. Było sprzeczne z odwiecznym, naturalnym prawem i dążeniem każdego do posiadania własnej ziemi, swego konia i krowy, obory i stodoły, pługa i brony.
Nowego „dobrodziejstwa” rolnicy bali się nie tylko instynktownie. Wiedzieli, do czego doprowadziła gospodarka kołchozowa w samej Rosji. Doskonale rozumieli, że bezduszne zmiany narzucane siłą grożą nędzą i głodem. Wiedzieli co się działo zaledwie kilkanaście lat temu na Ukrainie, gdzie tysiące ludzi umierało z głodu, gdzie nawet trupów leżących na ulicach nie było komu zbierać i grzebać.
Prawie codzienne wędrówki z głębi Rosji głodnych żebraków w obdartych, brudnych łachmanach zamiast ubrań, były przekonującym dowodem dobrodziejstwa nowego systemu. Każdy z tych tułaczy niósł na plecach worek, do którego wkładał otrzymywaną jałmużną. Samotni, zarośnięci szli przez wieś, zachodzili do niektórych domów, na niektóre podwórka. Zawsze nieśmiało, chyba z zawstydzeniem prosili o kartoszeczku, czasami o kromkę chleba. Dziękowali zawsze szeroko żegnając się i tymi samymi słowami: „Balszioje Wam spasiba! Sachrani was Gaspod`! Spasi od kałchozaw! 1.”
Błagania do Boga obcych, bezdomnych ludzi przybyłych z daleka, obdartych i głodnych, o nie dopuszczenie kołchozów na nasze tereny, dawały przedsmak tragedii, która rozegrała się w głębi Rosji i która zbliżała się do nas. Bardzo dokładne relacje, z terenów objętych działaniem władzy radzieckiej na temat panujących tam warunków życia uzyskiwano od innych wastocznikow, tj. osób i rodzin przybyłych na nasze tereny ze wschodu w ślad za Armia Radziecką, w poszukiwaniu lepszego bytu.
Niestety, ani błagania tamtych, nieznanych przymusowych wędrowców innej narodowości, ani modlitwy bezpośrednio zainteresowanych, nie zmieniły biegu wydarzeń. Przed podjęciem rozstrzygających posunięć, przed ostatecznym złamaniem oporu najbardziej nieustępliwych, przystąpiono do systematycznego nękania gospodarzy przymusowymi spotkaniami z przybyłymi ze Wschodu agitatorami, którzy już uszczęśliwili swój kraj, tam zrealizowali swoje zadanie. Wychwalając życie w radzieckim, kołchozowym systemie, opowiadali jednocześnie mieszkańcom polskiej wsi o tym, jaką biedę cierpieli chłopi w „Pańskiej Polsce” przed wojną.
Podczas jednego z takich spotkań, jeszcze „za pierwszych Sowietów” agitator długo czekał na przyniesienie lampy z naftą, do rozproszenia zapadającego mroku. Nie omieszkał wykorzystać tego faktu do potwierdzenia swojej opowieści o biedzie, jaka rzekomo istniała na naszych terenach, podczas rządów Pan`skiej Polszczy. Stwierdził zadowolony z siebie, że z powodu złej kapitalistycznej władzy ludzie musieli siedzieć w ciemnościach i nie mieli nawet zwykłej lampy z naftą.
W odpowiedzi usłyszał od naszego ojca, że przed wojną we wsi była elektryczność, że do momentu wkroczenia Armii Czerwonej nikt z lampy i nafty nie korzystał, że właśnie w tych dniach zostały zdjęte przewody ze słupów, a słupy są ścinane i wywożone na Wschód. Towarzysz agitator i na to znalazł wytłumaczenie. Oświadczył, że na pewno to wszystko było złe. Pewny siebie dodał, że teraz będzie lepsze, radzieckie. Tego lepszego nie doczekaliśmy się do chwili wyjazdu do Polski, tj. do grudnia 1958 roku.
Innym razem zaproponowano ojcu, aby opowiedział na wiejskim zebraniu, jak ciężkie było życie w przedwojennej Polsce. Ojciec zdziwił się i oświadczył, że nie bardzo wie o czym ma mówić. W odpowiedzi dowiedział się, że nad tym zastanawiać się nie musi, ponieważ treść przemówienia otrzyma na piśmie i jedynie je przeczyta. Bojąc się narazić nowej władzy odmową bez uzasadnienia, ojciec stwierdził, że nie ma okularów, a bez nich czytać nie potrafi.
Władze radzieckie doprowadziły rolnictwo własnego kraju do ruiny i upadku. Wywiozły i nadal wywoziły w głąb Rosji ogromne ilości zboża z ziem przedwojennej Polski, a jednocześnie dążyły do stworzenia kołchozów na tych terenach.
Po stwierdzeniu, że propaganda nie daje żadnego efektu, przystąpiono do przymusu ekonomicznego. Rozpoczęło się systematyczne zwiększanie podatków oraz wielkości obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Potężna władza radziecka postanowiła złamać opór niepokornych mieszkańców naszej małej wioski oraz wszystkich sąsiednich. Na gospodarczej mapie ogromnego Kraju Rad nie mogły istnieć inne formy gospodarowania, niż ustalone w Komitecie Centralnym.
Przymusowe dostawy zboża stały się gehenną rolników. Przedstawiciele władz wręczali imienne wykazy z ustaloną wysokością obowiązkowych dostaw i spokojnie informowali, że z tym żartować nie można. Stwierdzali, że zboże należy dostarczyć w wyznaczonej wysokości i ustalonym terminie. Bezwzględnie ostrzegali, iż niewywiązanie się z dostaw będzie uznane za sabotaż polityczny, bo ... u nas, w Rasii ludi z hoładu podychajut1. Widocznie w tym momencie zapominali, jak kilka dni wcześniej twierdzili, że w Polsce było źle, że pragną stworzyć tu dobrobyt, który stworzyli już we własnym kraju.
Wymyślano przy tym najróżniejsze przeszkody uniemożliwiające realizację narzucanych zadań. Coraz częściej ustalano terminy dostaw w okresie, kiedy zboże jeszcze rosło. Ogromne utrudnienia tworzono na etapie przyjmowania ziarna w punktach skupu, chociaż trudno nazwać punktem skupu miejsce, gdzie rolnicy zostawiali zboże za darmo.
Miejsce odbioru zboża poznać łatwo. Przed bramą wjazdową na plac z ogromnymi, długimi magazynami usytuowanymi wzdłuż torów, rozpoczynała się kolejka chłopskich furmanek, Ustawione jedna za drugą, przypominały postać długiego, grubego węża nieruchomo ułożonego na piaszczystym poboczu brukowanej drogi. Każdy wóz wypełniony ciężkimi workami żyta. Obok wozów smutni gospodarze, a w hołoblach lub obok długiego dyszla - nieruchome konie z nisko spuszczonymi głowami.
Ci, co wstali później lub musieli przebyć dłuższą drogę, ustawiali się na końcu kolejki. Oddalał się on coraz bardziej od bramy, w miarę jak dojeżdżały kolejne furmanki. Ci ostatni będą zmuszeni ruszać wielokrotnie, gdy stojący przed nimi wóz podjedzie kilkadziesiąt metrów do przodu i wielokrotnie zatrzymywać się, kiedy koński łeb znajdzie się ponownie bezpośrednio za wozem poprzednim. Będą długie godziny czekania, zanim zrozpaczony gospodarz na własnych plecach zaniesie ciężkie worki do wielkiej sterty i wysypie swoje zboże na ziarno poprzednich rolników. Wolno, ciężkim, zmęczonym krokiem wróci z lekkim workiem do jeszcze swego wozu, jeszcze swego konia. Ciężki będzie powrót do domu pustym wozem i pełną głową najczarniejszych myśli.
Ludzie do kolejek ustawiali się w nocy. Wracali do domu późnym wieczorem. Wiele godzin spędzali poza domem po to, by jeszcze raz spróbować oddać za darmo Radzieckiemu Państwu zboże zebrane na własnym polu. Powtarzało się to wielokrotnie. Oddanie zboża za pierwszym razem udawało się wyjątkowo rzadko. Najpierw mogli go nie przyjąć np. z powodu nadmiernej wilgotności, a przy ponownej próbie - z powodu nadmiernego zanieczyszczenia. Następnym razem, mogło się wszystko powtórzyć od nowa.
(To nie jest moja fantazja. Byłem nie jeden raz z ojcem w tej długiej kolejce. Nie wiem dlaczego zabierał mnie. Może pragnął abym zapamiętał te tragiczne godziny na długie lata. Widziałem jak ktoś wsadzał długą rurę do rozwiązywanych worków i pobierał próbki zboża. Pamiętam jak ojciec denerwował się czekając na wynik badania. Widziałem jak na plecach nosił kolejne worki z wozu na wielką stertę i tam wysypywał. Pamiętam, jak ze spuszczoną głową podczas drogi powrotnej do domu powtarzał kilkakrotnie, że już zboża nie mamy. Pamiętam, również jak innym razem zboże ze sterty ładowali do wagonu jeńcy niemieccy. Pilnował ich żołnierz z karabinem.)
Zrozpaczeni rolnicy wracali do domu, zboże ponownie czyścili, suszyli. Ojciec również kiedyś „z czym pojechał, z tym przyjechał”. Zmęczony koń z wielkim trudem wciągnął na podwórko ciężki wóz. Pełne worki z najlepszym ziarnem wróciły do domu. Władza radziecka nie chciała go wziąć. Zdziwiony koń wygiął spoconą szyję, smutny wzrok skierował na gospodarza. Nie mógł pojąć co się stało. Był przyzwyczajony, że ciężki ładunek ciągnie przeważnie w jedną stronę. W kierunku przeciwnym wóz z reguły był lekki i nie stawiał oporu.
Równie zmęczony, tak samo nic nie rozumiejący, ojciec zdejmował z wozu ciężkie worki, rozwiązywał je kolejno, pokazując któremuś sąsiadowi znajdujące się w nich żyto. Nabierali oni starodawnym zwyczajem pełne garście ziaren, ważyli przesypując z dłoni na dłoń, kiwali głowami i psioczyłi na tych, którzy za darmo nie chcieli wziąć tak dorodnego zboża.
Na okinczyckich piaskach nie mogło być tak wspaniałych urodzajów, jak na czarnoziomach Ukrainy. Do punktów „skupu” dostarczano jednak ziarno najwyższe klasy, często uzyskane w wyniku ręcznego „odsiewu”. Do tego służyła, półokrągła „szufelenka”, wyżłobiona z najlepszego kawałka liściastego drewna. Przy jej pomocy oddzielano ziarenka dobrze nalane od słabiej wypełnionych, tzw. pośladu i plew.
Był to ostatni etap pracy rolnika na drodze pozyskania ziarna. W tym celu na klepisku stodoły, w jednym końcu usypywał stertę wymłóconego, nieposortowanego zboża. Po przeciwnej stronie jakimiś workami i płachtami uszczelniał pobocza. Wreszcie usadawiał się na niskim stołeczku obok stertki i brał do ręki wspomniane narzędzie, tzw. wiejałku. Dobrze wyćwiczonym, od szeregu lat powtarzanym ruchem, nabierał jednakową, wyważoną miarkę zboża, a następnie zdecydowanie i mocno wyrzucał na drugi koniec klepiska.
Z cichym, krótkim szumem ześlizgiwało się ono z wyszlifowanego przez wiele lat drewna. Najdorodniejsze ziarenka leciały daleko, pod drugą ścianę. Lżejsze opadały wcześniej, a prawie puste kończyły lot tuż za nogami gospodarza.
Nikt nie był w stanie wskazać wynalazcę tego sposobu oddzielania dorodnych ziarenek od tzw. plew. Metoda była przekazywana z ojca na syna. Zarówno poprzednie pokolenia, jak i ostatnie, już po nadejściu władzy radzieckiej, pozyskiwały w ten sposób różne ziarna, zależnie od potrzeb. Inne przeznaczano na chleb, inne na pasze dla zwierząt, a jeszcze inne do wysiania w polu, na nowy urodzaj.
O czym myślał posiwiały stary gospodarz, przerzucając zmęczoną, wypracowaną ręką przez całą szerokość stodoły własne zboże, garść po garści, jeśli wiedział, że najdorodniejsze ziarna będzie zmuszony oddać nowej władzy. Byłem nieraz podczas tej pracy obok ojca, obok dziadka. Ojciec wykonywał wszystko w milczeniu, tak jakby wiedział, że innego wyjścia nie ma.
Dziadek milczał tylko na początku prac, kiedy rozpoczynał przygotowania, kiedy zajmował miejsce obok wymłóconego ziarna, jeszcze wymieszanego z plewami. Widocznie nie potrafił naruszyć tej uroczystej ciszy, która panowała w stodole przepełnionej zapachem słomy i chleba.
Stara, wysuszona ręka dziadka rytmicznie powtarzała te same ruchy, wyćwiczone od najmłodszych lat. Najpierw pustą wiejałkę zagłębiał w stertce szarego żyta. Po krótkim wyważonym potrząśnięciu i lekkim cofnięciu, wykonywał zdecydowany rzut do przodu. Celnie wypuszczona garstka zboża leciała tam, dokąd ją skierowano. Ręka pracowała rytmicznie, dokładnie. Następował rzut po rzucie. Dziadek wykonywał pracę swoją spokojnie, starannie. Inaczej nie potrafił.
Łatwo ześlizgując się z twardego drewna, szare ziarenka jeszcze wymieszane z plewami zwartym, wydłużonym łukiem unosiły się nieco do góry. Lekkie plewy chwilę utrzymywały się w powietrzu, a potem pomału opadały tuż za nogami rolnika. Najmniejsze i najlżejsze ziarna niby pozbawione mocy, gwałtownie zmniejszały prędkość i nieco dalej bezgłośnie układały się na glinianym klepisku. Najcięższe, najlepiej nalane leciały dalej, tworząc wachlarzyk przypominający poziomy deszcz. Spadały potem z cichym szelestem na drugim końcu klepiska. Rosła tam stertka najdorodniejszego ziarna.
Po pewnym czasie dziadek wstawał i szedł powoli w poprzek stodoły do tego miejsca, gdzie się ułożyły najbujniejsze ziarenka. Schylał się nad swoim żytem, nad efektem własnej pracy, delikatnie zanurzał suche, spracowane dłonie w dorodnym czystym zbożu, niby je pieszcząc i głaszcząc, a może żegnając. W tym momencie usta dziadka przestawały milczeć. Pod adresem nowej władzy nieoczekiwanie wybuchał potokiem złorzeczeń i przekleństw. Widocznie pożegnalne dotknięcie do swego ziarna przepełniało kielich goryczy w stopniu nie pozwalającym na dalsze milczenie.
Dziadek milczeć już nie mógł. Musiał głośno powiedzieć o tym wszystkim, o czym myślał zaledwie kilka minut wcześniej. Nie mógł pogodzić się z obowiązkiem oddania za darmo dla państwa, które zagarnęło nasze tereny tak dorodnego zboża zebranego własnymi rękoma, z własnego pola. Złorzeczył i przeklinał sowiecką władzę, tak jakby wierzył, że od jego słów może coś ulec zmianie. Głośne, ciężkie słowa dziadka nie przynosiły ulgi, nie gasiły narastającego w sercu żalu, nie zmniejszały wzmagającej się goryczy z powodu zbliżających się kołchozów. Widocznie przeczuwał, że te nieludzkie twory wszystko zabiorą, a zostawią pustą stodołę i okaleczoną duszę.
Zboże oddawane radzieckiemu państwu musiało być nie tylko dorodne. Musiało być suche. Wysokim wymaganiom trudno było sprostać. Pogoda nie zawsze sprzyjała, nie zawsze było słońce. W normalnych warunkach wtedy nikt nie młócił. Pracę odkładano na terminy późniejsze. Teraz zboże suszono nawet na piecach. Ludzie płakali, przeklinali i próbowali sprostać coraz wyższym wymaganiom. Takiej możliwości nie było. Z władzą radziecką nikt nie wygrał. Władza wyznaczyła sobie cel i realizowała go konsekwentnie, łamiąc wszelkie opory niepokornych rolników.
Coraz częściej przynoszono do domu wiadomości, że kolejna wieś musiała poddać się i zapisać do „raju” zwanego kołchozem. Na początku słyszałem nazwy miejscowości dalszych, nieznanych, ale z coraz większą trwogą zaczęto wymieniać nazwy bliższe, sąsiedzkie. Mieszkańcy naszej wioski z przerażeniem stwierdzali, że nie pomogą prośby, błagania ani żaden opór. Nasza mała wieś odgrodzona od świata gęstymi, zielonymi lasami nie pozostanie odmienną wyspą w bezkresnym morzu jednolitej gospodarki kołchozowej.
Nadzieja, że gęste lasy ukryją nas, że piaszczystym bezdrożem nikt do nas nie dotrze, stały się złudne. Dla radzieckich funkcjonariuszy nie ma złych dróg. Nikt się przed nimi nie ukryje, a nawet największy i najgęściejszy las nie osłoni najmniejszej wsi, żadnego gospodarza. Wszystkich czeka ten sam los. W pewnym momencie wyjścia nie będzie i każdy stanie się radzieckim niewolnikiem na własnej ziemi. Ręce każdego byłego gospodarza bez względu na wiek, będą mnożyć potęgę ZSRR.
Próbowano jeszcze wyprosić zgodę władz na wspólne gospodarowanie rolników naszej jednej wioski. Następnie proszono o zgodę na wspólny kołchoz z mieszkańcami wsi Orciuchy. Na żadne eksperymenty nie wyrażono zgody. Władza radziecka znała tylko jeden bezbłędny, najlepszy system gospodarowania i on, jak ciemna chmura, zbliżał się coraz bardziej do naszych Okinczyc.
Przerażająca była ludzka bezradność i ogólna bezsilność przed tym co wymyślono gdzieś daleko, w Moskwie. Wymyślono i bezdusznie realizowano. Ludzie godzili się na wszystko, pracowali od świtu do nocy, oddawali za darmo to, co zostało zebrane z pola, wyrażali zgodę na realizację dla państwa wszelkich dostaw i opłat w takiej wysokości, jak w sąsiednich kołchozach. Pragnęli tylko jednego, tak bardzo chcieli pozostać na swoim. Jednak z władzami żadnej dyskusji na ten temat nie było. Z rolnikami nikt nie rozmawiał, nikt ich nie słuchał.
W tym okresie zacząłem rozumieć, że to o czym mówi się w domu, ma być tajemnicą dla wszelkich osób postronnych. Coraz częściej od oburzonych rodziców słyszałem, że przyczyną wszystkich nieszczęść jest Stalin, mieszkający w dalekiej Moskwie, że to on wydaje straszne decyzje, przynoszące tyle zła. Bardzo często padały słowa, że „jest to bandyta, który powinien dawno zdechnąć i żeby on zdechł jak najszybciej, że w przelanej krwi niewinnych ludzi mógłby się utopić”.
W pewnym momencie po takich „wywodach” rodzice opamiętywali się i zaczynali z przerażeniem tłumaczyć, że tych słów w żadnym wypadku, przy nikim nie wolno powtórzyć, bo wszystkich wywiozą daleko na Syberię, skąd nie wrócimy nigdy.
O Stalinie wiedziałem też z podręczników szkolnych, w których jego zdjęcie przeważnie umieszczano na pierwszych stronach, bez względu na to, do jakiego przedmiotu podręcznik miał służyć. O Stalinie musiałem uczyć się wierszy i piosenek. Od rodziców słyszałem natomiast bez przerwy, że nigdzie na świecie nie ma drugiego państwa, w którym istniałby podobny niewolniczy system, że do Polski sowieckie rządy w takim stopniu na pewno nie dotarły, lecz na wyjazd tam nie mamy żadnej szansy. Nie możemy o tym nawet myśleć. Za najdelikatniejsze zapytanie w tej sprawie skierowane do jakiegokolwiek szczebla władzy mogłaby paść niezbyt przyjemna odpowiedź:
- A szto, wam Sawieckij Sajuz i Sawieckaja Włast` nie nrawitsia?
Możiet wy chatitie apiat` kapitalistaw?1
Gdyby zapytanie o pozwolenie na wyjazd ze Związku Radzieckiego skierowano do jakiegoś większego służbisty lub do kogoś na wyższym stanowisku, to zamiast do Polski można byłoby wyjechać w przeciwnym kierunku, pod specjalną ochroną.
Jedynie czasami, wśród osób najbardziej zaprzyjaźnionych, najbliższych, snuto nierealne marzenia o polskiej granicy wg. stanu sprzed wojny. Jakże oni mocno pragnęli, aby w najgorszym przypadku granica przebiegała tuż za wsią, za pobliskim lasem.
1 Gospodarzu uważajcie. Oni spalą Pana dom (ros.)
1 Rozmowy między rodzicami i dziadkami odbywały się w języku polskim. W powszechnym użyciu były jednak niektóre wyrazy lub określenia białoruskie. Np. grubą linę którą używano z tyłu wozu do przyciskania siana lub zboża nie nazywano inaczej jak „wużyszcza”. Cienka linka, to „wiarouka”, a gruba siekiera - „kałun”, bo rozkłuwał (rozłupywał) grube pnie.
1 Otrzymaliśmy rozkaz - naszemu pułkowi na Kaukaz
Otrzymaliśmy drugi - naszemu pułkowi do domu (ros.)
1 Po cóż mateczko ten krzyk. Ogień ugaszony. Dzieciakom nic się nie stało. Wieś nie spłonęła. Jest największy porządek. (ros.)
1 Dobrze, że tylko tak. Gdzieś w głębi Rosji za stawianie oporu wywozili całe wsie.
1 Wielkie dzięki! Ochroń was Panie! Uratuj od kołchozów! (ros.)
1 bo u nas w Rosji ludzi z głodu zdychają. (ros.)
1 Czy panu Związek Radziecki i władza radziecka nie podobają się? Czy pan pragnie powrotu kapitalistów?
poniedziałek, 16 lipca 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz