poniedziałek, 16 lipca 2007

Rozdział 7

7. Kołchozowe widmo.

26
Bezlitosna machina terroru wymyślona, a potem uruchomiona i rozpędzona przez Stalina funkcjonowała nadal, również po jego śmierci. Autora barbarzyństwa pochowano, lecz dzieło kwitło, idee realizowano. Niewyobrażalna masa zła, którego ofiarą stała się zacofana wieś, biedni rosyjscy chłopi, rozprzestrzeniała się jak zaraza i ogarniała coraz nowsze tereny. „Złe” dotarło do nas w tamtych latach, gdy żył jeszcze „wódz” wyklęty przez narody wielkiego radzieckiego imperium. Nienawidził go cały kraj, niezliczone miliony z głębi serca życzyły mu szybkiej śmierci. Układano o nim programowe wiersze i pieśni.

Stało się to latem 1948 roku. Właśnie wtedy ciemna chmura stalinowskiej bezwzględności i przemocy przesłoniła błękitne niebo nad spokojnymi mieszkańcami naszej cichej wioski. Ogarnięci smutkiem, pozbawieni uśmiechu z niepokojem oczekiwali na decyzje radzieckich komisarzy. Podczas żniw, po raz ostatni wyszli na pole zebrać swoje plony. Część zboża żęto sierpami. Pracowali starannie i dokładnie. Zasadę tę mieli wpojoną od pokoleń. W tym roku, chyba w rozpaczy przed utratą tego co posiadali, dokładność i staranność przekroczyła wszelkie granice.

Tak samo było i na naszych wąskich zagonach. Przebywałem tam wielokrotnie, nie za wiele pomagałem, lecz systematycznie zarówno od rodzi­ców, jak też od dziadków słyszałem w kółko te same słowa: „Zobacz, tam leży kłosek, podnieś go, z tego będzie chleb. Zapamiętaj na zawsze - ostatni raz jesteśmy na swoim polu. Ostatni raz pracujemy dla siebie. Wkrótce staniemy się niewolnikami”. (To nie jest przesada. Ta grupa ludności nie miała nawet dokumentów potwierdzających tożsamość. Swojej wsi nikt nie mógł opuścić.)

Nie przypominam z czyjej inicjatywy, lecz i w moim ręku znalazł się sierp. Mama kilkakrotnie pokazała, jak należy brać garść zboża, jak sierp zakładać i podcinać źdźbła, a nie palce ręki. Ogarnięty poczuciem dumy, że mogę pracować jak dorośli podczas zbiorów naszego zboża, przystąpiłem do pracy.

Łatwiej pokazywać, trudniej wykonywać. Żdźbełka zboża przesłaniają dłoń żniwiarza i tę część sierpa, która rytmicznie się wrzyna w twardą, suchą słomę. Ostre ukośne ząbki łukowato wygiętego narzędzia poruszają się tuż pod bezbronnymi palcami.

Po pierwszych nadzwyczaj ostrożnych pocią­gnięciach, zacząłem nabierać wprawy. Pochylałem się nisko podobnie jak rodzice i dziadkowie, i tak jak oni miałem kłosy żyta przy twarzy. Może jeszcze nie wiedziałem, że wdycham zapach chleba. Na pewno nie pomyślałem, że już wkrótce tak ciężko będzie go zdobyć. Potrafiłem zauważyć, że zboże było marne, szczególnie obok wysokiej miedzy, a ziemia sucha i twarda, wygrzana letnim słońcem, które nas również nie oszczędzało.

Pomimo gorąca starałem się dorównać dorosłym. Coraz sprawniej i śmielej ścinałem nasze żyto. Wtedy... przy kolejnym pociągnięciu poczułem jak ząbkowane ostrze zagłębia się w palcu. Wyprostowałem się i spojrzałem na palec. Ujrzałem głęboką, szeroko rozchyloną ranę. Po chwili ukazała się krew. Palec obwiązano kawałkiem białej szmaty, która szybko zaczęła zmieniać kolor na czerwony. Wkrótce poczułem ból. Pomagać w żniwach nie mogłem. Po tamtym cięciu mam ślad do dzisiaj, gdy piszę wspomnienia na komputerze. Mam więc wspomnienia od sierpa komputera.

Wracaliśmy z pola do domu na obiad w grupie kilku, wiejskich kobiet. Ktoś ponownie odezwał się na temat kołchozów. Na to jedna starsza kobiecina, machając sierpem w wysoko uniesionej dłoni, zaczęła głośno krzyczeć, że własności nikt nie ma prawa zabrać, że sierpami porozwalamy głowy tym, co zechcą nas ruszyć i żadnego kołchozu nie pozwolimy utworzyć.

Niestety, sierp tamtej kobiety i innych, nie tylko z naszej wsi, nie zatrzymał pochodu idei oznaczonej jak na ironię godłem z młotem i sierpem, w wysoko uniesionych dłoniach. Władza okazała się silniejsza. Tamta kobieta nie wiedziała jeszcze, że sierp nie pomoże i wkrótce podpisze druk przygotowany przez partyjnych agitatorów. Będzie to jej własnoręczne podanie do władzy radzieckiej z prośbą o przyjęcie do kołchozu.

Aby świadomość społeczną doprowadzić do takiego poziomu i ostatecznie skończyć z pojedynczymi, nietypowymi wyspami prywatnej własności, władze podjęły zdecydowane działania. W tym celu wręczono rolnikom imienne wezwania z kolejną stawką obowiązkowych dostaw zboża. Ustalono wyjątkowo krótkie terminy realizacji. Stawki wyznaczono w takiej wysokości, że przy najlepszym urodzaju nie było żadnej możliwości spełnienia żądań. Postawiono również warunek dodatkowy. Jeżeli ktoś nie zrealizuje dostaw w wyznaczonym terminie, to przedstawiciele władzy sami zabiorą wszystko co znajdą u opornego gospodarza.

Ludzie poddali się. Kołchoz powstał na ogólnym zebraniu na podwórku jednego z rolników. Byliśmy tam, jako dzieci z ciekawości, bo coś się we wsi działo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie będą następstwa zapadających decyzji. Może to i normalne, że w takim wieku ciekawość jest większa niż strach przed nie znaną przyszłością, tym bardziej, że z ust staruszki, nauczycielki realizującej program szkolny, słyszeliśmy co najmniej kilkakrotnie o szczęśliwym życiu w kołchozie, o tym, że nasi rodzice będą teraz szli do pracy na pole z radością w sercu i piosenką na ustach. Spostrzegawczy uczniowie mogli zauważyć, że wypowiadała te słowa bez większego entuzjazmu, chyba z uczuciem winy lub wstydu. Niechby spróbowała powiedzieć inaczej, niż to wynikało z programu - na Syberii miejsca było dość dla mówiących i myślących samodzielnie.

Była to skromna, siwiutka kobiecinka z głębi Rosji. Przyjechała na nasze tereny z głuchoniemą córką w moim wieku w poszukiwaniu szczęścia, uciekając od tamtej rzeczywistości. Podczas długich, jesiennych i zimowych wieczorów przychodziła czasami do nas i siedziała godzinami z rodzicami w dużej kuchni snując smutną opowieść. Światło naftowej lampy zawieszonej nad pustym stołem rozpraszało mrok, oświetlało smutne twarze, a ona opowiadała. Spokojnie opowiadała swoją niekończącą się historię, tak jakby to dotyczyło kogoś innego. Mówiła cicho, bez żadnych emocji, bez żadnego wzruszenia.

To były jej wspomnienia o „dobrobycie”, od którego próbowała uciec, a który ją dogonił i zbliżał się nieuchronnie do naszej wsi. Podczas rozmów z rodzicami, gdy nie musiała realizować programu szkolnego, na pewno nie mówiła, że kołchoźnicy idą do pracy śpiewając.

Wreszcie najgorsze stało się. Rolnicy podpisali przygotowane przez radzieckie władze druki podań o przyjęcie do kołchozu. Nikt ich nie czytał. Nikt nie odważył się pogłębiać własnej rozpaczy i zapoznawać się z treścią prośby, pod którą składał podpis1. Z chwilą jego złożenia rolnik już nie był rolnikiem, nie był gospodarzem. Sam na siebie wydawał wyrok, sam na siebie zakładał jarzmo niewolnika. W jednym momencie tracił majątek, przeistaczał się w kołchoźnika.

Pokonani mężczyźni rozchodzili się do domów. Szli cicho, ze spuszczonymi głowami, unikając wzajemnych spojrzeń. Był jasny, słoneczny dzień, a w ich sercach szara gorycz, w głowie pustka. Stracili ziemię, koni - wszystko. W jaki sposób, jakimi słowami mieli wyjaśnić domownikom, żonie i dzieciom, że przed chwilą przestali być gospodarzami, że już nie mają nic, tylko gołe ręce do pracy za darmo.

Od momentu podpisania „podania” nadzieję na przetrwanie dawała jedynie przydomowa działka i możliwość trzymania krowy w oborze, jeszcze nie zabranej przez kołchoz. Konie należało przyprowadzić do wspólnej stajni, którą w pośpiechu wykonano w dużej stodole jednego z bogatszych gospodarzy. O propozycji, aby pozostały w stajniach dotychczasowych właścicieli, priedsiedatiel kołchozu nawet słyszeć nie chciał. Wybrano go w jawnym głosowaniu. Była to jedyna kandydatura. Przybył z głębi Rosji. Od jakiegoś działacza, który przeprowadzał tamto zebranie mieszkańcy dowiedzieli się, że we władzach miestnyj nikto byt` nie możiet.2

Kołchozy i dziadek. Co przeżywał? O czym myślał ten starszy, spracowany człowiek? Tego nie potrafił powiedzieć i nie powiedział nigdy nikomu. On prawie nic nie mówił. Brakowało mu słów na wyrażenie protestu, na wypowiedzenie tego, co czuł po tylu latach pracy, co prawda ciężkiej, lecz zawsze na swoim i zawsze dla siebie.

Dziadek protestował. Protestował uporczywym milczeniem lub stanowczym i krótkim stwier­dzeniem, że żadnego podania, do żadnego kołchozu nie podpisze i nie wpuści nikogo na podwórko, nie pozwoli nikomu obcemu wejść na ziemię ojców uprawianą od dawna przez dziadów i pradziadów, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Jego suche ręce trzęsły się w bezsilnej rozpaczy. Nagle urywając rozmowę, dziadek pośpiesznie wkładał czapkę na posiwiałą głowę, bez słów pożegnania wychodził z naszego mieszkania. Wracał do domu, tak jakby tam, swoją obecnością miał powstrzymać nadciągające nieszczęście.

Nawet wtedy, kiedy inni sąsiedzi poddali się i również rodzice stwierdzili, że nie ma innego wyjścia, że od kołchozu uciec się nie da, dziadek nie dopuszczał do rozmów na ten temat, nie przyjmował żadnych tłumaczeń. Lekko przygarbiony, lecz nie pokorny staruszek nie chciał się ugiąć przed nową władzą, nie potrafił pozbyć się marzeń. Pragnął gospodarstwo przekazać w młode ręce. Wierzył, że ziemię uprawiać będzie któryś z wnuków. Pamiętał, że nawet po ucieczce na daleką Ukrainę podczas pierwszej wojny światowej, mógł wrócić na swoje podwórko. Obawiał się, że dom mógł spłonąć. Wiedział, że ziemia ojców została. Twierdził, że antychryst zginie, że nastąpi to wkrótce.

Cierpliwie, ze spokojem i wyrozumiałością rodzice wielokrotnie próbowali przekonać dziadka o zaniechaniu oporu, o konieczności pogodzenia się z losem. Wreszcie dziadek postawił drżącą ręką jakiś krzywy krzyżyk na blankiecie „podania”. Na innych dokumentach wypisywał dumnie swoje inicjały J. O. To nie były jego ustępstwa przed władzą sowiecką. Nie ustąpiłby im za żadną cenę. Dziadek uległ namowom córki i częściowo zięcia. Pragnął spokoju w rodzinie.

Z niewypowiedzianym bólem w sercu i spuszczoną głową, zdławiony, lecz nie pokonany, odprowadził on swego Deresza do kołchozowej stajni. Do własnego domu, na puste podwórko wrócił bez konia. Nie odzywał się do nikogo, z nikim nie rozmawiał. Widocznie już wtedy w starczej głowie zrodziło się przeczucie, że odprowadził swego pupila nie do sąsiedniej stajni, a na głodową śmierć, z przemęczenia i przepracowania.

Dziadek ostatnim wysiłkiem swych myśli, osaczony przez nową władzę, ustępując prośbom córki i argumentom zięcia, postawił warunek, aby wyłącznie nasz ojciec brał Deresza do pracy w polu i pilnował jak swego, tak jak dotychczas, jak na to zasłużył. Takie były ostatnie życzenia naszego dziadka.

Niestety, koń stał się własnością kołchozu. Nie miał już stałego opiekuna. Codziennie ktoś inny zaprzęgał go do wozu. Tracąc prawo do wypoczynku i posiłku w coraz innych rękach pracował na kołchozowym polu lub orał przydomowe działki.

Upłynęło parę miesięcy, może więcej i dziadek zabrał z kołchozu ukochanego Deresza, a następnie przyprowadził na swoje podwórko, do własnej stajni. To już nie było tamte żwawe, wesołe stworzenie. Wychudzony i schorowany ledwo trzymał się na nogach. Nie potrafił już ciągnąć pługa, nie poradziłby z pustym wozem. Kołchoz go już nie potrzebował. Dziadek postanowił, aby zakończył on życie u swego gospodarza, a nie u obcych, bezlitosnych ludzi. Lecz to nie ludzie byli bezlitośni. To ten nowy system nie litował się nad nikim ani nad ludźmi, ani nad zwierzętami.

Zanim to nastąpiło, między ojcem i dziadkiem ponownie wybuchła awantura. Ojciec nie chciał, aby dziadek zabierał konia. Twierdził, że już i tak nic mu nie pomoże, że niech zakończy życie w kołchozowej stajni.

Dziadka prawie szał ogarnął. Nie reagował na żadne argumenty. Twierdził, że widział wielokrotnie, jak koń zwalniał krok przed znajomą bramą, jak skręcał głowę i szukał smutnymi oczami gospodarza, który go opuścił. Teraz nikt mu na drodze nie stanie. Deresz jest jego, a więc zabierze go na swoje podwórko, do swego chlewa. Słowa dotrzymał. Niestety, konia to nie uratowało. Los jego był przesądzony.

Po tej stracie dziadek zmienił się niedopoznania. Zamknął się w sobie. Nie rozmawiał prawie z nikim, przestał wspominać o Amerykańcach, którzy mieli uwolnić od kołchozów.

Pomimo protestów córki i zięcia, prawie codziennie szedł wiejską drogą w kierunku pobliskiego lasu. Zawsze miał przy sobie małą, ręczną piłę i niedużą siekierkę, wepchniętą za pas. Z tymi narzędziami penetrował skraj lasu, szukał wyschniętej sosenki lub świerka. Chudy, lecz twardy staruszek długo i uparcie podcinał oraz podrąbywał upatrzone drzewko. Charakterystyczne „hhaaak” wydobywające się z piersi wraz z mocniejszym wydechem wzmacniało uderzenie siekiery.

Potem z powalonego świerka lub sosenki wystarczyło obrąbać wątłe, wyschnięte gałązki i można było wybierać się w drogę powrotną. Dobrze wymierzonym uderzeniem, z obowiązkowym „hhaaak” wbijał dziadek siekierę w gruby odziemek swojej „suszki”. Następnie unosił jej cienki wierzchołek do góry i po znalezieniu miejsca zapewniającego równowagę między tylnym, długim końcem i przednim, znacznie krótszym, układał na swoim ramieniu.

Teraz lekko przygarbiony pod ciężarem przeżytych lat i twardego ładunku, ostrożnie lawirując pomiędzy drzewami, wychodził z lasu. Wracał skrajem wiejskiej drogi w kierunku domu, obojętnie mijając oglądających się za nim sąsiadów. Mocno ciążyła i wrzynała się w ramię ta wyschnięta, cienka sosenka, znacznie mocniej niż zaledwie przed paru laty, gruby ciężki drąg dźwigany ze Stołpiec na odległą łąkę, niezbędny do przyciśnięcia swego siana, nakoszonego na swojej łące i wiezionego na swoje podwórko.

Ciężko i z bólem pracowało serce tego staruszka, ciężkie myśli krążyły w posiwiałej głowie. On, gospodarz od najmłodszych lat, właściciel pięknych, mocnych koni stanowiących jego dumę, niósł na plecach „suszki” do rozpalenia ognia w kuchni.

To był kolejny powód do kłótni z zięciem. Ci dwaj mężczyźni, jeszcze tak niedawno mocno zgrani, rozumiejący się bez zbędnych słów, tak sobie wzajemnie potrzebni podczas wspólnego wożenia zboża lub siana do własnych stodół ze swoich pól, teraz nie mogli znaleźć wspólnego języka. Nasz ojciec zawsze brał z kołchozu konia na potrzeby swoje i dziadka. Potrzeby były ograniczone, a więc zaoranie podwórka, w celu posadzenia ziemniaków oraz po to, by przywieźć drzewa z lasu. Ojciec przywoził drzewo również dziadkowi. Nigdy go nie brakowało, z tym problemów nie było.

Dziadek na ten temat miał swoje, odmienne zdanie. Nie podejmując dyskusji krótko stwierdzał, że już swego konia nie ma, a cudzych nie potrzebuje. Będzie więc nosił drzewo na plecach i nikt mu tego nie zabroni. Takiego dobrobytu doczekał się na stare lata. Tak go uszczęśliwiła nowa władza. W tym okresie również do nas dziadek przychodził coraz rzadziej. Wnuki podrosły i nie potrzebowały takiej opieki jak przed kilku laty. Miały swoje towarzystwo, własnych kolegów i razem z nimi przemierzały najdalsze zakątki wsi i okolic.

Nasz ojciec, tak jak pozostali dorośli mieszkańcy wsi, poddał się pod naciskiem bezwzględnego terroru i podporządkował nowej władzy, narzucającej upokarzający niewolniczy system. Dziadek protestował. Nie miał wsparcia ani w rówieśnikach którzy nie żyli, ani we wnukach, którzy nie rozumiejąc tragedii dorosłego pokolenia cieszyli się ciepłem letniego słońca. Osamotniony dziadek udowadniał, że nie potrzebuje pomocy również zięcia, bo dopóki żyje, babcia zawsze będzie miała suche drewno do rozpalenia ognia pod garnkiem, z gotującymi się kartofelkami dla ich obojga.

Dziadka koń nie wytrzymał warunków stworzonych przez kołchoz. Niektóre, w jakiś dziwny niezrozumiały sposób, potrafiły przetrwać kolejną zimę. Niestety, na początku wiosny nie nadawały się do żadnych prac, zanim nie dokarmiły się na nowej trawie. Wspólnego nikt nie pilnował, a nawet gdyby ktoś chciał te biedne stworzenia nakarmić, to nie było czym. Podobnie było z kołchozowymi krowami. W kołchozach zdychały wszystkie stworzenia.

W pierwszym okresie po zakończeniu wojny, z Niemiec w głąb Rosji pędzono ogromne stada czarno - białych krów. Wielokrotnie całą szerokością ulicy, wznosząc ogromny kurz poruszały się setki sztuk tych nieszczęsnych zwierząt, o które nikt nie dbał, nikt nie karmił, nie doił. Może przechodząc przez jakąś rzeczkę, od czasu do czasu zaspokoiły pragnienie.

Krowy były trafiejnyje i nikamu nie nużnyje.1 Podobnie postępowano z końmi, zagarniętymi na Zachodzie. Pewnego dnia na nasze podwórko wprowadzono ich kilka. Poganiacze weszli do mieszkania, poprosili o wodę, może o jakieś jedzenie. Ojciec, widząc wynędzniałe stworzenia, poszedł do stodoły i przyniósł im siana. Na ten gest usłyszał reprymendę od poganiaczy:

- Kakoj wy chaziain?! Zaczem Wy dali im eto sieno? Eta koni giermanskije! Puśt` podychajut! 2

Byłych gospodarzy, teraz kołchoźników, zmuszono do pracy od świtu do nocy na „wspólnej” ziemi bez żadnej płacy, bez żadnej nadziei na poprawę niewolniczego losu. Kołchoźnikom nie płacono wcale. Nasz ojciec wielokrotnie, podczas nieoficjalnych rozmów, na polu lub łące, zwracał się do kierownika kołchozu z tą samą upartą, prośbą:

- Nic nie płacicie. Pracujemy za darmo. Wobec tego dajcie chociaż cokolwiek do jedzenia! Przynajmniej raz na dzień, dajcie zjeść! Niczego więcej nie chcemy!

Odpowiedzi priedsiedatiela były krótkie:

- Małczi Cechanowicz. Małczi. Smatri sztoby chużie nie było.3

Przykro było pracować i nic nie zarabiać. Państwo radzieckie z tej pracy też miało nikły pożytek. To, co jakimś cudem urosło na polu i zostało zebrane, bardzo szybko marnowało się lub było rozkradane przez wszystkie osoby mające jakikolwiek dostęp do zbiorów.

Zostawiono jednak kołchoźnikom i powody do radości. Mieli prawo uprawiać własne podwórko. Mogli zaorać lub przekopać szpadlem cały plac wokół domu, od płotu jednego sąsiada do płotu drugiego. Bez upraw zostawiono jedynie niezbędne przejścia i wąski przejazd. Tam, gdzie w latach poprzednich z suchej ziemi wyrastała niska murawa, która nie miała żadnego znaczenia gospodarczego teraz równymi rzędami zieleniły się ziemniaki, podstawowe zabezpieczenie rodziny przed zimowym głodem.

Radość z uprawiania kilkudziesięciu arów ziemi była przymusem do pracy na wspólnym. Gdyby ktoś zaprzestał prac na „wspólnym”, to kołchoz zabrałby wszystko, całe podwórko po kapiel, tj. do samego okapu budynku mieszkalnego.

Ze strony władz był jeszcze jeden gest. Kołchoźnikom zezwolono na trzymanie krów. Dziadkowie mieli jedną, a rodzice dwie krowy. Było to ogromne dobrodziejstwo kierownictwa kołchozu. Mieliśmy swoje mleko. W sklepach mleka w sprzedaży nie było, a gdyby było, to kołchoźnicy nie mieli za co go kupić.

Latem wykarmienie krów nie stwarzało żadnych problemów, gdyż zezwalano na wypasanie w lasach. W naszej wsi mieliśmy „etatowego” pastucha, który jedynie tym się zajmował. Czytać nie umiał, liter nie odróżniał, lecz doskonale znał krowy i potrafił z nimi nawiązać kontakt, jak słynny, filmowy Tarzan z małpami.

Głośnym, powtarzanym przez echo tprreee zwoływał swoje stado, gdy zbliżała się godzina powrotu do domu. Prawie natychmiast zaczynały się ruszać gałęzie na okolicznych drzewach i krzakach, a z gęstwiny pokazywały się rogate głowy. Pędzał krowy kołchoźników do lasu i zawsze z nimi wracał do domu. Bardzo rzadko któraś zagubiła się. Wtedy mieszkańcy udawali się na poszukiwania i jakoś obywało się bez tragedii.

Ogromnym problemem stawało się wykarmienie krów w okresie zimowym. Podczas sianokosów, a szczególnie przed ich rozpoczęciem, obiecywano, że wszyscy biorący udział w pracy na łące, otrzymają z kołchozu przynajmniej po jednym wozie siana. Niestety, na obietnicach wszystko się kończyło. Nikt, nigdy żadnego siana nie otrzymał. Radzono sobie sposobami, których chyba nie potrafię opisać.

Był to problem dorosłych. Dla nas, kilkunastoletnich, beztroskich chłopców okres sianokosów to nie tylko czas letniej przerwy w nauce. To możliwość zabrania się na łąkę i przyjemność powrotu na wysokim bujającym się wozie, a przede wszystkim czas skakanie na jego pulchną, doskonale amortyzującą warstwę z wysokich belek stodoły.

Z ogromną radością patrzyliśmy, jak wozy pełne siana po wyjechaniu z lasu, skręcały na obszerne podwórko, do wysokiej stodoły państwa Mostowskich. Jeszcze większą, niepowtarzalną frajdę sprawiali zamyśleni kołchoźnicy, gdy omijając własne zagrody, podjeżdżali do najwyższej we wsi stodoły państwa Pruszkowskich. Ona już nie należała do właściciela. W stodole składano siano kołchozowe. Wszyscy wiejscy chłopcy mogli tam wejść. Byłego gospodarza nikt się o zgodę nie pytał.

Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na moment, gdy ułoży się pierwsza warstwa wystarczająca do zamortyzowania uderzenia zeskoku. Niezmiernie szczęśliwi, właziliśmy na coraz wyższe belki konstrukcji. Po chwili wyczekiwania, po przełamaniu strachu i odbiciu się od belki, leciało się w dół, z bezwolnie wstrzymanym oddechem, z przyśpieszonymi uderzeniami serca.

Po wielokrotnych zeskokach, wysokość wydawała się zbyt mała i właziło się coraz wyżej, pod sam dach. Po oswojeniu się z uczuciem podchodzenia żołądka pod gardło, chciało się zapoznać z wrażeniem powstającym podczas dłuższego lotu. Niestety, wyższych belek nie było, a coraz grubsza warstwa siana, skracała odległość i czas lotu.

Wtedy nie wiedziałem, że będę miał okazję, kilka lat później, zapoznać się z uczuciem lotu w większą przepaść i podchodzeniem żołądka do gardła podczas dłuższego opadania. Tamten młodzieńczy niedosyt spadania w dół, uzupełniłem podczas służby wojskowej, skacząc z balonu. Skoku z balonu zapomnieć się nie da.

Zanim to nastąpiło, z niedowierzaniem przyjąłem decyzję komisji poborowej kierującej mnie wraz z kilkoma innymi wybrańcami losu do służby w wojskach powietrzno-desantowych. Od tego momentu aż do szczęśliwego powrotu do cywila, nie schodził smutek z twarzy mamy i nie było końca zatroskanym spojrzeniom ojca.

Zanim przeżyłem wrażenia z pierwszego skoku, musiałem przejść obowiązkowe ćwiczenia naziemne, wzmacniające stawy skokowe i długie, treningowe wiszenie na taśmach uprzęży spadochronu, które były doczepione do jakiejś wysokiej poprzecznej belki na placu treningowym. Zdaniem ćwiczących, zeskok z dwóch metrów na całe stopy do przyjemnych nie należał. Zdaniem dowódców, ćwiczenia te zabezpieczały nogi skoczka przed złamaniami w momencie zderzenia z ziemią po prawdziwym skoku z samolotu. Wiszenie na taśmach miało przygotować spadochroniarza do umiejętności przybierania właściwej pozycji przed lądowaniem.

Na całe życie pozostał w pamięci pierwszy skok z AN-tka. Piękny widok ziemi z wysokości 800 metrów. Świadome oczekiwanie na nigdy wcześniej nie przeżyte uczucie utraty pod nogami niestabilnej i chwiejnej, lecz twardej podłogi samolotu, uciekającej czasami gdzieś w dół lub dociskającej mocno do stóp. Potem nastąpił stanowczy wykrok za próg, nad dalekie zielone łąki oraz małe prostokąty kolorowych pól... Nagła cisza i samotność. Brak jakiegokolwiek oparcia, niekontrolowane przewracanie się... Uciekająca w bok ziemia... Utrata orientacji przestrzennej.

Na szczęście trwało to krótko, może jedynie tyle, na ile zatrzymał się oddech. Zgodnie z wyjaśnieniami instruktorów, od momentu opuszczenia samolotu do chwili otwarcie się spadochronu upłynąć miało nie więcej jak 3 do 5 sekund. Gdyby w tym czasie spadochron się nie otworzył, należało wyrwać uchwyt zapasowego. Jak się okazało później, prawie wszyscy spadochroniarze podczas pierwszego skoku zapominali o wymawianiu liczb 121, 122, 123... Nerwy nie wytrzymywały. Technika nie zawodziła.

Mocne szarpnięcie i radość otwarcia się ogromnej czaszy nad głową były tego dowodem. Ustabilizowana sytuacja przestrzenna, dziwna pustka wokół i daleko pod nogami bajkowe kolory ziemi, przesuwającej się bezszumnie gdzieś w bok, to wszystko było dowodem wysokiej sprawności sprzętu.

Nie zapomniałem jedynego skoku z balonu. Pod wpływem lekkiego gazu, unosił się do góry wraz z koszem, w którym znajdowali się spadochroniarze. Po opuszczeniu kosza przez skoczków, balon ponownie ściągano stalową liną w kierunku ziemi za pośrednictwem specjalnej wyciągarki. Z kolejną grupką balon wędrował do góry i tak przez cały dzień - ze skoczkami do góry, a pusty na dół.

Zanim kosz drgnął i oderwał się od ziemi, naprężały się stalowe linki. W następnej chwili zielona trawa zaczynała uciekać gdzieś w dół. Malały sylwetki kolegów. Wkrótce ich się nie dało rozpoznać. Wiatr, którego nie zauważało się na dole, zaczynał gwizdać w linkach. Kosz lekko się chwiał. Siedzieliśmy na niskich ławeczkach. Za plecami barierka i dalej pusta przestrzeń. Ziemia stopniowo się oddalała, a przed oczyma rozpościerała się coraz szersza panorama pagórkowatego krajobrazu.

Wreszcie wykidajło otworzył niskie drzwiczki. Stanąłem na progu, na skraju trzystumetrowej przepaści. Zgodnie z instrukcją lekko ugiąłem kolana, delikatnie się odbiłem i w następnej sekundzie poczułem, że stopy poleciały gdzieś w dół, a za nimi całe ciało. Przeraziłem się. Powrotu do góry nie było. Pustka wokół i wnętrzności pod gardłem. Od dołu po twarzy mocny powiew powietrza, a przecież na ziemi wiatry dmuchają poziomo. Na plecach zabrakło ciężaru. Czyżby spadochron się odpiął? Po chwili czuję tam serię lekkich szarpnięć.... To wyplatają się linki z kieszonek. Wreszcie szarpnięcie mocne i głośny łoskot na górze. Automatyczne spojrzenie do góry, a tam... otwarta, ogromna czasza.

Teraz dopiero głęboki oddech jeden i drugi i jeszcze... Radość szczęśliwego lądowania po krótkich chwilach niepowtarzalnych emocji taka sama, jak po wyskoczeniu z samolotu.

Podczas przygotowań na ziemi, zmuszano nas do wielokrotnego treningowego poprawiania się w uprzęży spadochronu oraz przybierania prawidłowej pozycji do lądowania. Ćwiczenie wydawało się łatwe i proste. Długotrwałe, męczące treningi traktowaliśmy jako jeszcze jedną metodę „umilania życia młodym żołnierzom”. O celowości tych ćwiczeń przekonałem się po wyskoczeniu z samolotu IŁ- 14, lecącego ze znaczną prędkością. Potężne szarpnięcie otwierającej się czaszy świadczyło o szczęśliwym pokonaniu pierwszego etapu powrotu na ziemię. Teraz czekało zetknięcie się z nią, które czasami kończyło się połamaniem nóg, a w najgorszym przypadku i kręgosłupa.

Bezpieczne lądowanie, w pierwszej kolejności uzależnione jest od prawidłowej sylwetki z taśmami podciągniętymi do połowy uda. Po skokach z samolotów o mniejszej prędkości poprawienie się w uprzęży nie nastręczało większych kłopotów. Teraz, w żaden sposób nie mogłem przesunąć taśmy ani na prawej, ani na lewej nodze. Próby podciągania się na jednej jak i na drugiej ręce w najmniejszym stopniu nie uwalniały obciążenia na taśmach, zsuniętych głęboko, do miejsca skąd wyrastają nogi.

Pot zalewał oczy. Nie podziwiałem krajobrazu, a bezskutecznie mocowałem się z taśmami, w których wisiałem bezwładnie, z nogami odchylonymi do tyłu. W takiej pozycji zetknięcie się z ziemią nie wróżyło niczego dobrego. Wreszcie, udało się podciągnąć odrobinę jedną, następnie troszeczkę drugą, później ponownie tą pierwszą itd. Centymetr, po centymetrze wyciągałem je z miejsca, w którym nie powinny dłużej pozostawać ani chwili - ziemia zbliżała się nieubłaganie.

Wielka ulgą było ostateczne pokonanie siły ciążenia i wygodne usadowienie się zgodnie z instrukcją. Jeszcze tylko ponowne uniesienie rąk do góry w celu takiego skrzyżowania taśm, aby ustawić się zgodnie z wiatrem. Po chwili, z idealnie złączonymi nogami, przyjąłem uderzenie ukochanej ziemi zgodnie z instrukcją, tj. na całe stopy.

27
Były to moje przeżycia z okresu, kiedy mieszkaliśmy w Polsce, a rodzice ponownie pracowali na swoim. W okresie naszych zeskoków na kołchozowe siano rodzice prawdopodobnie przestali nawet marzyć o możliwości gospodarowania na własnej ziemi i dla siebie. Ich największym zmartwieniem stało się wykarmianie krów w miesiącach zimowych. Nie mieli przecież żadnego hektara pola, ani kawałka łąki.

Zimą krowy musiały odżywiać się wszystkim, co latem wyrosło z ziemi i miało barwę zieloną. O tej porze roku miały dużo czasu i mogły każdy pokarm długo, spokojnie przeżuwać. Do skarmiania w pierwszej kolejności nadawały się łęty ziemniaczane, które przed wykopkami należało skosić i wysuszyć. Suszono również trawę przynoszoną workami z nieużytków. Dużo drobniutkich, zielonych liści dawało niskie wijące się zielsko, które upodobało działki ziemniaczane i na gęsto wyrastało w redlinach. Najgorsze było to, że jeśli zielsko przeznaczyło się na suszenie, na zimę dla krów, to w tym dniu mniej go otrzymywali świnki. Kiedy ojciec po powrocie z kołchozowego pola słyszał uporczywe kwilenie, to z oburzeniem stwierdzał, że ponownie nic nie robiliśmy, a z tak wielkim poziomem lenistwa ciężko będzie nam żyć.

Władza radziecka pozwalała kołchoźnikom na hodowlę świnek. Nie była wiec tak bezwzględna i okrutna, jak ją przedstawiali kapitalistyczni wrogowie. Kołchoźnicy mieli zapewnioną całodzienna pracę w kołchozie dla dobra radzieckiej ojczyzny, a ponadto mogli pracować na swojej działce, przy swoich krowach lub świniach. Oczywiście kołchoz nie brał na siebie żadnych zobowiązań z tego powodu. Byłyby to zbyt wielkie żądania.

Wykarmić dobytek należało we własnym zakresie. Najróżniejsze zielsko przez cały okres lata stanowiło podstawowy pokarm dla świń, które nie wiadomo dlaczego ciągle były nienajedzone, ciągle domagały się dodatkowego żarcia. Nasi rodzice potrafili wychować w ciągu roku aż parkę świnek. Jedna z nich była przeznaczona na Boże Narodzenie, a druga umilała święta Wielkanocy.

Opłatki, jak wspomniałem wcześniej, otrzymywaliśmy w listach z Polski ze świątecznymi życzeniami. Tu również należało widzieć dobrodziejstwo władz radzieckich. Z bratnią, zaprzyjaźnioną Polską zezwalano na korespondencję, a ponadto pozwalano na umieszczanie w kopertach symboli religijnych, w postaci świątecznych opłatków.

Korespondencję z Polską, bez większych ograniczeń, można było prowadzić dopiero w ostatnich latach przed naszym wyjazdem, gdy socjalistyczna współpraca i bratnia przyjaźń weszła na wyższy etap. W pierwszym okresie po wojnie, nawet na podstawie zewnętrznego wyglądu kopert, natychmiast zauważało się wyższy poziom życia i kultury w Radzieckim państwie, budującym komunizm, niż w Polsce, tworzącej zręby socjalizmu. Z Kraju Rad listy wychodziły w białych kopertach, zaadresowane wykaligrafowanymi literami w języku rosyjskim i polskim.

Po zauważeniu najdrobniejszej niedokładności lub poprawki, listu na poczcie nie przyjmowano. Jeżeli któreś z rodziców wróciło z poczty z informacją, że list został przyjęty, w domu była wielka ulga i następowało długie oczekiwanie na odpowiedź. Listy z Polski przychodziły w zwykłych kopertach, często zaadresowane krzywo, bez kaligrafowanych liter.

No tak, listy do adresatów dotarły, krótka radość szybko minęła, a problem wykarmienia krów pozostał. To był problem. Radził z tym ojciec metodami, które trudno opisać. Żniwa na kołchozowym polu stwarzały dodatkowe możliwość pozyskania pokarmu. Do koszenia zboża, przeważnie żyta, kołchoźnicy chodzili parami. W ten sposób pracowali również rodzice. Ojciec kosił, a mama zboże podbierała i wiązała w snopki.

Za mężczyzną układającym ścięte zboże na ścianę tj. w kierunku stojącego łanu, poruszała się przygięta postać kobiety. Tak jak dawniej na swoim, podbierała ścięte źdźbła, tworząc coraz większe pęki, z których powstawały grube, ciężkie snopy. Twarda słoma ocierała dłonie, nadgarstki. Ostre szpikulce wysokich ostów chowających się w gęstym zbożu wbijały się głęboko w palce. Ścięte na ukos końcówki twardej słomy ścierniska do krwi kaleczyły nogi, słony pot kapał z czoła użyźniając kołchozową ziemię, a wysoko zawieszone słońce grzało bez żadnej litości.

Jeszcze tak niedawno, zaledwie kilka lat wstecz, podczas tej samej pracy uśmiech nie schodził z twarzy, a roziskrzone oczy z radością witały każdy nowy snopek. Nie bolały strudzone ręce, ani zgięte plecy. Niestety, tak było na swoim. Snopki wiązane na kołchozowym polu trafiały do cudzej stodoły, a wymłócone zboże wędrowało w nieznanym kierunku i ginęło gdzieś w przepastnych, państwowych spichrzach, których w żaden sposób nie dało się napełnić.

Pomimo to, ludzie pracowali. Pracowali może dlatego, że nie wyobrażali sobie, aby chleb, ten Dar Boży, mógł pozostać na polu. Pracowali i nie śmieli nawet pomyśleć o protestach ponieważ doskonale wiedzieli, że odmowa udziału w pracach żniwnych byłaby natychmiast potraktowana jako sabotaż z trudnymi do przewidzenia skutkami. Pracowali, chociaż wiedzieli, że kołchoz zabierze wszystko. Na pole szli z nadzieją, że władza pozwoli zebrać przynajmniej resztki słomy oraz gęstych chwastów.

Czasami kołchoźnikom pozwalano na ponowne skoszenie na własne potrzeby ścierniska. Był to miły gest ze strony władz, jeszcze jeden przekonywujący dowód, że nawet w warunkach bezwzględnej dyktatury narzuconej odgórnie, w niektórych kołchozach tworzono warunki do poprawienia bytu tej części ludności, która praktycznie została pozbawiona wszelkich praw.

Faktycznie takich oficjalnych zezwoleń chyba nigdy nie było. Może były półoficjalne. Może priedsiedatiel kołchoza tylko udawał, że nic nie wie o bezprawnym wykorzystywaniu kołchozowego dobra. Jeżeli tak, to tym większa chwała dla takiego kierownika wspólnego gospodarstwa. W naszym kołchozie mieliśmy szczęście do kierownictwa. Nasz priedsiedatiel nie wiedział, że na polu z którego zebrano zboże, kołchoźnicy jeszcze raz pracują, ale tym razem dla siebie.

Aby uzyskać drugi pokos, należało jak najwyżej kosić pierwszy raz. Po zabraniu snopów, zostawało kilka dni na ponowne skoszenie tego samego kawałka i odzyskanie grubych resztek słomy wymieszanych z wyrastającymi wśród zboża gęstymi chwastami i soczystym zielonym perzem. Ten plon pozwalano zabrać na własne podwórko.

Nasze krowy w okresie zimowym, z wysuszonych kołchozowych resztek, miały wspaniałą karmę. Dwa pokosy w tamtym klimacie, dwa plony w jednym sezonie. Czy w innym kraju ktoś mógł wpaść na taki pomysł? To chyba nie jest możliwe. Pomysł mógł się zrodzić tylko w Kraju Rad, w warunkach kołchozowego dobrobytu.

Do ostatnich dni przed żniwami nie było wiadomo czy władze pozwolą na takie dorabianie się na kołchozowej własności, czy będzie to zakazane. Czasami rodzice z rozgoryczeniem stwierdzali, że w którejś sąsiedniej wsi nie pozwolono kosić ściernisk. Twierdzili przy tym, że dopiero tam jest bieda i cieszyli się, że w naszym kołchozie mamy życzliwe kierownictwo.

Pełny wóz pożniwnych resztek słomy i chwastów wjeżdżający na nasze podwórko, dla naszych krówek. Było to szczęście i radość rodziców, o czym wtedy my, młodzi chłopcy, nie zdawaliśmy sprawy. Nie wiedzieliśmy również, o czym myślał ojciec pod koniec każdego dnia pracy w trakcie żniw, kiedy na własne ryzyko napełniał duży worek resztkami słomy z kłosami żyta, które pośpiesznie okrywał chwastami i trawą. Szedł następnie ze swoim ciężkim ładunkiem na plecach tą samą drogą, którą tak niedawno beztrosko i wesoło jechaliśmy wozem konnym ze snopkami własnego zboża, wiezionymi do własnej stodoły.

Nasza mama, kołchoźnica, wymęczona całodziennym, słonecznym żarem, wracała również do domu po długim dniu darmowej pracy. Szła śladem swego męża, nieudolnie przytrzymując ciężką kosę na wątłym ramieniu.

Taki worek ojciec przynosił codziennie, podczas całego okresu żniw. Na zawartość wysypaną na podwórku z radością rzucały się nasze kury, w kilka minut wybierały ziarna i likwidowały dowód okradania kołchozu. Resztki słomy oraz wysuszonej trawy gromadzono na zimę, jako karmę dla krów. Nie wiemy czy nasi rodzice wiedzieli jak bardzo w ten sposób codziennie ryzykowali i narażali się władzy radzieckiej.1

W tamtym okresie ktoś wymyślił bardziej zmechanizowany sposób dzielenia się kołchozowymi plonami. Do tego potrzebny był rower, jakaś większa płachta i worek. Do pola należało podjechać od strony lasu. Potem do roweru i rozłożonej płachty chyłkiem przynoszono kilka snopków z najbliższych dziesiątków. Teraz już było wszystko łatwe i proste. Wystarczyło wpychać powoli kłoski z kolejnych snopków w rozkręcone do dużej prędkości tylne koło roweru. Płachta, rozłożona pod jakimś drzewem, szybko napełniała się obciętymi kłoskami i ziarnem. Do szczęścia brakowało już tak mało, należało tylko ciężki worek zawieść do domu. Dobrze czy nie, lecz tej metody w naszej rodzinie nie stosowano. Była zbyt niebezpieczna.

Byłem raz bardzo szczęśliwy, bo po długim dniu pracy zarobiłem wiązkę słomy. Pomagałem młócić zboże w nadleśnictwie, które miało jednego konia i uprawiało kawałek pola. Zapewniono nas, iż w charakterze zapłaty otrzymamy słomę. Młócenie odbywało się na podwórku, które nie tak dawno, przed wojną było własnością pana Radziwiłła. Faktycznie, po skończonej pracy uzyskaliśmy pozwolenie na wzięcie słomy. Nie zastosowano żadnych ograniczeń. Każdy mógł wziąć tyle, ile potrafił unieść.

Miałem długi sznur. Ułożyłem go podwójnie na ziemi, jak pozostali mężczyźni. Nakładłem wysoko, ogromną kopę słomy. Ktoś pomógł sznur mocno zacisnąć, a potem unieść słomę do góry i ułożyć równo na plecach. Ze swoim skarbem, dumny i szczęśliwy ruszyłem natychmiast do domu. Nie musiałem ukrywać się przed nikim. Mogłem iść środkiem ulicy. Bez zatrzymywania i odpoczynku wniosłem swój ładunek na nasze podwórko. Ojciec z taką „furą” na plecach, nigdy nie wracał. Takiej ilości prawdziwej słomy nie zarobił w kołchozie nigdy.

Podczas żniw, chyba jednych z ostatnich w Kraju Rad, mama zakłuła palec ręki. Po jakimś czasie na palcu wystąpiła opuchlizna. Towarzyszył temu co raz większy ból. Lekarz podczas pierwszej wizyty dokonał odpowiedniego zabiegu chirurgicznego, tj. ranę otworzył i wyczyścił. Nie dało to spodziewanego efektu. Ponowna wizyta u lekarza i padła decyzja o konieczności „odjęcia” palca. Mama nie wyraziła zgody i z płaczem wróciła do domu.

Podczas kolejnego pobytu u tego samego lekarza usłyszała, że teraz należy odjąć całą dłoń. Jeżeli tego się nie wykona, to za kilka dni ratunkiem będzie odcięcie ręki. Mama nie poddała się zabiegowi. Załamana, zrozpaczona wróciła z płaczem do domu. Ręka w tym czasie wyglądała okropnie. Z całej dłoni, która była mocno spuchnięta zeszła skóra. Podobnie wyglądały palce.

Kiedy zrozpaczona i zapłakana siedziała na ławce przed domem, przyszła któraś sąsiadka, obejrzała rękę i stwierdziła, że ratunku należy szukać nie u lekarzy, a u staruszki mieszkającej w budynkach dla służby, w byłej posiadłości Radziwiłła. Oczywiście natychmiast pobiegliśmy do niej, z prośbą o pomoc.

Babcia zgodziła się. Stwierdziła, że przyjdzie pod wieczór i zrobi wszystko, co w jej mocy. Faktycznie przyszła. Obejrzała rękę, a następnie kazała nam, chłopcom, przynieść czystej wody ze studni i garść słomy z kłosami, wyciągniętej ze strzechy. Polecenie wykonaliśmy natychmiast.

Babcia, patrząc na stojące nisko nad horyzontem słońce, oświadczyła, chyba sama do siebie: „Słon`ca uże niska - ciapier najlepszaja para”1 i przystąpiła do leczenia. Kazała chorą dłoń otuloną kłoskami włożyć do miednicy z wodą. Następnie swoją ręką polewała wodą z miednicy dłoń mamy i szeptała jakieś modlitwy. Po zakończeniu zabiegu, zebrała do garści kłoski, a potem poprosiła żebyśmy sprawdzili, czy jest tam coś.

Stwierdziliśmy w kłoskach całą masę włosków. Były białe, prawie przeźroczyste i mocno poskręcane. Powiedzieliśmy, że widzimy jakieś włoski. Babcia odpowiedziała: „Dobra, tak pawinna być, zaraz budzia lepiaj.”2 Faktycznie, ból ustał, samopoczucie radykalnie się poprawiło. Mama tę noc spała. Już rano zauważyła, że opuchlizna zmniejszyła się.

Babcia swoje leczenie powtórzyła jeszcze dwa razy. Zawsze tak samo, przed zachodem słońca. Włosków było coraz mniej. Z palca, od którego wszystko rozpoczęło się, zaczęła wyciekać ropa. W ciągu trzech dni, od pierwszej wizyty babci, dłoń stała się prawie normalna. Zaczął się tworzyć nowy naskórek. Minęło kilka następnych dni i wszystko wróciło do normy. Jaką moc, siłę wewnętrzną lub wiedzę tajemną posiadała babcia, tego nie wiem. Wiem, że pomogła w sposób zdecydowany i szybki.

Pomimo największych starań, pomimo zbierania trawy i resztek kołchozowych pokarmu na zimowe utrzymanie dwóch krów ciągle nie starczało. Niestety, nadchodził najtrudniejszy okres, kiedy na dworze panował mróz, a gruba warstwa śniegu przykrywała pola i łąki. Wiele tygodni zostawało do lata, do okresu zielonych, soczystych traw. Do pachnącego siana było kilkadziesiąt metrów. Znajdowało się blisko, w stodole. Niestety, nie była już nasza, należała do kołchozu. Zgromadzone w niej siano również było przeznaczono dla kołchozowych krów i koni.

Wożono je tam w ciągu lata. Wozy przejeżdżały obok naszego chlewa. Prawie zawsze coś z nich spadało przypadkowo i natychmiast trafiało do wnętrza, na ciemne poddasze. Podobna sytuacja powtarzała się podczas wywożenia siana ze stodoły w okresie zimowym. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tym czasie ojciec coś tam robił i zawsze zapominał zamknąć wrota. Przeciskając się wąskim przesmykiem wóz się ocierał z jednej strony o wrota, a z drugiej o wystające kołki wysokiego ogrodzenia, które tak na prawdę nie wiem co odgradzało. Większe lub mniejsze kępy siana zostawały na śniegu. Już po chwili z apetytem przeżuwały je nasze krowy. Wkrótce przestawał istnieć dowód okradania kołchozu.

Czasami ojciec stosował bardziej radykalną, lecz wyjątkowo ryzykowną metodę. Do pomocy zawsze wołał Edka. O zmierzchu, kiedy nikt z władzy kołchozowej po wsi nie chodził, a sąsiedzi byli zajęci codziennym obrządkiem na swoich podwórkach, ojciec razem z moim młodszym bratem szli w kierunku stodoły. Edek kładł się na śnieg i wczołgiwał się pod wrota do ciemnego wnętrza1. Po chwili wypychał stamtąd pachnące siano, własność kołchozu, efekt pracy ojca. W następnych minutach siano trafiało do naszej obory, dla naszych krów.

Ta metoda pozyskiwania pokarmu była wyjątkowo niebezpieczna. Nie mam pojęcia w jaki sposób można byłoby się tłumaczyć, gdyby ktoś z władz wszedł w tym czasie na podwórko. Przecież nawet tego siana, które przypadkowo spadło z wozu, nikt nie miał prawa zabrać. Była to własność kołchozu. Siano mogło zgnić. Żaden kołchoźnik nie mógł go wziąć. Jeżeli ojciec decydował się na ten wyjątkowo ryzykowny krok, widocznie nie miał innego wyboru. Może wierzył lub wiedział, że nikt go nie złapie.

W tej metodzie zdobywania siana dla naszych krów udziału nigdy nie brałem. Prawdopodobnie nie dlatego, że szpara pod wrotami do stodoły była zbyt wąska. Ojciec obmyślił, że w przypadku wpadki młodszemu synowi będzie wymierzona mniejsza kara.

Potrzeba przeżycia w ekstremalnych warunkach była większa niż strach. Trudno powiedzieć kto bał się więcej, ojciec wysyłający syna do swojej niegdyś stodoły, czy syn włażący po kołchozowe siano? Po kilku minutach strachu Edek szczęśliwy wracał do domu. Był ważny i dumny, bo jeszcze raz zapewnił krowom dodatkowe porcje pożywienia tak samo, jak ja wtedy, gdy wtaczałem się na podwórko z kopą słomy z nadleśnictwa. Pozostała tylko jedna różnica: on się narażał, a ja nie.

Pozostali mieszkańcy starali się najróżniejszymi sposobami uzupełnić swoje zapasy. Każdy wiedział jak wielkie jest to ryzyko i każdy zdawał sobie sprawę, że to jedyna metoda przetrwania. W jednym przypadku efekty okazały się opłakane. Trzech byłych gospodarzy, przyłapanych w momencie, w którym wynosili z kołchozowej stodoły zboże dla głodujących rodzin otrzymało wyroki po osiem lat więzienia.

W naszym przypadku, dodatkowym uzupełnieniem karmy były również kołchozowe ziemniaki przechowywane w piwnicy, która służyła za schron podczas wojny. Ojciec miał klucz do drzwi wejściowych. Z tego dodatkowego źródła pokarmu musiał również korzystać z umiarem, rozważnie i ostrożnie.

W piwnicy przeznaczonej na potrezeby kilkuhektarowego gospodarstwa, składano kołchozowe ziemniaki. W okresie zimy miały one zaspokoić potrzeby wspólnego gospodarstwa. Pełny koszyk kartofelek od czasu do czasu trafiał do naszej obory. Uszczuplenie pokarmu dla kołchozowych krów nie miało większego znaczenia na efekty gospodarowania. Okres zimowy mogły tam przetrwać tylko niektóre okazy.

Do karmienia świń przez cały okres letni, stosowano najróżniejsze zielsko pokrojone w sieczkarni, zalane gorącą wodą i posypane garstką śruty. Nie mam pojęcia skąd rodzice ją brali. Problemem było zdobycie ziarna. Kwestia mielenia nie istniała, bo młyny zlikwidowano. W tych warunkach powstała potrzeba powrotu do metod pradziadków. W dwudziestym wieku, w Kraju Rad powrócono do mielenia zboża w żarnach. To był cudowny pomysł. Żarna bez kamienia młyńskiego. W jakimkolwiek innym kraju, nikt nie był w stanie tego wymyślić.

Pamiętam pewien poranek. Ojciec wrócił do domu po pierwszym wyjściu do kołchozu i z ogromnym przejęciem powtarzał zasłyszaną opowieść o tym, jak samemu można zrobić żarna. Powstała atmosfera optymizmu. Wynaleziono sposób na rozdrobnienie tych garści zboża, które czasami udaje się przynieść do domu. Uzyskaną podczas mielenia śrutę świnie przetrawią znacznie lepiej, niż twarde ziarno sparzone gorącą wodą.

Jak mało potrzeba człowiekowi do szczęścia. Tyle radości z uzyskania informacji o możliwości zbudowania własnymi rękoma urządzenia do rozdrabniania ziarna. Można być szczęśliwym w każdej sytuacji i w każdych warunkach, nawet w radzieckim kołchozie.

Do karmienia świń, które wyboru nie miały, wielu mieszkańców wsi zbierało w kołchozowej stajni lub na łące świeży koński kał. Stwierdzono, że zawiera jeszcze znaczną ilości pożywnych składników i może być ponownie wykorzystany jako pokarm. Resztki nie strawione przez końskie żołądki, wymieszane z jakimiś dodatkami zaspokajały głód trzody chlewnej kołchoźników. Mama oświadczyła, że tej metody nie zastosuje. Z jej decyzją ojciec nie dyskutował, a u dzieci o opinię nikt się nie pytał.

Do budowy żaren potrzebne były dwa grube, drewniane pniaki. Jeden miał być dolnym kołem młyńskim, a drugi górnym. Pniaki wkrótce znalazły się na naszym podwórku. Były to tzw. odziomki od grubych kloców leżących na podwórku u dziadka. Najważniejsze elementy przyszłych żaren uzyskaliśmy bez większego wysiłku.

Jak drewnianymi klocami zemleć twarde ziarna zboża? Nikt, w żadnym innym kraju nie ma najmniejszej szansy na ponowne wymyślenie tamtej, kołchozowej metody.

Do zakończenie prac przy wykonywaniu naszych kamieni młyńskich niezbędne było cienkie żeliwo, w granicach milimetra, może dwóch. Najlepiej do tego nadawały się stare, żeliwne garnki. Potłukliśmy na małe kawałeczki wszystkie stare, dziurawe znalezione u nas i u dziadka, na szczęście nie oddane na złom. Teraz zostało tylko powbijać te odłamki na sztorc do jednej i drugiej płaszczyzny, przekształcając na twardą i szorstką. Kamienie młyńskie były gotowe.

Oczywiście, w górnym należało wydłubać dziurę do zasypywania zboża. Ręczne drążenie tego otworu przy pomocy jakiegoś dłuta i młotka zajęło najwięcej czasu, ale ważny był efekt końcowy. Reszta się nie liczyła.

Z zapałem przystąpiliśmy do robienia obudowy żaren. Ojciec wykonał z desek kwadratową skrzynię na nóżkach, w której na dole zostało zamontowane dolne „koło młyńskie” a nad nim górne. Żarna były gotowe. Z należytym szacunkiem i powagą, zostały ustawione w spichlerzu, tam gdzie kiedyś przechowywano zboże. Do obracania górnym kołem została zrobiona drewniana rękojeść (ponad metrowy kij) zamocowany jednym końcem na obrzeżu „koła młyńskiego”, a drugim do jakiejś belki na górze.

Uroczyście, z ogromną nadzieją na poprawę poziomu życia przystąpiliśmy do uruchomienia naszego urządzenia. Nie przypominam sobie, ile zboża nazbierało się do pierwszego mielenia. Pamiętam doskonale, że był to ważny moment, zapowiadający zmiany na lepsze. Uśmiechnięta mama zawczasu przygotowała duży garnek wrzącej wody do sparzenia pierwszej, własnej śruty dla świnek. Nieustanny, głośny kwik był przekonywującym dowodem, że nie przeczuwały jaką szykujemy ucztę.

Mielenie w żarnach, to nie taka prosta sprawa. W tym celu wiaderko ze zbożem ustawia się „pod lewą rękę” na takiej samej wysokości, jak górny kamień żaren. Żarna kręci się prawą ręką, a lewą rytmicznie dosypuje nowe porcyjki do otworu górnego kamienia w tym momencie, kiedy prawa ręka z pokrętłem znajduje się po przeciwnej stronie.

Żarna, zakręcone ojcowską ręką, ruszyły. Zboże, garść po garści, wpadało do górnego otworu ... i lekko obszarpane zaczęło wysypywać się między „kamieniami”. Górny „kamień” był zbyt lekki. Twarde ziarna należało kilkakrotnie przepuszczać przez młyn. Pomimo to, do tej monotonnej pracy przystępowano natychmiast, jeśli tylko udało się ojcu przynieść do domu najmniejszą garstkę zboża. Żarna pozostały na swoim miejscu i służyły wiernie do momentu naszego wyjazdu do Polski. Chyba dobrze, że zostały tam wraz z kołchozową biedą, a może szkoda, że tak się stało. Byłyby dowodem rzeczowym, bo w prawdziwość tego opisu może ktoś nie uwierzyć.

Byliśmy raz z Edkiem na kołchozowym polu. Nosiliśmy ojcu jakieś jedzenie. Po skończonym posiłku, zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną wziął on drelichową bluzą i jakimś sznurkiem zawiązał koniec szerokiego rękawa. Potem zaczął zrywać kłosy ze snopka, pocierać je w dłoniach. Mieszanką kłosów i ziaren napełnił rękaw. Dźwigaliśmy na zmianę tę bluzę do domu, znajomą leśną drogą. Zgodnie z poleceniem ojca, na wiejskiej ulicy ponownie miał się narażać Edek. Niestety, mały i słaby nie potrafił utrzymać bluzy tak, aby ktoś obcy nie spostrzegł, że rękaw jest napełniony. Zauważyło to kilkoro osób dorosłych stojących obok płotu. Na szczęście usłyszeliśmy jedynie krótki komentarz o rozkradaniu kołchozowej własności.

Po utworzeniu kołchozów, prawie całe podwórko zostało zaorane. Wszędzie rosły ziemniaki lub kukurydza. Razem około czterdziestu arów. Z tej ziemi i od dwóch krów należało oddać „daninę” państwu. Od kołchoźników na szczęście zboża nie żądano. Dla odmiany, rozpoczęły się obowiązkowe dostawy mleka. Uszczuplano więc ilości mleka na własne potrzeby, pomimo że był to podstawowy i najważniejszy artykuł spożywczy, tuż po ziemniakach. Smaku śmietany i masła prawie nie znaliśmy.

Mama, od czasu do czasu, gdy „nazbierała” dostateczną ilość śmietany, robiła masło. Zawsze z niecierpliwością oczekiwaliśmy na moment, kiedy zostanie „ubite”. Po wypłukaniu żółtej gałki w wodzie, przychodził najważniejszy moment - ważenie. Z zapartym tchem przyglądaliśmy się na wynik. Jeżeli okazywało się, że masła jest odrobinę ponad okrągłą cyfrę wagi (kilogram lub 0,5 kg), to nadwyżka zostawała do natychmiastowego spróbowania. Na ten moment czekało nas czterech chłopców.

Przeważnie do spróbowania otrzymywało się odrobinkę smakołyku na końcu małej łyżeczki. Żadne prośby o dodatkową porcyjkę nie dawały efektu. Tylko czasami zdarzały się takie przypadki, gdy otrzymywaliśmy po całej kromce chleba pokrytej wymarzoną, żółtą warstwą.

Najbardziej obawialiśmy się, stanowczego oświadczenia mamy, że w dniu dzisiejszym masła jest zbyt mało i do spróbowania nie będzie. W takiej sytuacji należało uciec jak najszybciej na podwórko, aby wymarzonej gałki więcej nie oglądać i nie łudzić się nadzieją, że mama zmieni zdanie i na nasze prośby wreszcie ustąpi. Przed ucieczką zatrzymywało głośne przypomnienie, że będziemy mogli się napić świeżej maślanki. Smak tamtego napoju pozostał w pamięci na zawsze, nie zetknąłem się z nim nigdy więcej. Pływały w maślance malutkie okruchy masła, lecz chyba nie one stanowiły o tym, że zaspokajając pragnienie chciwie łykaliśmy ją wielkimi haustami. Pełnego kubku wspaniałego napoju, który otrzymywałem przed laty z rąk mamy nie zastąpiły już żadne podobne, kupowane w sklepach.

Masło w następnym dniu trafiało do tzw. punku skupu i było przeliczane na litry mleka. W domu dokonywano próby ustalenia daty rozliczenia się z obowiązkowej dostawy. Jakoś dziwnie się składało, że zanim zakończyła się jedna seria, przychodziły papiery na następne i wszystko rozpoczynało się od początku.

Każdorazowe wejście na podwórko jakiegokolwiek przedstawiciela władzy było zapowiedzią kolejnych dodatkowych obciążeń lub obowiązków. Wizyty te do przyjemnych nie należały. Głośna awantura wybuchła pewnego lata pomiędzy ojcem, a jednym z pracowników sielsawietu 1, stale przynoszącym dokumenty o nowych dostawach lub innych obowiązkach względem państwa. Nie wiem czy w celach statystycznych, czy dla ustalenia nowych podatków, spisywał wtedy wszystko, co posiadał i hodował każdy mieszkaniec wsi. Zapisywał, ile jest kur, świń, krów, drzewek owocowych. Gdy doszło do pszczół, to nie uwierzył w informacje ojca. Sam podszedł bliżej do pasieki i rozpoczął liczenie.

Nie pomagały wyjaśnienia, że połowa uli jest pusta. Przedstawiciel radzieckiego państwa stwierdził, iż zapisuje tyle ile widzi, że ludowej władzy nie wolno oszukiwać. Ciche i spokojne wypowiedzi ojca stopniowo przekształcały się w coraz głośniejsze, pełne oburzenia. Nie dawało to żadnego efektu. Radziecki funkcjonariusz nie denerwował się, lecz spokojnie stwierdzał, że zapisze tyle, ile naliczy, a ojciec może krzyczeć, ile zechce.

Ojciec na chwilę zaniemówił, zabrakło mu słów. Następnie jeszcze bardziej wzburzony zbladł i ze słowami smatritie kakije eta pczioły2, wbiegł na teren pasieki. Po chwili puste ule zaczęły spadać z podstawek. Daszki odlatywały od nich na odległość kilku metrów. Byłem przerażony. Wydawało się, że wszystkie domki pszczele za moment znajdą się na ziemi, a my nie będziemy mieli ani pszczół, ani miodu. Mama stała blada. Nie wiedzieliśmy, co począć. Na szczęście ojciec pełnych uli nie ruszył, lecz wyprostował się wśród pobojowiska i ponownie, na cały głos, zaczął krzyczeć: „Widitie, kakije eta pczioły! Padajditie bliżie, pasmatritie charaszen`ka, da paszczitajtie jeszczio raz!3” Chyba dopiero po tym „argumencie” została wpisana faktyczna ilość uli.

W tym samym dniu braciszek Edek niechcący narobił problemów u dziadków. Był przypadkowo na tamtym podwórku właśnie w tym momencie, kiedy przyszedł ten sam urzędnik, by spisać stan posiadania. Na pytanie, ile jest drzewek owocowych i jakich, dziadek odpowiedział, że ma tylko jedną jabłoń, tak samo starą, jak on. Kilka młodych drzewek, posadzonych przez syna, jeszcze nie owocują i dla radzieckiego państwa nie mają żadnego znaczenia.

Urzędnik był odmiennego zdania. Stwierdził, że radzieckie państwo interesuje się wszystkim, a więc i własnością prywatną swoich obywateli. Należy policzyć dokładnie wszystkie drzewka, a najlepiej wykona to wnuczek, który ze względu na wiek będzie sumienny i bezstronny. Dziadek nie protestował.

Wnuczek, przejęty tak poważnym zadaniem, wyznaczonym przez dorosłych, z radością pobiegł liczyć drzewka. Nie było go długo. Przyleciał wreszcie zasapany i podał cyfrę kilkudziesięciu jabłoni i wiśni. Babcia z dziadkiem o mało nie zemdleli. Zadowolony urzędnik zaczął wpisywać dane do dokumentów. Stwierdził, że wnuczek liczyć umie, na pewno nie pomylił się i w odróżnieniu od dorosłych, władzy radzieckiej nie oszukuje.

Po kłopotliwych i trudnych wyjaśnieniach okazało się, że wnuczek starał się bardzo, biegał schylony pod wszystkimi drzewkami, dotykał każdego wyrastającego z ziemi pędu i dokładnie liczył. Pędów było bardzo dużo, szczególnie pod wiśniami. Wnuczek policzył wszystkie. Tym razem staruszek dziadek musiał mozolnie tłumaczyć radzieckiemu, młodemu specjaliście, że odrosty, które wyłażą z ziemi nie wydadzą owoców nawet w państwie komunistycznym.

Władza radziecka potrafiła z wyjątkową bezwzględnością mobilizować własnych obywateli do największego wysiłku na rzecz tzw. dobra wspólnego, kosztem indywidualnych potrzeb głodującego narodu. Tak jakby tego wszystkiego, o czym wspomniałem wcześniej, było mało, co jakiś czas w radiu ogłaszano decyzję rządu o rozpisaniu przez państwo kolejnej dobrowolnej pożyczki wśród ludności kraju, tzw. zajomu. Zawsze mocno podkreślano dobrowolność i spontaniczność ludności przy realizacji tego zadania. Już w następnych dniach w radiu tryumfalnie, wielokrotnie informowano, jak naród radziecki entuzjastycznie realizuje zamówienie rządowe.

Po takim komunikacie, przedstawiciele władzy docierali do wszystkich mieszkańców ogromnego kraju. Do mieszkania zawsze wchodziło kilku. Dyskutowano jedynie nad wielkością dobrowolnej składki. O tym, żeby nie płacić wcale, nie było nawet mowy. Chodziło jedynie o wytargowanie możliwie niskiej, kompromisowej stawki, którą należało natychmiast uiścić.

Tylko jak było targować się i z kim? Żadnych tłumaczeń nie brano pod uwagę. To nie była rozmowa z jedną osobą. Słowny atak prowadziła kilkuosobowa grupa. Mieli odgórnie wyznaczone zadanie do wykonania i twardo je realizowali. Używali różnorodnych argumentów, łącznie ze stwierdzeniami, że ci co nie chcą płacić, są wrogami państwa radzieckiego. Muszę też stwierdzić, że co najmniej jedna osoba podczas tamtych wizyt zawsze milczała, wstydliwie chowała wzrok. Była to nasza staruszka nauczycielka, którą również zmuszano do uczestnictwa w pracy przedstawicieli radzieckich władz.

Podczas wizyt w rodzinach polskich padały ponadto stwierdzenia, że na pewno posiadamy zapasy z okresu przedwojennego i państwu radzieckiemu wyniszczonemu okropną wojną musimy pomóc. W zamian za przekazane pieniądze otrzymywano tzw. obligacje. W oparciu o nie kiedyś w przyszłości państwo miało pieniądze zwrócić.

28

Tragiczny bezsens nowego sposobu gospodarowania chyba najlepiej przedstawia metoda zbierania ziemniaków na kołchozowym polu w wykonaniu młodzieży szkolnej. Do pracy tej kierowano przeważnie uczniów szkół średnich, wychowanych w nowym systemie wartości. Na iluż lekcjach wpajano nam argumenty o wyższości systemu gospodarowania, który wymyślono po rewolucji październikowej, o wyższości nowych warunków życia. Prawie wszyscy uczniowie należeli najpierw do pionierów, a następnie do Komsomołu. Byli jednak i tacy, którzy pomimo systematycznie ponawianych propozycji, twierdzili uparcie, że muszą zastanowić się, że jeszcze nie są godni wstąpienia do wspomnianych organizacji, bo np. nie najlepiej się uczą. W naszej klasie co najmniej kilka osób również dość długo ociągało się z zapisaniem się do pionierów. Jeszcze większy opór stawiali na propozycję wstąpienia do Komsomołu. Nie wiem czy w tej grupce, prócz mnie, znajdował się jeszcze jakiś Polak. Narodowość nie miała żadnego znaczenia. Oporni byli również wśród Rosjan i Białorusinów. Najważniejsze, że zgodnie z obowiązującym programem szkolnym na lekcjach, na których istniał taki obowiązek, wszyscy zgodnie z zapisami w podręcznikach, chwalili osiągnięcia socjalizmu i nowego systemu. Reguły obowiązujące na lekcjach szły w zapomnienie podczas pracy na polu, gdy należało wykonać narzuconą odgórnie normę, przeważnie bardzo wysoką.

Jesienią, kiedy rozpoczynał się okres zbierania ziemniaków, zajęcia w szkole odbywały się sporadycznie. Większość czasu przebywaliśmy na polu. Do bliższych kołchozów chodziło się pieszo, do położonych dalej uczniów dowożono ciężarowymi samochodami. Dość często byliśmy na polu przed kołchoźnikami i wtedy cieszyliśmy się każdą chwilą opóźnienia w wyoraniu bruzd.

Prace tę wykonywali kołchoźnicy konnymi pługami, spokojnie, bez pośpiechu. Widocznie powolna praca sprawiała im również przyjemność. Może właśnie podczas takiej pracy powstało popularna przyśpiewka:

- A u kauhasie dobra życ`. Adzin robic` siem liażyc`, a jak sonca prypiacze, dyk i hety uciacze1.

Do wyoranych i odwróconych skib ustawiali się uczniowie. Na każdego przypadał jeden rządek. W momencie rozpoczynania prac, jako reguła, końca bruzdy nie dało się ujrzeć. Przeważnie znajdował się daleko, za jakimś pagórkiem lub większym wzgórzem. Pracowało się łatwiej i lżej, jeżeli widziało się koniec bruzdy i było wiadome, że po zakończeniu wybierania ziemniaków z jednej, nie zajdzie konieczność rozpoczynania następnej.

Mieliśmy obowiązek zbierać i wygrzebywać ziemniaki z gleby częściowo spulchnionej i lekko odwróconej pługiem. Wolno i w miarę dokładnie wykonywaliśmy tę pracę jedynie na odcinku pierwszych kilku metrów. Następnie zainteresowanie płodami ziemi wyraźnie malało, a prawie wszyscy, jak złodzieje, zaczynali rozglądać się po bokach. Po stwierdzeniu, że nikogo z władz kołchozowych w pobliżu nie ma, przystępowaliśmy do pracy ulepszoną metodą. Polegała na tym, że odwracając ziemię w poprzednim kierunku i wyrównując pole, dążyło się do przysypania jak największej ilości kłębów, aby ich jak najmniej pozostało na powierzchni. Niestety te, których nie udało się schować pod ziemię, należało zebrać do koszyka. Im więcej kartofelek trafiało z powrotem do ziemi, tym praca była lżejsza i łatwiejsza. Koszyk napełniał się na dłuższym odcinku. Rzadziej dźwigało się go do odległego wozu lub traktorowej przyczepy.

Najodważniejsi uczniowie potrafili pokonywać znaczne odległości, przestawiając ciągle lekki koszyk z kilkoma ziemniakami na dnie. Nawet przy tej metodzie, długi dzień pracy ze zgiętymi plecami do przyjemności nie należał. Najbardziej męczyli się ci, którzy byli mniej odważni, u których zasypywanie zdarzało się sporadycznie i przypadkowo. Po zakończeniu prac najbardziej cieszyli się ci, którzy w ziemi zostawili ziemniaków najwięcej. Wyrzutów sumienia nie mieli nawet tacy uczniowie, którzy pełne kosze zamiast dźwigać do wozu, wysypywali z powrotem do bruzdy i natychmiast przykrywali ziemią. Niektórzy nawet w ten sposób ułatwiali sobie pracę. Zawsze odważniejsi byli Białorusini i Rosjanie. Więcej zasypywali chłopcy, niż dziewczyny.

Po przybyciu na pole, z niepokojem patrzyliśmy na odwrócone bruzdy, przyglądaliśmy się wyoranym ziemniakom. Cieszyliśmy się, jeżeli one nie wyrosły i było ich mało. Ziemniaki małe, szczególnie w piaszczystej glebie, zasypuje się łatwo, bez specjalnego wysiłku. Znacznie gorzej pracowało się w przypadku dobrego urodzaju. Takie sytuacje również miały miejsce. Ziemia, nawet kołchozowa, czasami wydawała ładne plony. Byliśmy wtedy zawiedzeni i rozgoryczeni. Ładne, duże ziemniaki zasypywać znacznie trudniej niż małe, niewyrośnięte.

Z każdą klasą znajdował się na polu nauczyciel lub nauczycielka. Oni woleli nie widzieć naszej pracy. Zostawali daleko z tyłu, byli zajęci rozmowami i udawali, że niczego nie zauważają. Kierownictwo kołchozów również „nie widziało”, że znaczne ilości ziemniaków, zamiast na wozy, trafia z powrotem do ziemi. Jedynie czasami jakiś nadgorliwy brygadzista przechodzący w poprzek pola zwracał uwagę, że zbieramy niedokładnie i na tym wszystko się kończyło.

Wszyscy wiedzieli o naszym sposobie pracy, a mimo to nikt skutecznie nie interweniował. Dlaczego pozwalano na takie marnotrawstwo? Odpowiedź jest prosta i łatwa. Kierownictwu kołchozów nasza metoda pracy również odpowiadała. Byli rozliczani z „hektarów”, a nie z wydajności. Ocenie podlegała ilość hektarów „wykopanych” w danym dniu, tygodniu. Ważne było, który kołchoz pierwszy zamelduje o zakończeniu wykopek. Kierownictwo takiego przodującego kołchozu otrzymywało nagrody i premie. Słaby urodzaj był stichijnym bedstwijem1, a z tego powodu nikt, do nikogo pretensji nie miał.

Nasza „praca” najbardziej cieszyła kołchoźników mieszkających w pobliżu. W nocy, z motykami i koszykami, przychodzili na to samo pole i uzupełniali własne zapasy. Takie nocne wykopki nie należały do bezpiecznych. Z kołchozowego pola nie wolno było zbierać żadnych płodów, nawet gdyby miały zmarnować się.

Jeden raz, nie pamiętam z jakich powodów, na wykopkach nie byłem. W następnym dniu, podczas lekcji fizyki, wszedł dyrektor do klasy. Wyczytał z listy tych, którzy w poprzednim dniu nie byli na polu i poprosił do wyjścia. Ze wszystkich klas zebrała się spora grupka „podpa­dziochów”. Kazano nam siadać do ciężarowych samochodów, a następnie zawieziono wszystkich na odległe kołchozowe pole.

Samochody odjechały, a nam pokazano zakres prac. Tym razem bruzdy nie były zbyt długie. Pracy wystarczyło jednak do wieczora. Nikogo nie obchodziło, że nie mieliśmy ze sobą żadnego jedzenia, że nikt w domu nie wiedział dlaczego nie wróciliśmy na czas po lekcjach, że nikt nie był ubrany do pracy na polu. Była to nauczka dla wszystkich i od tamtego czasu podobne sytuacje, w takiej skali nie powtórzyły się.

Na polu kołchozowym pracowałem nie tylko przy wykopkach ziemniaków. Razem ze szkołą byłem też na zbieraniu kukurydzy. Jakieś tam silosokombajny, zbyteczny wynalazek kapitalistów, w radzieckiej rzeczywistości nie były potrzebne.

Do sprzątania kukurydzy, najlepiej skierować uczniów szkoły średniej z ostrymi nożami, sierpami lub innymi narzędziami do cięcia. Posłuszną młodzież, ustawiano w długim szeregu na skraju ogromnego pola. Z jakiegoś niewielkiego wzgórza, rozpościerał się widok na ogromną, zieloną przestrzeń. Przetaczały się po niej łagodne fale. Przystępowaliśmy do pracy, a raczej do ataku na zielony łan, stawiający bierny opór. Każdy uczeń w swoim rządku wycinał kolejne rośliny i przerzucał za siebie. Dorodne pionowe pędy, jeszcze przed chwilą wystawiające beztrosko swoje czubki do słońca, padały bezgłośnie pod mocnymi uderzeniami lub zdecydowanymi cięciami ostrych narzędzi. Przerzucane chaotycznie do tyłu, za uczniowską tyralierę, układały się na ziemi poziomą, bezładną masą. W żaden sposób nie przypominały teraz pozostałej części łanu nadal spokojnie falującego na łagodnym wietrze.

Następnie, na tę „zieloną masę” wjeżdżały wozy konne i ciągniki z przyczepami. Do pracy przystępowali kołchoźnicy. Jakąś część kukurydzy faktycznie udawało się załadować na wozy lub przyczepy. Pozostałe pędy, połamane, zgniecione i zmiażdżone ciężkimi kołami pojazdów, zostawały na polu wtłoczone dokładnie w ziemię.

Gdy zbliżał się wieczór, widząc bliski koniec zmagań uczniowska tyraliera przyśpieszała, zwiększała tempo natarcia. Każdy starał się ścinać szybciej, spoglądając na kolegów po lewej i prawej stronie. Tamci również przyśpieszali. Wszyscy dążyli do mety. Każdy pragnął pierwszy skończyć swój rządek, tak jakby czekała za to nagroda lub miejsce na podium zwycięzców. Wkrótce po szumiącym, zielonym łanie zostawało jedynie wspomnienie. Teraz wystarczało wyprostować plecy, odwrócić się i z dumą obejrzeć powalone, pokonane pędy, stanowiące przekonywujące potwierdzenie potęgi kolektywnej pracy.

Następnie kukurydzę wożono na jedną, dużą stertę z zamiarem zakiszenia. Nie stosowano przy tym żadnego dodatkowego rozdrobnienia. Może czasami próbowano tę stertę nieudolnie ugniatać. Zresztą, ta dodatkowa praca była raczej zbyteczna. Jesienne, długotrwałe deszcze skutecznie i bezpłatnie powodowały osiadanie wysokich stert zielonej masy, która stopniowo zmieniła barwę na bardziej brunatną, ziemistą. To, że gdzieś powstawała kiszonka na potrzeby kołchozu, można było poznać ze znacznej odległości. Wiatr wiejący z tamtego kierunku przynosił zapachy nie akceptowane nawet przez najbardziej wygłodniałe, kołchozowe krowy.

W ten sposób powstawał dylemat. Kukurydza była sprzątnięta i „zakiszona”, a krowy głodowały. Nie chciały tej kiszonki spożywać, nie próbowały nawet powąchać. Tylko częściowym rozwiązaniem problemów z wykarmieniem bydła w okresie zimowym było siano zebrane w okresie letnim. Jego wszystkim krowom nie starczało. W ten sposób dokonywała się selekcja naturalna. Okres zimowy wytrzymywały okazy najbardziej odporne i najmniej wrażliwe na różne niedogodności. Powstawała rasa wyjątkowa - kołchozowa. Może mało wydajna pod względem mleczności, lecz bardzo wytrzymała i niewybredna. A może w ogóle nic z tego nie powstawało, może tylko tak się wydawało komuś.

Trafiłem też raz, późną jesienią, na „wybieranie” buraków pastewnych w jakimś odległym kołchozie. Brygadzista, w szarej kufajce i zimowej uszance, zaprowadził na pole. Pokazał rosnące buraki, stwierdził, że mamy je wybierać i składać na stertę, a sam prawie natychmiast zniknął.

Było wyjątkowo zimno. Jesienny wiatr hulał beztrosko po ogromnym polu, nie napotykając żadnych przeszkód w postaci budynków, drzew lub krzaków. Gleba, nasączona ciągłymi deszczami, stała się mokra i śliska, a jednocześnie pozostawała zwięzłą i twardą, ponieważ od dawna nikt jej nie ruszał, nie próbował spulchnić żadnym narzędziem.

Nie wiem dlaczego, lecz na tym polu znalazła się jedynie nasza klasa. Pozostali uczniowie poszli gdzie indziej. Wspólnie z nami została nauczycielka, opiekunka klasowa. Biedna, chyba nie przewidywała, na jakie wygwizdowo trafimy. Na nogach miała buciki, wystarczające do spacerów po miejskich płytkach chodnikowych, a żałośnie wyglądające na jesiennej, mokrej glebie. Lekka kurteczka i podwiewana wiatrem sukienka dopełniały jej strój. Ta wychowawczyni młodego pokolenia albo nie zdawała sobie sprawy, gdzie i po co jechaliśmy, albo żadnego innego ubrania nie miała.

Druga wersja prawdopodobnie jest bliższa prawdy. Czy młoda nauczycielka szkoły średniej musiała kupować kołchozowe, ciężkie gumowce na swoje drobne, małe nogi? Czy potrzebna jej była watowana kufajka, zakrywająca wdzięki kobiece? Kupowała i chodziła w tym, co było niezbędne do pracy w szkole, w ciepłej klasie, co w miarę możliwości spełniało skromne wymagania gustu i mody.

Do pracy nie mieliśmy żadnych narzędzi. Próby wygrzebywania buraków rękoma nie dawały żadnego efektu. Kruche, słabe liście obrywały się i łamały przy najłagodniejszym pociągnięciu. Chodziliśmy po polu bez sensu i celu, z końca w koniec. Od czasu do czasu ktoś ręką lub nogą próbował wydłubać rosnące warzywo. Trudno powiedzieć, czy był to przypływ patriotyzmu i chęć dostarczenia dla kołchozu dodatkowej paszy na zimę, czy odruch samozachowawczy, bo przecież złe gospodarowanie odbijało się na poziomie życia wszystkich. Widocznie u kogoś rodziło się pragnienie uratowania tamtych nędznych roślin przed mrozem i śniegiem.

Może w tym momencie przypomniał się komuś wiersz z obowiązkowej lektury szkolnej, o okropnej doli rosyjskiej wsi w okresie poprzedzającym rewolucję. Z końcowych fragmentów wiersza wynikało, że schorowany wycieńczony chłop nie ma sił na zebranie plonu. Jak wspaniale ten wiersz pasował do rzeczywistości kołchozowego pola. Jak rażąco odbiegał od wizji szczęśliwej, socjalistycznej ojczyzny, tak pięknie opisywanej w prozie, opiewanej w wierszach i piosenkach.


„Pozdnieja osień. Griaczi uletieli.
/Późna jest jesień. Gawrony odleciały/

Les obnażiłcia. Pala opustieli.
/ Las się obnażył. Pola opustoszały/

Tolka nie zżata pałoska adna
/Jedynie nie zżęty zagonik jeden/

Grustnuju dumu nawodit ana
/ Smutne myśli nasuwa /

Każietsia szepczut kałosja druh druhu
/Wydaje się, że szepczą kłosek kłoskowi/

Skuszna nam słuszat’ asienniuju wjugu .
/Smutno nam słuchać jesienną wichurę/

Skuszna zginacca do samaj ziemli
/Smutno się schylać do samej ziemi/

Tucznyje ziorna kupaja w pyli...
/Jędrne ziarenka kąpać w pyle/


Krótkie minuty zamieniały się w długie godziny, ale nawet udawanej pracy, tak jak na polu ziemniaczanym, nie było. Wiejący nieustannie wiatr sięgał wysoko i pędził nad nami ciężkie, ołowiane chmury, zapowiadając nadchodzącą zimę.

Wieczorem, zmarznięci i wygłodzeni, przyszliśmy do wsi w wyznaczone miejsce, gdzie miał czekać samochód. Władze kołchozowe wiedziały, że na polu nie zrobiliśmy nic. Nie było z tego powodu żadnych pretensji i uwag. Ktoś stwierdził, że rozwiązania żadnego nie ma. Buraki zostaną na polu i zamarzną. Następnie przyjechał samochód i odwiózł nas do Stołpiec, pod szkołę.

Ileż razy słyszałem od ojca, że całym rolnictwem, w tym i kołchozami przeważnie kierowali osoby nie mające żadnego pojęcia na ten temat. Centralnie ustalane plany o ilości hektarów, które należało obsiać poszczególnymi rodzajami zboża, zasadzić określonymi roślinami, w żadnym stopniu nie uwzględniały warunków przyrodniczych poszczególnych miejscowości i gospodarstw.

Nauczyłem się na pamięć słów i wiedziałem, że z każdą minutą wypowiedzi ojca będą mocniej przepełnione gniewem, kiedy zacznie mówić, że sadzono buraki cukrowe, wysiewano pszenicę i kukurydzę na glebach najniższych klas, bardziej nadających się na zalesienie niż pod uprawy rolnicze. Powtarzał, że polecenia odgórne wykonywano. Nie było dyskusji. Za nie wykonanie odgórnych planów można było trafić do więzienia, a za to, że nie urosło, nikt nie odpowiadał. Było to „stichijnoje biedstwije” - klęska żywiołowa.

Takie wypowiedzi ojca miały miejsce zawsze, kiedy w wolnych chwilach przypominał sobie o tamtym okresie. Denerwował się przy tym coraz bardziej, zmieniał się na twarzy, na zakończenie wypowiadał te same słowa: „Boże, mój Boże! Jaka szkoda, że wy na ten temat nic nie wiecie. Całe młode pokolenie nic nie wie!” Następowała cisza i ojciec wychodził z mieszkania, bardzo często za stodołe na swoje pole.

Kołchoźnicy, teoretycznie na koniec tzw. roku obrachunkowego, mieli otrzymywać zapłatę w naturze, przeważnie zboże. Dość często w radio i prasie podawano do publicznej wiadomości wielkości w kilogramach, jakie rzekomo otrzymywali kołchoźnicy na jeden trudadien`1 w niektórych przodujących kołchozach. Może czasami coś otrzymali na początku roku obrachunkowego. Jednak zawsze i wszędzie na jego zakończenie okazywało się, że państwo zabierało wszystko, a dla tych co pracowali nie zostawało nic.

W takich warunkach nikt się nie wysilał. Ludzi oszukiwano nie po raz pierwszy. Zapłata była jednakowa dla wszystkich. Ze strony władz najczęściej padała odpowiedź „wasze zostało na polu”.

W rezultacie, przez cały okres pracy w kołchozie, do momentu wyjazdu do Polski w 1958 roku, żaden z kołchoźników naszej wsi nic nie zarobił. W ten sposób powstał problem wyżywienia. Jednak w naszej rodzinie głodu nie było. Całą przydomową działkę, łącznie z byłym podwórkiem zasadzono ziemniakami. Na najlepszych kawałkach ziemi znalazło się miejsce na warzywa, takie jak: fasola, buraczki czerwone, groch, kapusta, ogórki.

W tym okresie ziemniaki stały się głównym artykułem spożywczym. Najczęściej spożywano je ugotowane, potłuczonej a następnie zalane drobno pokrojoną i usmażoną słoniną - skwareczkami. Całość, dokładnie wymieszana przez mamę, stawała w dużej misce na środku stołu. Rodzina siadała wokół stołu i każdy rozpoczynał jedzenie. Największą radość przeżywało się wtedy, gdy w łyżce prócz ziemniaków znalazła się skwareczka. Rodzice nie pozwalali na grzebanie w ziemniakach. Należało brać wszystko „po kolei”, tak jak zostało nałożone.

Wspaniałą okrasą do ziemniaków stały się kiszone ogórki lub zsiadłe mleko. Ogórek był podstawowym dodatkiem do ziemniaków nie tylko w naszej rodzinie. Kiedyś wieczorem jakaś sąsiadka w trakcie rozmowy opowiadała o swojej znajomej. Stwierdziła, że na zimę nie zrobiła zapasu ogórków i teraz rodzina będzie zmuszona jeść same ziemniaki, bez żadnych dodatków. Byłem obecny przy rozmowie, ale ojciec przypominał słowa sąsiadki nie jeden raz, sądził że zapomniałem.

O tym, że ziemniaki są najbardziej wartościowym artykułem spożywczym, dowiedziałem się również na jednej z lekcji, już w szkole średniej. Nasza uczitielnica2 podawała informacje o ilości witamin, tłuszczu, białka i innych mikroelementów znajdujących się w różnych owocach i warzywach. Na końcu wymieniła ziemniaki i stwierdziła, że jest to nieocenione, wspaniałe warzywo i... pabolszie na kartoszku nażimajtie 3. Bez żadnych wątpliwości, w tamtym okresie ani dorośli, ani młodzież w wieku szkolnym, nigdy nie widzieli na oczy i na prawdę nie marzyli o jakichkolwiek owocach południa lub podobnych rarytasach.


29
Kartoszki w naszej rodzinie nigdy nie brakowało. Nikt inny, w całej wsi, głodu również nie cierpiał. Problem polegał jednak na tym, że w okresie wcześniejszym, przed nastaniem kołchozów, przyzwyczajono się również do chleba. Jeszcze nie tak dawno chleba mieliśmy pod dostatkiem. Po nastaniu kołchozów zdobycie każdego bocheneczka stało się problemem trudnym do opisania. Chleb stał się niedostępny, szczególnie dla mieszkańców wsi pięknie nazywanych po rosyjsku chlebarobami.

Produkt ten sprzedawano w czterech sklepach w Stołpcach. To były sklepy!!! Dwa mieściły się w drewnianych budkach, na pewno większych od dzisiejszych kiosków z gazetami. W tych dwóch miejscach, pierwszeństwo w zakupach mieli pracownicy. Osoby z zewnątrz musiały stać i spokojnie czekać w długiej kolejce. Czasami dla nich kilka bochenków zostawało.

Mieliśmy jeszcze dwa sklepy, znacznie większe od poprzednich. Tam wszystkich traktowano jednakowo. Tam nie było osób uprzywilejowanych. Ku wygodzie kupujących, gdy przywożono chleb, do środka nikogo nie wpuszczano. Sprzedawczynie podawały pojedyncze bochenki przez specjalne okienko w drzwiach, a więc wszyscy byli równi, bez żadnego kumoterstwa.

Mijało kilkadziesiąt minut od momentu dostarczenia chleba. Przed drzwiami wejściowymi robiło się luźno. Sprzedawczyni je otwierała. Do środka jednak nikt nie wchodził. Oznaczało to, że chleb sprzedano, a innych artykułów w sklepie nie było. Kolorowej atrapy, w postaci przekrojonej kiełbasy, nikt nie potrzebował.

Tak wyglądał kolejny, wspaniały wynalazek systemu radzieckiego. W każdym spożywczym sklepiku, na wystawie, za oknem leżały piękne okazy różnych kiełbasek ...drewnianych. W sklepie nie było prawdziwych. Zresztę, o kiełbasę nikt się nie pytał. Również nikt i nigdzie nie pytał się o mięso. Tych artykułów nie widziałem w żadnym sklepie.

Kiedyś wracałem z kolegami ze szkoły. W pewnym momencie zobaczyliśmy kilka osób z chlebem. Nie było wątpliwości. Chleb dawali w sklepiku zakładowym Zagodzierno, tj. w punkcie odbioru zboża. Ten, który pierwszy zauważył chleb, pod pachą szczęśliwego nabywcy, głośno krzyknął: chleb dajut! Bez zbędnych komentarzy, wyruszyliśmy biegiem w tamtym kierunku. Każdy miał nadzieję, że może uda się dokonać niespodziewanego zakupu, sprawić radość sobie oraz miłą niespodziankę domownikom.

Biegliśmy jak na wyścigach, gdzie na zwycięzcę czeka nagroda. Pod nogami była piaszczysta droga, jeszcze wilgotna po obfitych deszczach, w rękach ciężka teczka z książkami, która wyraźnie przeszkadzała. Przede wszystkim przeszkadzali inni uczestnicy wyścigu przepychający się bezpardonowo do przodu. Zwarta na początku grupka rozciągnęła się. Każdy pragnął być pierwszy. Nie byli to już koledzy, lecz rywale biegnący po trofeum. Na tym etapie liczył się tylko silniejszy, bardziej wytrzymały. Pierwszy miał nadzieję zdążyć po ostatni bochenek. Ten, który został na końcu mógł mu jedynie zazdrościć.

W pewnym momencie, na odcinku kilku metrów, nieoczekiwanie na drodze znalazło się jakieś gruzowisko wysypanych potłuczonych cegieł i śliskiej gliny. Wszystko było rozjeżdżone żelaznymi kołami wozów konnych. Może ktoś mnie popchnął, może sam pośliznąłem się i straciłem równowagę. Upadłem na ręce i kolano, którym mocno uderzyłem w wystającą cegłę. Rywale pobiegli dalej. Żadnej szansy kupienia chleba już nie miałem, a mocny ból zmusił do powolnego kuśtykania.

W domu obejrzałem zranione kolano. Nie wyglądało groźnie. Powierzchniowy ból występował jedynie podczas próby zginania nogi i w momencie dotyku nogawką spodni. Nikomu nic nie mówiąc, znalazłem jakąś czysta, białą szmatkę i ranę przewiązałem. Jakimś cudem trzymała się w tym miejscu przez kilka dni. Niestety ból nie ustąpił, a nasilił się i tego faktu przed rodzicami ukrywać dłużej nie mogłem.

Podjęto próbę odbandażowania nogi. Szmatka wrośnięta w ranę, trzymała się mocno. Kolano było spuchnięte, a pod moim opatrunkiem zaczął się tworzyć wrzód. Po długim moczeniu w ciepłej wodzie, udało się wreszcie oderwać szmatę. Następnie, bez większych kłopotów, rana zaczęła szybko się goić pod wpływem niezastąpionych okładów z szerokich, zielonych liści „babki” posmarowanych gęstą śmietaną.

Było to bardzo dawno. Czasami zastanawiałem się, czy to mi się śniło, czy może sam sobie wymyśliłem tamten wyścig po chleb? Może wymyśliłem, może wyśniłem, lecz okrągły znak po zdartej skórze na kolanie istniał jeszcze długo.

Do kolejki po chleb szliśmy przeważnie we dwójkę. Te obowiązki spadały na ojca, na mnie i Edka. Najczęściej ja z Edkiem lub z ojcem, czasami ojciec z Edkiem. Dwie osoby miały większą szansę „utrzymać się” w kolejce, zwłaszcza bezpośrednio przed okienkiem sklepowym. Słabsi, a wiec bardzo młodzi i starsi nie zawsze mogły dotrwać w kolejce do końca i czasami ją opuszczały. Dość często tuż przed okienkiem. Czasami przepuszczały przed sobą innych, przeważnie znacznie silniejszych.

Po chleb chodził również nasz dziadek. Staruszek, który całe życie orał i siał, który zbierał plony na swoim polu, któremu nie zabrakło nigdy żyta na własne potrzeby lub pszenicy, na świąteczne wypieki, został zmuszony chodzić do Stołpiec z nadzieją, że przyniesie chociaż jeden bochenek razowca. W odróżnieniu od wnuków nie cieszył się nawet wtedy, gdy po długim oczekiwaniu w kolejce, wracał do domu z ciepłą cegiełką ciemnego chleba. Może torba przewieszona przez ramię nadmiernie ciążyła, a może ciągle nie mógł uwierzyć jakie szczęście przyniosły radzieckie kołchozy. Nie odzywał się dziadek i obojętnie spoglądał gdzieś daleko w przestrzeń, przed siebie, jak wracał z pustą torbą. Widocznie myślami znajdował się ponownie w latach dawno minionych.

Po chleb chodziliśmy latem. Pragnęliśmy zdobyć go również zimą, chociaż był śnieg, mróz i okres ferii. Niestety, wolny czas wypadało wykorzystać nie tylko na narty i wesołe zabawy.

Pewnego wieczoru ponownie zapadła decyzja - rano wyruszymy po chleb. Z chęcią lub bez niej, lecz wcześniej poszliśmy spać. Pomimo to, noc wydała się krótka. Nie zdążyłem się wyspać, nie zamierzałem jeszcze oczu otwierać, jak usłyszałem stanowczy głos ojca. Twierdził, że jeżeli chcemy żyć, to należy wstawać, że spanie niczego nam nie da. Ciepłą pościel i miękką, przytulną kołdrę musiałem opuścić, wysunąć się na zewnątrz, gdzie zaczynał się poranny chłód.

Naftowa lampa wisząca na ścianie rozświetlała pokój, a jej żółty płomyk odbijał się wielokrotnie migającym blaskiem w zamarzniętych, okiennych szybach. Zegarek wskazywał, że zaledwie minęła czwarta, lecz szansy na powrót do łóżek niestety nie było. Wiedzieliśmy, że musimy iść, innego wyboru nie mamy. Edek również, chociaż miał dopiero około dwunastu lat.

Po krótkim śniadaniu znaleźliśmy się na podwórku1. Nie było tak ciemno, jak wydawało się po przebudzeniu. Zimnym światłem migotały gwiazdy. Biały śnieg oświetlony wielką tarczą księżyca rozpraszał mrok. Z ust wydobywały się kłęby pary, które szybko znikały w czystym, wymrożonym powietrzu. Poprzez skrzypiącą, zmrożoną bramkę wyszliśmy na ulicę. Potem skuleni, tak jakby od tego było cieplej, skręcili w kierunku Stołpiec. Starałem się oddychać nosem, zgodnie z zaleceniami fachowców. Nie jest to łatwe, przynajmniej w pierwszej fazie zetknięcia się z mroźnym powietrzem. Nos protestuje natychmiast przeciwko takiej teorii. Dosłownie zamarza i należy go od razu rozcierać, a usta przesłaniać wełnianą rękawiczką, przez którą może nie oddycha się lżej, lecz powietrze się lekko ogrzewa. Wkrótce stwierdzamy, że należy rozcierać policzki.

Po jakimś czasie organizm się oswaja. Oddech staje się równomierny, nie czuje się chłodu. Możemy zwiększyć tempo. Ruch rozgrzewa, a idąc szybciej, wcześniej znajdziemy się przy sklepie i staniemy na czele kolejki z większą szansą na udane zakupy. Ledwo nadążając za ojcem nie zakłócamy nocnej ciszy żadną rozmową. Jedynie skrzypienie śniegu pod butami stanowi akompaniament do uroczystego spokoju i niepodzielnego panowania zimy. Oglądamy się czasami za siebie, pragniemy sprawdzić czy ktoś ze wsi prócz nas również podąża za chlebem.

Zdecydowaliśmy, że tym razem naszym celem będzie sklep przy stacji kolejowej. Tam nie ma grup uprzywiliowanych. Tam chleb sprzedaje się wszystkim kolejno. Będziemy więc mieli największą szansę. Nadzieja na kupienie trzech bocheneczków napawa optymizmem.

Droga przez las szybko została za nami i wkrótce kroczymy pustymi ulicami miasta. Zbliżamy się do stacji. Przed nami sklep. Niestety, nie jesteśmy wśród pierwszych. Ustawił się tam luźny rządek szarych, milczących postaci, przygarbionych i wtulających głowy w ramiona. Ciszę narusza głośne przytupywanie. Przytupują prawie wszyscy, a najbardziej tamci przy drzwiach wejściowych, na początku kolejki. Stoją najdłużej, więc mróz przedostał się poprzez buty, rękawice i ciepłe kufajki. Właśnie oni, najczęściej wychodzą lekko na bok, a potem mocno wymachują rękoma i uderzają ramionami oraz dłońmi o siebie, jakby się chciały objąć. W miarę upływu czasu, takie ćwiczenie wykonuje coraz więcej osób. Jest to wypróbowana, najlepsza metoda rozgrzewania rąk.

Stanęliśmy na końcu. W ciągu kilku pierwszych minut z tyłu, za nami nie ma nikogo. Różnimy się od tych z przodu, ponieważ jeszcze nie tupiemy, a jesteśmy podobni, bo tak samo z naszych ust wydobywają się kłęby pary. Stoimy, rozglądamy się wokół bez entuzjazmu i zainteresowania. Wspomagając blade światło zimnego księżyca mrok rozświetla pobliska latarnia. Jasno jest po przeciwnej stronie torów, na dworcu kolejowym. Panuje tam cisza i spokój. Nie ma żadnego ruchu.

Do świtu jest wciąż daleko. Na przywiezienie chleba będziemy musieli poczekać. Tak wczesną porą nie przywozili go nigdy. Kiedy to nastąpi, o której godzinie i czy na pewno, tego nikt nie wie. Próbuję policzyć osoby przed nami. Staram się zgadnąć, ile bochenków chleba przywiozą i czy nam wystarczy. Wesoło nie jest. Przybywa osób z tyłu, ale dochodzą i z przodu. Twierdzą, że ustawili się w kolejce wtedy, gdy ci na końcu spali.

Czas płynie wolno. Być może przyczyną jest duży mróz, albo dlatego, że stoimy wciąż na ulicy. Może tak jest tylko z tego powodu, że nie mamy żadnego zajęcia. Stoimy i czekamy. Długie minuty bezczynnego stania powodują, że mróz zaczyna dobierać się również i do nas. Marzną ręce, zimno jest w nogi, a więc przytupujemy co raz mocniej i częściej. Przytupuje cała kolejka. Głuche uderzenia zmarzniętego obuwia o twardą, wymrożoną ziemię nasilają się bardziej, kiedy gasną nieliczne latarnie, a niebo po wschodniej stronie rozjaśnia się, zapowiadając, iż wkrótce spoza niskich dachów wysunie się słońce w postaci wielkiej, czerwonej tarczy. Znawcy twierdzą, że teraz będzie najzimniej.

Nieoczekiwanie w kolejce rozpoczyna się ruch. Osoby stojące z tyłu zbliżają się do tych z przodu. Ktoś próbuje odnaleźć swoje miejsce. Ktoś inny wykorzystuje szansę i w zamieszaniu wciska się do kolejki, pomimo, że wcześniej tam go nie było. Wreszcie stoimy ciasno jeden za drugim. To jest przekonywujący dowód, że wkrótce chleb przywiozą. Teraz jest całkiem widno. Ciemna noc oraz wczesne wstawanie zostało wspomnieniem.

Ze wzrastającą napięciem spoglądamy wzdłuż ulicy, szukamy potwierdzenia, że wreszcie chleb wiozą. Pragniemy ujrzeć buchający parą koński łeb oraz drewnianą skrzynię na wozie z wielkimi rosyjskimi literami, składającymi się w zaczarowany wyraz: „CHLEB”. Wsłuchujemy się w ciszę i pragniemy usłyszeć głośny turkot samochodu z takim samym wielkim napisem Jeśli chleb przywiozą samochodem, będzie go więcej? Będziemy mieli większą szansę kupienia? Najgorsze jest to, że jesteśmy daleko, prawie na końcu kolejki. Pamiętamy, że chleba nie starczy dla wszystkich. Nie starczało go nigdy. Wiemy, że dużo osób odejdzie z pustymi rękoma. Pomimo to nie tracimy nadziei.

Czy wrócimy z chlebem? Czy dla nas wystarczy? Czy przerwanie snu o tak wczesnej porze nie pójdzie na marne? Jesteśmy we trójkę. W najgorszym wypadku niechby udało się kupić chociaż jeden bochenek. Edek w kolejce jest pierwszy. Może jemu wystarczy? Może będzie lepiej i ja też się załapię? Jak wspaniale by było kupić trzy razowce.

A może wstaliśmy zbyt późno? Może szliśmy zbyt wolno? Szkoda, że mieszkamy daleko. Zazdrościmy mieszkańcom pobliskich domów. Ile to razy się zdarzyło, że do szczęścia zabrakło kilku bochenków. Czasami przy samym okienku, gdy trzymało się zaciśnięte w garści, odliczone pieniądze, usłyszało się od ekspedientki podającej ostatni bochenek osobie stojącej przed tobą: „Chleba użie niet i siewodnia bolszie nie budiet1” .

Może to żart, a może prawda, przekazywana szeptem najbardziej zaufanym, najbliższym osobom, o pewnej bardzo długiej kolejce przed jakimś sklepem spożywczym. Ludzie stali kilka godzin i cierpliwie czekali, pogrążeni we własne myśli. Wreszcie ze sklepu wyszedł kierownik, a potem głośno oświadczył, że chleba dla wszystkich nie starczy. Mogą pozostać w kolejce najlepsi synowie ojczyzny tj. uczestnicy rewolucji październikowej i wojny ojczyźnianej z Niemcami.

Tłum oczekujących wyraźnie się zmniejszył. Ci co zostali z większą nadzieją ustawili się w równiejszy rządek. Po następnych godzinach oczekiwania ten sam kierownik ponownie wyszedł do ludzi i oświadczył, iż ci, co nie uczestniczyli w rewolucji mogą już odejść do domu. Chleba dla nich nie będzie. Dumni i szczęśliwi twórcy nowego porządku, tj. uczestnicy rewolucji stanęli w wyrównanym szeregu. Dopiero oni, w swoim własnym gronie, po następnych godzinach czekania w zaufaniu się dowiedzieli, że: „Chleba niet i skora nie budiet1.”

Nam takich informacji nikt nie przekazywał. Kolejka więc nie zmniejszała się, a rozrastała. Ze słabą nadzieją stawali niektórzy na końcu. Wzrastała ilość czekających na początku. Systematycznie przybywali tam nowi ludzie. Na uwagi czekających z tyłu nie reagowali wcale lub hardo odpowiadali, że stoją od nocy, gdy przed sklepem nikogo nie było. Pierwotne wyliczenia odległości od okienka, ustalenie ilości osób, które znajdowały się przed nami należało systematycznie korygować. Wiedzieliśmy, że nasze szanse co raz bardziej maleją.

Coraz częściej przelatywała przez głowę myśl, że niepotrzebnie wstało się tak wcześnie, że tak wspaniale było w ciepłej pościeli. Teraz marzną ręce i nogi, a na wspomnienia o łóżku zamykają się oczy i chce się spać. O jedzeniu lepiej wcale nie marzyć.

Nieoczekiwanie ktoś krzyknął, że wiozą chleb. To nie był żart. Takich słów na wiatr się nie rzuca. Oczekiwany powóz nadjechał. Ponownie ruch, szczególnie na początku kolejki i zamieszanie przed wejściem. Trwa zdecydowana przepychanka. Zbyt dużo jest chętnych pragnących udzielić pomocy podczas rozładunku. Zwyciężają najsilniejsi, których w kolejce nikt poprzednio nie widział, którzy nie czekali na mrozie. Przyszli teraz, od razu do pracy. Lubią pracować. Przy ich pomocy, jednostajnym strumieniem przechodząc z rąk do rąk chleb wędruje do sklepu na ladę. Stojący z przodu mogą policzyć bochenki.

Rozpoczęła się sprzedaż. Widzimy pierwszych szczęśliwców, którzy wolno wychodzą na środek ulicy trzymając chleb w obu rękach, przed sobą. Oczywiście najpierw z zakupami odeszli ci, co pomagali rozładowywać. Za moment będą w swoich mieszkaniach. Już się cieszą, a my nadal stoimy w tym samym miejscu. Kolejka nie drgnęła. Teraz kupują ci, którzy rzekomo stali od nocy.

Na początku kolejki nadal spory tłumek przepychający się w ciszy, bezpardonowo. Wszyscy chcą dotrzeć do otwartego, kwadratowego okienka w drzwiach wejściowych. Dopchać się do tego otworu. Złapać ręką za krawędź, zajrzeć do środka i upewnić się, że na ladzie są jeszcze ciemne, podłużne cegiełki pachnącego chleba. Z uczuciem ulgi i podniecającej radości patrzyć na ekspedientkę, widzieć jej ręce, które sięgają po kolejną cegiełkę chleba i podają właśnie tobie.

Do tego momentu bardzo daleko. Od okienka dzieli zbyt wiele osób. Chociaż stoją również inni, z tyłu za nami. Dodaje to otuchy, budzi nadzieję. Za nami ustawili się ci, którzy przyszli później i nie widzą szansy w przepychance przed okienkiem. Może nie mają siły, albo takich metod nie uznają, bo od czasu do czasu z tyłu, za nami pokrzykują głośno: „Dierżiat` pariadok! Nie prapuskat` biez oczieriedi! Każdyj chleba chocziet! 1” Trudno zgadnąć, czy robią to dla uspokojenia własnego sumienia, czy dla rozgrzewki. Na pewno nie wierzą w skuteczność swego wezwania. Pokrzykiwanie niczego nie zmieni.

Ci, co są z przodu, biez oczieredi nie przepuszczają nikogo. Ustawieni jeden za drugim bezpośrednio przy ścianie muszą wytrzymać nacisk napierających od tyłu. Naciskają wszyscy. Nikt nie oszczędza się. Jeżeli ktoś nie może wytrzymać w tłoku, powietrza mu brak, to może próbować opuścić kolejkę. Powinien wiedzieć, że przed okienkiem ścisk będzie największy. Tam prócz nacisku od strony pleców będzie miał po jednej stronie ścianę, a z drugiej napór wszystkich tych, którzy próbują odzyskać rzekomo wcześniej zajęte miejsce.

Wciąż nowe osoby odchodzą z wymarzonym bochenkiem. Jesteśmy coraz bliżej celu. Wreszcie, pomalutku, schodek po schodku zbliżamy się do największego tłoku. Napieramy z całej siły na stojących przed nami Z tyłu, na plecach coraz większy nacisk osób wdrapujących się na schodki i ustawiających się na długim, szerokim pomoście przed drzwiami wejściowymi z otworem, którego rozmiary pozwalają na przekazanie wymarzonego bochenka.

Od czasu do czasu pokrzykujemy głośno: „Nie propuskat` biez oczieriedi. Każdyj chleba chocziet`!” i zwiększamy nacisk na stojących przed nami.

Co raz bliżej okienko. Z każdą chwilą większe napięcie. Czy kupimy? Ci, co są przed nami, wciąż odchodzą z chlebem. Jeszcze nikt nie liczy bochenków leżących na ladzie. Mamy nadzieję, że jest go dużo, wystarczy i dla nas. Lewą ręką, zgiętą w łokciu, zapieram się w plecy osoby stojącej przede mną. Staram się osłonić Edka. Niski, zaciśnięty między nami już chyba ledwo oddycha. Prawa ręka wystawiona do przodu, jest barierą dla napierających z boku. Przez rękę nikt nie przejdzie. Spróbuj ją lekko cofnąć, a natychmiast między tobą, a twoim poprzednikiem znajdzie się pokrzywdzony, którego wcześniej wypchnięto z oczieriedi.

Wreszcie Edek dotarł do celu. Podaje pieniądze, dostaje chleb. Jestem tuż za nim. Nie wpuściłem nikogo i również mam w rękach ciepłą cegiełkę razowca. Ojciec też nikogo nie wpuścił. Jest bezpośrednio za mną. Schyla się do kwadratowego otworu. Podaje pieniądze. Sięga po chleb. Spracowane dłonie czują wreszcie dotyk szorstkiej powierzchni, ciemnej zapieczonej skórki. Tak samo jak inni, chciwie wciąga do płuc duży haust powietrza, przesyconego apetycznym zapachem.

Teraz musimy wypchać się z naciskającego tłumu tak, aby przypadkiem nie zgnieść drogocennego nabytku. Trzymając bochenek przed sobą, przytulając i osłaniając obydwoma rękoma powoli wypychamy się tyłem. Jest coraz luźniej. Uśmiechnięci i szczęśliwi stajemy poza tłumem. Cieszymy się. Spoglądamy szczęśliwi na siebie. Zdobyliśmy chleb. Mamy całe trzy bochenki. Przyniesiemy do domu smaczny, ciemny, razowiec. Opłaciło się wczesne wstanie z ciepłego łóżka. Nie żal zimowej drogi do Stołpiec. Nie pamiętamy już ani o długim czekaniu, ani ścisku w kolejce.

Po chwili nie było żadnego tłoku przed okienkiem sklepowym. Chleb się skończył. Zrezygnowany tłum zaczął się rozchodzić. Nam się udało. Kupiliśmy trzy bochenki!!! Pozostali odeszli z niczym. Tak już jest. Kto długo śpi, ten chleba nie je. Kto ziewajet, tot wodu chlebajet.1

Jeszcze przed wyruszeniem do domu zatrzymaliśmy się na moment. Ojciec śniegiem porozcierał zmarznięte nogi. Trwało to chwilę. Twarde, lodowate kryształki natychmiast pobudziły krew do szybszej pracy, a droga do domu ostatecznie rozgrzała. Po udanych zakupach wracaliśmy szybko i wesoło. Rozpoczął się wspaniały dzień. Na błękitnym niebie nie było żadnej chmurki. Królowało zimowe słońce, odbijając się w zmrożonym śniegu tysiącami przepięknych czerwonych i zielonych iskier. Marzenie nasze spełniło się. Niesiemy ze sobą trzy smakowite bochenki. Mama będzie zdziwiona, a może tak samo szczęśliwa! Może już się domyśliła, że nie wracamy z pustymi rękoma i zaczęła gotować dla całej trójki swojskie, chude mleko. Ze świeżym, czarnym chlebem smakowało zawsze wspaniale. Do pełni szczęścia wystarczyło następnie dopiąć do nóg dwie długie narty i wyruszyć na zaśnieżone pola. Zmrożony, lśniący śnieg zapewniał cudowny poślizg.

W okresie wcześniejszym, tj. zanim nastały kołchozy, żaden mieszkaniec wsi nie wyobrażał sobie, jak mało trzeba do radości i szczęścia. Nikt nie pomyślał, że tak bardzo będzie się cieszył po kupieniu bochenka chleba. Z resztą nikt go na wsi nie kupował. Każda gospodyni piekła w domu, w swoim piecu. Chleba nie brakowało nigdy.

Jakże inaczej wyglądało wszystko po utworzeniu kołchozów. To już nie były problemy, to nie były kłopoty! Nastał czas prawdziwej walki o przetrwanie! Kołchoźników pozbawiono możliwości zarobienia pieniędzy, bo za pracę nikt im nie płacił. Nawet mając pieniądze, nie mieli możliwości kupienia ani chleba, ani mąki.

Znacznie łatwiej chleb się zdobywało w jakimś większym mieście, a najpewniej - w stolicy Białorusi, Mińsku. Ponownie mieliśmy szczęście. Do tego około milionowego miasta było zaledwie 70 km. Inni mieli znacznie dalej. Nie mieli też dogodnego połączenia. Mieliśmy żieleznuju darogu1 zbudowaną kiedyś za carskich czasów. Mieszkańcy naszych okolic jeździli tam po zakupy od czasu do czasu. Wyjeżdżało się rano, wracało późno wieczorem. W ciągu długiego dnia, odwiedzając kolejno sklep po sklepie, do wieczora, w większym lub mniejszym stopniu, udawało się worek napełnić. Po powrocie do domu dumni byli bohaterowie wyprawy, cieszyli się pozostali domownicy.

Do Mińska po chleb wybrał się kiedyś Edek razem z kilka lat starszym sąsiadem, Wackiem. Było lato. Rodzice musieli pracować na kołchozowym polu. Mnie obciążono obowiązkiem pilnowania młodszych braciszków i domu. Podróż zaplanowano dokładnie. Miała dać dobre efekty. Chłopcy do Mińska wyjechali w poprzednim dniu, z zamiarem przenocowania u ojca Wacka, który przeniósł się do Mińska. Tam pracował i podnajmował jakieś miejsce do spania w drewnianej chatce, na obrzeżach miasta.

Do Mińska dojechali prawie bez przygód, jeżeli nie liczyć ostatnich kilometrów drogi spędzonych na dachu wagonu2. Takich jak oni było więcej. Na dach uciekli przed konduktorem sprawdzającym bilety. Zachciało się zaoszczędzić kilka rubli na marożannoje3 lub kino. W pozycji półleżącej, uczepieni kominków wentylacyjnych, nie wiadomo czego bali się więcej, konduktora, czy spadnięcia z dachu.

Chłopcy przenocowali w jakiejś szopie na sianie i z samego rana wyszli do miasta, w poszukiwaniu chleba. Zakupy były udane. Wracali ostatnim pociągiem.

Przyszedł wieczór. Niecierpliwie czekaliśmy na wyniki wyjazdu. Zastanawialiśmy się ile chleba przywiozą, czy opłaciła się podróż. Jeżeli po jednym bochenku, to cały wyjazd nie miał żadnego sensu. Widzieliśmy, że niektórzy mieszkańcy wracają, z bardziej lub mniej obciążeni zakupami. Edka i sąsiada ciągle nie było. Mijały dalsze minuty. Już nikt nie szedł do odległej o 10 km Mikołajewszczyzny.

Zawsze podziwiałem tamte kobiety, a jednocześnie cieszyłem się, że mieszkamy tak blisko Stołpiec, szczególnie wtedy, gdy mama zapowiedziała, że pójdziemy razem na rynek. W tym czasie kiedy jeszcze spałem, pokonywały kilkukilometrową drogę przez las. Wczesnym rankiem, kiedy przecierałem zaspane oczy na widok słonecznego dnia, niezmordowane w kilkuosobowych grupkach wielkimi krokami zdecydowanie podążały przez wieś, zostawiając w suchym piasku ślady bosych stóp.

Kobiety z Mikołajewszczyzny, tak jak i kołchoźnicy z Okinczyc, szły do odległego miasta nie tylko po to, aby pojechać do Mińska, po chleb. Dwa razy w tygodniu szły do Stołpiec, na rynek. W tamtą stronę niosły jakąś kurę lub gęś, a może kilka jajek. Z powrotem, jeżeli chleba nie było, nie miały co dźwigać, chyba że zarobione pieniądze.

Zaczęło wzrastać zdenerwowanie. (Nie pamiętam dlaczego nie wyszedłem na spotkanie. Może w tym czasie miałem jeszcze jakieś inne obowiązki.) Termin powrotu minął. Innego pociągu nie było. Na noc w Mińsku pozostać nie mogli, a na drodze ze stacji w Stołpcach zabłądzić nie sposób. Wreszcie prawie o zmroku zobaczyliśmy dwie sylwetki zbliżające się w naszym kierunku. Wracali nasi bohaterowie zmoczeni, wytatłani w błocie. Chleb również był mokry.

Taki był efekt skracania drogi. Gdy wyszli z pociągu zadali sobie to samo pytanie, które powstawało zawsze podczas powrotu do domu ze stacji: „Którędy idziemy? Okrężną trasą, tj. najpierw wzdłuż torów, czy prosto w kierunku lasu ścieżką wydeptaną wśród wysokiej trawy, po kładce przez rzeczkę?” Wybrali drogę na skróty przez łąkę, którędy przed laty uciekali z radzieckiego transportu do lasu dziadek z mamą i wujkiem. Obaj zapomnieli, że padały obfite deszcze, w wyniku których rzeczka wystąpiła z brzegów i szeroko się rozlała.

Chłopcy uznali, że droga okrężna nie jest dla nich, tym bardziej, że kupili po kilka chlebów i mieli ciężkie worki. Wybrali kierunek na skróty przez rzeczkę, na której znajdowała się drewniana kładka, tj. szeroka gruba deska, przerzucona z jednego brzegu na drugi.

Wąska ścieżka wiła się wśród wysokiej trawy. Teren się obniżał. Pod nogami robiło się mokro. Wreszcie na ścieżce zobaczyli wodę. Zdjęli buty, podwinęli nogawki. Humoru to im nie popsuło. Wesoło maszerowali dalej. W zagłębieniach ścieżki wody było coraz więcej. Więc któryś od niechcenia odezwał się głośno:

„Chyba nie przejdziemy. Może wracajmy?”

Drugi stwierdził, że nie ma sensu tak daleko cofać się z ciężkimi workami i człapali dalej.

Rzeczułka była już blisko. Wreszcie do niej dotarli. Woda nie mieściła się w korycie. W niektórych miejscach, płynęła skrajem łąki. Kładka, przytwierdzona do gruntu jakimiś kołkami, znajdowała się na swoim miejscu. Woda sięgała do deski. Chwilę zastanawiali się. Czy potrafią przejść? Jest głęboko. Może lepiej wracać? Wracać? Tak daleko!? Przecież do drugiego brzegu bliżej! Nie poszli z powrotem. Weszli na kładkę. Jeden za drugim... Deska ugięła się i coraz mocniej zanurzała się w wodzie w miarę, jak zbliżali się do środka. Wartki strumień wody przepływał z szumem pod deską i nad nią, obok bosych stóp.

Drugi brzeg zbliżał się zbyt wolno i nerwy idącego z przodu nie wytrzymały. Przyśpieszył, zrobił dłuższy krok. Kładka zachwiała się mocniej, wytrącając z równowagi idącego z tyłu. On chwilę balansował, wystawiając w bok rękę i próbując drugą utrzymać ciężki worek na plecach. Niestety, worek szarpnął w jedną stronę, potem w drugą, stopy pośliznęły się i już na moment chłopiec leciał do wody. Pierwszy się zatrzymał. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na kolegę, którego głowa już była nad wodą. W tym momencie tak samo stracił równowagę i z krzykiem podobnym do tego jaki wyrwał się z ust pierwszego, również leciał do rzeki. Obaj mieli szczęście woda sięgała tylko po pachy.

Bez zbędnych komentarzy wyleźli na brzeg. Cieszyli się, gdyż nie było głęboko. Gdyby nie sięgnęli dna, ratując siebie, musieliby zostawić chleb. Z głębokiego nurtu już by go nie wyłowili. Strumieniami spływała z nich woda. Była pod nogami, w butach przewieszonych przez ramię i w workach z wymarzonym chlebem. Ruszyli w kierunku dalekiego wzniesienia człapiąc po wysokiej, mokrej trawie. Szli w stronę lasu, za którym był dom jednego i drugiego. Robiło się coraz suszej. Wreszcie zatrzymali się. Nie mieli innego wyjścia. Musieli zdjąć mokre ubrania. Wykręcili je i nadal wilgotne włożyli na siebie. Teraz, dla rozgrzewki, przyśpieszyli tempo i bez dodatkowych przygód pokonali resztę drogi.1

Ileż razy staliśmy w kolejkach po chleb, ile razy odeszliśmy od lady z pustymi rękoma, tego powiedzieć nie potrafię. Nie zachodziła natomiast potrzeba kupowania pozostałych artykułów żywnościowych. Ziemniaki i wszelkie warzywa sadzono na działce. Tego nie zabraniało się, chociaż krążyły pogłoski, szczególnie w ostatnim okresie przed wyjazdem do Polski, że mogą być zmiany. Władze doszły do wniosku, że działka nie potrzebnie odciąga kołchoźników od pracy na wspólnym polu.

Mięsa nie kupowano, ponieważ w sprzedaży go nie było. Nikt o tym nie marzył, nikt o tym nawet nie wspominał. Od czasu do czasu mama kupowała na rynku słoninę. Pamiętam, pew­ne­go razu po powrocie ze Stołpiec wyjęła z koszyka kilogramowy kawałek słoniny, stwierdzając, że musi go wystarczyć na dwa tygodnie. Musiało wystarczyć, a więc wystarczyło.

Na jakiekolwiek narzekania odnośnie jedzenia, przeważnie moje, ojciec dość głośno stwierdzał:

„ Wy lepiej nie narzekajcie. Nie jest źle. Mamy chleb i do chleba. Jest mleko. Mamy kartofle. Są ludzie co i tego nie mają, a my jakoś sobie dajemy radę. Proście Boga żeby gorzej nie było.”

Na pytanie, skąd braliśmy pieniądze na najważniejsze zakupy, odpowiedzieć nie potrafię. Przez cały okres naszego pobytu w tamtym kraju co najmniej jeden pokój był wynajmowany. W dużym pokoju, jak wspominałem wcześniej, w ciągu kilku lat mieściło się biuro służb leśnych. Mniejszy pokoik był podnajmowany samotnym, młodym paniom zatrudnionym w biurze leśnictwa. W ostatnich latach od końca maja do ostatnich dni sierpnia cały dom, prócz kuchni wynajmowano rodzinom, przyjeżdżającym z Mińska na wczasy.

Przeważnie były to rodziny narodowości żydowskiej. We własnym towarzystwie rozmawiali tylko w swoim języku. Mieszkali na wsi przez cały okres wakacji. Do Mińska wracali przed rozpoczęciem roku szkolnego. W Mińsku pozostawali tylko mężowie, ojcowie rodzin, przyjeżdżający w odwiedziny na niedziele i miesięczne urlopy.

Nasi wczasowicze, tak jak i pozostali mieszkańcy, nie mieli samochodów. Ubiór ich niczym nadzwyczajnym nie wyróżniał się. Przerażająca natomiast była dysproporcja poziomów wyżywienia. Zakupami i przygotowywaniem posiłków zajmowały się starsze panie, tj. mamy i babcie. Wydawało się, że dla nich nie istniał żaden inny problem. Zawsze zatroskane, całą energię i wysiłek kierowały na nakarmienie dzieci i kilkunastoletniej młodzieży zgodnie z ustalonymi przez siebie normami. Prawie całe dnie spędzały na przygotowywaniu posiłków. Resztę czasu poświęcały na pozyskiwanie niezbędnych artykułów takich jak: masło, śmietana, jajka i obowiązkowo kury. Jeżeli nie udawało się dokonać zakupów na wsi, u kołchoźników, to odbywały piesze wędrówki na rynek do Stołpiec. Rynek był daleko, za centrum miasta.

Zapasy żywności były systematycznie uzupełniane w soboty przez mężów dojeżdżających pociągiem z Mińska. Dla tamtych dzieci przyjazd taty nie zawsze był równoznaczny z radością. Czasami mama skarżyły się, że syna lub córkę należy ukarać, bo dziecko nie chciało jeść. Dla mnie i pozostałych rówieśników wiejskich bez względu na narodowość takie stwierdzenia były szokujące. Nikt nas do jedzenia nie namawiał, a już na pewno nie zmuszał.

Prócz spożywania posiłków o wyznaczonych godzinach, w wysokości ustalonej przez mamy i babcie, dzieci miały codzienne, obowiązkowe leżenie w hamakach rozpiętych pod starymi sosnami na skraju lasu. Cała rodzina w tym obowiązkowo dzieci i młodzież drzemała w nich całymi godzinami, wdychała uzdrawiające powietrze, przesycone zapachem lasu i sosnowej żywicy, nabierała zdrowia i sił do następnego roku. Tak było codziennie, bez żadnych wyjątków. Nad Niemen tamte dzieci chodziły rzadko lub wcale.

Nam się wydawało, że ciężkie to były obowiązki, że tamci koledzy w naszym wieku mieli zmarnowane dzieciństwo i okropną młodość. Wiedzieliśmy też, iż nie mieli wyboru. Decyzjom starszego pokolenia musieli się podporządkować. Bez zbędnych słów, porozumiewawczymi spojrzeniami przekazywaliśmy im wyrazy współczucia.


1 Są to fakty. Widziałem, jak rolnicy podchodzili do stołu z przedstawicielami władz i podpisywali jakiś dokument. Nie brali go do rąk, nie próbowali czytać.

2 Nikt miejscowy nie może być. (ros. )

1 Zdobyczne, nikomu nie potrzebne. (ros.)

2 Jaki z pana gospodarz?! Po co pan im to siano dawał? To są konie niemieckie. Niech zdychają. (ros.)

3 Milcz Ciechanowicz. Milcz. Uważaj żebyś nie miał jeszcze gorzej. (ros.)

1 Za zbieranie kłosków na kołchozowym polu po zakończeniu żniw można było trafić między innymi do Arzamas - 16, czterysta kilometrów na wschód od Moskwy. Miejscowości tej do 1990 r. nie było na żadnej mapie. Od 1947 roku konstruowano tam i wytwarzano radzieckie bomby jądrowe. Potajemne miasto i zakłady zbudowali więźniowie. Tam też trafiali kołchoźnicy przyłapani na zbieraniu kłosków na kołchozowym polu.

Szczegóły w cotygodniowym dodatku do Gazety Wyborczej „Nr 10(314) z dn. 12-13 III 1999r. w artykule pt. „Magazyn pomocy naukowych”.

1 Słońce jest nisko. To najlepsza pora. (Białorus.)

2 Dobrze. Tak być powinno. Teraz nastąpi poprawa. (Biał.)

1 Pod wrotami była wolna przestrzeń, może nawet do 30 cm, żeby w okresie zimowym można było łatwo otworzyć, ale aby nie nadmuchało śniegu do wnętrza, układało się tam odpowiednia dopasowaną deską. Po przewróceniu deski można było do stodoły wczołgać się.

1 rada wiejska (ros.)

2 proszę popatrzeć jakie to pszczoły. (ros.)

3 Widzi pan, jakie to pszczoły. Proszę podejść bliżej, popatrzeć dokładnie i policzyć jeszcze raz. (ros.)

1 W kołchozie dobrze się żyje. Siedmiu leży jeden pracuje. Gdy słońce przygrzeje, to i ten ucieknie. (Biał.)

1 Klęska żywiołowa. (ros.)

1 Dniówka obrachunkowa. (ros.)

2 Nauczycielka (ros.)

3 Spożywajcie najwięcej kartofli. (ros.)

1 Na śniadanie mogły być nawet suchary, tj. chleb pokrojony na kromki i wysuszony w gorącym piecu. Ojciec zawsze kategorycznie żądał, aby każdą nadarzającą się nadwyżkę chleba magazynować w ten sposób. Suchary trzymaliśmy w specjalnym białym worku. Czasami mama do niego dokładała nowe, a czasami musiała wyjmować. Twarde kromeczki po namoczeniu w zimnej wodzie stawały się miękkie i smaczne.

1 Chleba nie ma i dzisiaj już nie będzie. (ros.)

1 Chleba nie ma i prędko nie będzie. (ros.)

1 Utrzymać porządek. Nie wpuszczać bez kolejki. Każdy chleba chce. (ros.)

1 Kto się gapi, ten wodę siorbie. (Ros.)

1 „drogę żelazną” - kolej. (rus.)

2 w tamtych wagonach taka możliwość istniała.

3 lody (ros.)

1 Mokry chleb się nie zmarnował. Mama pokroiła go na cienkie kromki i wstawiła do gorącego pieca. Powstały suchary.

1 komentarz:

Monika Zawadzka pisze...

Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.